sobota, 29 października 2016

Miał być wciągający świat intryg, jest nieco nudny papieski dwór. „Młody papież” – recenzja sPlay


1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (Brak ocen)

Chociaż o tytułowym młodym papieżu, w którego wciela się Jude Law, nie można powiedzieć, że jest święty, intrygi w których bierze udział, nie są tak ciekawe i emocjonujące jak te, których świadkiem i sprawcą jest Frank Underwood. Młody, przystojny i charyzmatyczny papież porównywany jest do serialowego polityka, ale obawiam się, że to porównanie nie do końca udane. Tak jak i nowy serial HBO. 

Obejrzałam na razie dwa pierwsze odcinki „Młodego papieża" i co tu dużo mówić – rozczarowałam się. Jestem przekonana, że serial zyska grono wiernych fanów, ale na mnie ostatecznie nie zrobił dobrego wrażenia. Inaczej, zrobił wrażenie całkiem niezłe, ale ono niestety przegrywa w konkurencji z nudą, którą odczuwałam podczas blisko dwugodzinnego seansu. Bo trudno byłoby mi skrytykować ten serial w całości. Zresztą byłoby to całkowicie niezasłużona opinia.

„Młody papież" robi wrażenie. Rola Jude'a Lawa jest intrygująca. Ciekawe są wizje senne. Niebanalne są zdjęcia. Psychologizacja postaci stoi na wysokim poziomie.




I aż chciałoby się, aby to wystarczyło. Aby te smaczki, ta cała otoczka, nastrój i klimat wygrały z fabułą, która nie porywa. Która w teorii wydaje się ciekawa i mocna, a w praktyce jest za mało dynamiczna. Taka, która cierpi na niedostatek zwrotów akcji.

Czegoś mi w tym serialu zabrakło i próbuję – tak po prawdzie – wytłumaczyć się sama przed sobą.

Jestem świadoma tego, że to produkcja na wysokim poziomie. Że sceny i scenariusz są przemyślane. Że nakręcono ją ze starannością i wrażliwością. Za obraz odpowiada Paolo Sorrentino, reżyser znany i ceniony, reprezentant kina włoskiego. Nie zaiskrzyło jednak pomiędzy mną i reżyserem, pomiędzy mną i tym serialem. Czułam, że akcja dłuży się czasem niepotrzebnie. Nie trafiły do mnie wszystkie te sceny, których zadaniem nie jest posunąć fabułę do przodu, a wprowadzić widzów w nastrój i klimat opowieści. Owszem, to wszystko jest potrzebne, ale odniosłam wrażenie, jakby z tego głównie składały się dwa pierwsz odcinki.

mlody-papiez-promo-1

W „Młodym papieżu", jak sama nazwa wskazuje, głównym bohaterem jest papież. Papież młody, kontrowersyjny, nowy, inny. Papież, który zatrzęsie Watykanem. Papież, o którym mówić będą przyszłe pokolenia i którego cały Watykan chce się pozbyć. Już od pierszych chwil postać Jude'a Lawa budzi mieszane uczucia wśród duchownych. Młody papież jest stanowczy i charyzmatyczny. On ma cel – zmienić zastany porządek. Prowokować.

To nie podoba się ludziom wokół niego zgromadzonym, zwłaszcza, że papież nie próbuje porozumieć się po dobroci.

Sylwetka Jude'a Law jest nakreślona znakomicie. I tylko to, szczerze mówiąc, przekonuje mnie, by jeszcze spróbować zobaczyć kolejny odcinek „Młodego papieża". Na razie – mimo świadomości pewnego kunsztu – jestem na nie. Akcja, która nie wciąga potrafi odstraszyć znacznie silniej, niż cokolwiek innego, choćby i niewyśmienite postaci.


środa, 26 października 2016

"Black Mirror" wraca z trzecim sezonem. I udowadnia, że jest serialem najwyższej jakości

20-10-2016 , ostatnia aktualizacja 20-10-2016 16:23

Kadr z serialu "Black Mirror"
 fot. Materiały prasowe

Brytyjski serial, który pokazuje mroczne strony nowych technologii, powraca z sześcioma nowymi odcinkami na Netfliksie. I cóż to jest za powrót!

Pierwszy odcinek "Black Mirror" pojawił się w grudniu 2011 roku w brytyjskiej telewizji Channel 4. Od tej pory serial, który zdołał nam w tym czasie opowiedzieć siedem różnych historii, stał się lekturą obowiązkową nie tylko dla osób szczególnie zafiksowanych na punkcie nowych technologii. O produkcji mówiono, że to współczesna "Strefa mroku", która z jednej strony w każdym odcinku zachwyca oryginalnym konceptem, a z drugiej służy jako przestroga.

Największa siła "Black Mirror" polega na tym, że nie dzieje się w przyszłości, tylko w naszym świecie. Wszystko wygląda tak jak nasza codzienność, jedyną różnicę stanowią technologie. Te z serialu są znacznie lepsze niż nasze, inteligentniejsze, bardziej pomysłowe, z pozoru zaskakująco przydatne, a koniec końców zdolne zamienić życie swoich użytkowników w niekończący się horror. Nowocześniejsze gadżety, bardziej zaawansowana sztuczna inteligencja czy bardziej uzależniające media społecznościowe w połączeniu z mentalnością tłumu prowadzą w "Black Mirror" do obrazowo pokazywanych ludzkich tragedii. Charlie Brooker, brytyjski scenarzysta, satyryk i dziennikarz, który stoi za serialem, nigdy nie oszczędzał widza. W każdym odcinku szedł na całość, pokazując nie tyle destrukcyjne możliwości samych technologii, co ludzi, którzy zachłyśnięci wszelkiego rodzaju nowinkami gubią po drodze swoje człowieczeństwo.

Czytaj także: Najlepsze seriale na jesień 2016 [RANKING]

"Black Mirror" na Netfliksie – co się zmieniło?

Serial Brookera przez lata zmuszał do dyskusji, ale nie da się ukryć, że toczyły się one w wąskim gronie. O ile w Wielkiej Brytanii rozgłos zapewniała mu rozpoznawalność samego twórcy, który przez lata pracował w BBC, poza jej granicami "Black Mirror" stanowiło raczej coś w rodzaju ambitnej, niszowej rozrywki dla geeków niż kolejne telewizyjne dzieło kultowe w stylu "Breaking Bad" czy "Gry o tron". Przejęcie serialu przez Netfliksa i zamówienie 12 odcinków, które rozłożone zostały na dwa sezony, ma to zmienić. "Black Mirror" ma wejść do mainstreamu i prawdopodobnie wejdzie.

 

Widziałam już wszystkie sześć nowych odcinków – niektóre więcej niż raz – i choć nie wszystkie przypadły mi do gustu w tym samym stopniu, jestem przekonana, że to telewizja najwyższej jakości. Netflix zmienił "Black Mirror", ale nie na gorsze. Widać większy rozmach, a także to, że twórcy dostali pełną swobodę. Odcinki są znacznie dłuższe, nazwiska osób zaangażowanych w projekt robią wrażenie, a całość ma międzynarodowy posmak, bo serial odważnie wychodzi poza Wielką Brytanię i uśmiecha się do bardziej mainstreamowego widza, nie rezygnując przy tym z bycia sobą. Czyli ambitną, mroczną, przerażającą do szpiku kości opowieścią o koszmarze, w którym w jakimś stopniu już żyjemy.

Sześć odcinków, sześć różnych światów

Nowe "Black Mirror" zostało skonstruowane tak, aby każdy znalazł coś dla siebie. Każdy rozdział to zupełnie inna mroczna bajka. Jest więc na przykład wycieczka w lata 80., do amerykańskiego miasteczka dla surferów, które skrywa pewną  tajemnicę, podobnie jak dwie spotykające się w nim dziewczyny (Mackenzie Davis i Gugu Mbatha-Raw). To właśnie ten odcinek, zatytułowany "San Junipero", wypada najlepiej z całej szóstki, ze względu na niesamowity koncept, świetną konstrukcję - widz jest zaskakiwany na każdym kroku, by dopiero pod koniec w pełni zrozumieć, z czym miał przez cały czas do czynienia - a także klimat retro, zaskakująco optymistyczny ton, muzykę, umiejscowienie akcji w słonecznej Kalifornii, chemię między aktorkami i tysiąc innych drobiazgów. Charlie Brooker mówił, że tym odcinkiem chciał zakpić z tych, którzy prorokowali, iż przenosiny na Netfliksa skończą się amerykanizacją "Black Mirror" i przemianą go w typowo popcornową rozrywkę. "San Junipero" nie ma jednak nic wspólnego z żartem. To jeden z najciekawszych i zarazem najlepszych odcinków, jakie Brooker kiedykolwiek stworzył.

Seriale historyczne - ile mają wspólnego z prawdą? Zobacz wywiad z Marcinem Mellerem:

REKLAMA
1/1 (-0:12)

Znakomicie wypada również "Nosedive", napisana przez twórców komedii "Parks and Recreation" przewrotna satyra na social media, w której wymuszone uśmiechy bohaterów, ich ładne domki i pastelowe ciuchy pogłębiają tylko uczucie, że mamy do czynienia z radosnym horrorem stanowiącym kolejny poziom naszej obsesji na punkcie internetowych społeczności. W tym świecie, w którym mieszka dziewczyna grana przez Bryce Dallas Howard, każda interakcja społeczna poddawana jest natychmiastowej ocenie w internecie. Wyobraźcie sobie, że Facebook zamienia się w serwis, w którym nie tylko możecie, ale wręcz musicie dać od jednej do pięciu gwiazdek każdej spotykanej osobie. I że od tego, jak wysoką sami będziecie mieć ocenę, zależeć będzie Wasza pozycja społeczna w prawdziwym świecie. "Nosedive" nie jest ciężkim odcinkiem, to raczej dająca do myślenia kpina z naszego zafiksowania na punkcie serwisów społecznościowych. Ostra, inteligentna, zachwycająca specyficznym klimatem i bliższa rzeczywistości, niż mogłoby się zdawać. W końcu nie tak dawno na internetowym rynku próbowało przebić się Peeple – aplikacja, pozwalająca "rekomendować" ludzi na tej samej zasadzie co restauracje na Yelpie.

Kadr z serialu "Black Mirror"

Do naszych strachów związanych z byciem non stop online sięga także "Shut Up and Dance", w którym nieśmiały 19-latek grany przez Alexa Lawthera i podejrzany facet o aparycji Jerome'a Flynna z "Gry o tron" wpadają w internetową pułapkę. Ten odcinek to emocjonujący thriller, który z minuty na minutę coraz bardziej przypomina totalną jazdę bez trzymanki. Zwrot akcji goni zwrot akcji, a zakończenie prawdopodobnie zaskoczy niejednego widza. I zmusi do zastanowienia się, czy przypadkiem internet nie wie o nas za dużo.

W "Playtest" z kolei główny bohater (Wyatt Russell) testuje nowoczesne urządzenie – mające w sobie coś z gogli do wirtualnej rzeczywistości, ale z twistem – dzięki któremu każda gra nabiera zupełnie nowego, szalenie realistycznego wymiaru. Odcinek, wyreżyserowany przez Dana Trachtenberga ("Cloverfield Lane 10"), przypomina jeden z tych horrorów, na które chodzi się do kina, po to żeby się zrelaksować z popcornem w ręku. Nie jest to nic wielkiego, ale obserwowanie kolejnych poziomów gry wywołuje dreszczyk emocji, zaś do amerykańskiego turysty, który to wszystko przeżywa na własnej skórze, z miejsca czuje się sympatię. To po prostu gracz, który, dokładnie tak jak my, chciałby zaznać trochę frajdy.

Najsłabiej wypadają odcinki "Men Against Fire" i "Hated in the Nation" – wojskowy i kryminalny. Pierwszy potrafi przerażać swoją wizją żołnierza przyszłości, ale w zbyt wielu swoich aspektach pozostaje banalny, by zostawał z widzem na dłużej. Mnie zapadły w pamięć raczej nierówne zmagania Malachiego Kirby'ego z amerykańskim akcentem, niż dramaty, które rozegrały się po drodze. Z kolei "Hated in the Nation" to według Brookera wariacja na temat skandynawskiego kryminału. Niewiele w niej jednak nordic noir czy w ogóle jakiegokolwiek klimatu, ogląda się to raczej jak trochę lepszy odcinek typowego brytyjskiego procedurala, z ciekawym motywem przewodnim i wieloma niepotrzebnymi scenami po drodze. Odcinek trwa 90 minut i choć nie brak w nim świetnych pomysłów, a Kelly McDonald znakomicie wypada w głównej roli, to jednak jako całość ta historia po prostu zawodzi, zarówno brakiem odkrywczej konkluzji, jak i sposobem prowadzenia fabuły.

Kadr z serialu "Black Mirror"

Duży krok w stronę mainstreamu

Choć w nowym "Black Mirror" zdarzają się słabsze momenty, a niektóre odcinki zyskałyby, gdyby je skrócono (co jest paradoksem, bo kiedy rozmawiałam z Charliem Brookerem i Annabel Jones, producentką serialu, oboje bardzo się cieszyli z tego, że wreszcie mogą tworzyć tak długie odcinki, jak tylko chcą http://www.serialowa.pl/136449/charlie-brooker-annabel-jones-black-mirror-sezon-3-wywiad/), całość nadal wypada znacznie powyżej przeciętnej. To wciąż ten sam znakomity serial, którego twórcy od pięciu lat na każdym kroku zaskakują swoją kreatywnością i stawiają trafne diagnozy na temat nie tyle nowych technologii, ile kondycji współczesnego społeczeństwa. Przekrój tematyczny jest znacznie szerszy, niż wynikałoby to z krótkich opisów odcinków, bo niemal każdy z nich dotyka, często mimochodem, kwestii daleko wychodzących poza to, co bezpośrednio wiąże się z naszą obecnością w sieci bądź korzystaniem z nowinek technicznych.

Sześć nowych historii, które pojawią się jutro na Netfliksie, to duży krok "Black Mirror" w kierunku mainstreamu. Choć prezentowana w nich wizja nie tyle przyszłości, ile teraźniejszości z twistem, wciąż jest szalenie ponura, zdarzają się lżejsze momenty i historie, które ogląda się jak kinowe blockbustery. Serial wciąż zadziwia pomysłowością, oryginalnością i właściwą Brytyjczykom gracją, z jaką zrzuca na nas fabularne bomby. Amerykańskiej łopatologii nie ma tu w ogóle, choć można dostrzec pewne znaki, że Charliego Brookera i Netfliksa nie interesuje produkowanie niszowego dzieła dla garstki geeków. Oni chcą, żeby o "Black Mirror" dyskutował cały świat. I wiele wskazuje na to, że tak właśnie będzie.

Kadr z serialu "Black Mirror"

sobota, 15 października 2016

Czy Bob Dylan ignoruje Nagrodę Nobla? Jego zachowanie jest "bardzo nietypowe"

Robert Sankowski
 15.10.2016 14:06

A A A
Bob Dylan

Bob Dylan (David Vincent (AP Photo/David Vincent, File))

Dwa dni po ogłoszeniu werdyktu Akademii Szwedzkiej wciąż nie wiadomo, co na jego temat myśli sam laureat. Dylan nie skorzystał z okazji, by skomentować nagrodę podczas występu na festiwalu Desert Trip w Kalifornii. Za to ze świata płyną komentarze wygłaszane przez ludzi kultury.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej

Zakłopotania całą sytuacją nawet nie próbują ukrywać przedstawiciele Akademii Szwedzkiej. - To bardzo nietypowe – mówi jeden z członków instytucji Per Waestberg, komentując problemy z przekazaniem Dylanowi informacji o nagrodzie. Jak dotąd Akademii udało się skontaktować tylko z agentem Boba. On sam nie odbiera telefonu.

Media przypominają z tej okazji, że noblowska procedura wymaga, aby sam zainteresowany zadecydował, czy przyjmuje wyróżnienie, a co za tym idzie, czy pojawi się w Sztokholmie 10 grudnia na uroczystej gali wręczenia nagrody. W historii już raz doszło do tego, że wskazany przez Akademię pisarz odrzucił jej wybór – w1964 przyjęcia Nobla w dziedzinie literatury odmówił Jean-Paul Sartre. Mimo to oficjalnie jest zaliczany do grona noblistów.

Czy piosenki to literatura?

Milczenie Boba jest tym bardziej kłopotliwe i zaskakujące, że przyznanie mu literackiej nagrody Nobla wywołało na świecie burzliwą dyskusję. Na anglojęzycznym Twitterze i Facebooku oraz w mediach tradycyjnych przetaczają się dyskusje, które z perspektywy anglosaskiego odbiorcy mogą być cokolwiek zaskakujące. Piosenki Dylana od lat są bowiem tematem poważnych akademickich kursów na amerykańskich uniwersytetach. Jego teksty doczekały się książkowych wydań. W2004 brytyjski krytyk Christopher Ricks wydał kilkusetstronicowe opracowanie poświęcone analizie tekstów Boba, w której porównuje jego twórczość do dzieł takich angielskich poetów jak Keats czy Eliot.

Tymczasem w sporach przy okazji Nobla dla wokalisty powracają fundamentalne pytania: czy jego piosenki to w ogóle literatura, czy Dylan zasługuje na taka nagrodę, czy Akademia przypadkiem nie deprecjonuje swoim tegorocznym wyborem historii literackiego Nobla. - Ta nagroda w żaden sposób nie jest radykalna – grzmi brytyjski „Guardian" piórem Australijki Natalie Kon-yu. - Po raz kolejny Akademia wyróżniła białego mężczyznę – podkreśla ta pisarka i nauczycielka akademicka, wskazując że prawdziwym przełomem w literackim Noblu byłoby nie otwarcie na symbolizowany przez Dylana świat muzycznej popkultury, lecz uznanie wkładu w literaturę kobiet i autorów z innych niż europejski kręgów kulturowych. - Świat nie potrzebuje Dylana z nagrodą Nobla. I bez tego wiemy że Bob jest geniuszem – pisze muzyczny portal „Pitchfork". - Jestem fanem Dylana, ale  ta nagroda to efekt źle pojmowanej nostalgii, której źródła tkwią w prostatach podstarzałych hippisów – dosadnie podsumowuje brytyjski pisarz Irvine Welsh.

Niczym Orfeusz naszych czasów

Ale wybór Akademii ma tez swoich gorących zwolenników. Entuzjastycznie zareagowali na niego między innymi Bruce Springsteen czy legenda muzyki folkowej i dawna życiowa partnerka Boba Joan Baez. Ale też wymieniana od lat jako kandydatka do literackiego Nobla pisarka amerykańska Joyce Carol Oates czy autor głośnych „Dzieci północy" i „Szatańskich wersetów" Salman Rushdie. - Od czasów Orfeusza pieśń i poezja były ze sobą ściśle powiązane. Dylan jest wspaniałym spadkobiercą tradycji bardów. Świetny wybór – napisał ten ostatni na swoim koncie na Twitterze.

Tym ciekawiej byłoby się dowiedzieć, co o tym wszystkim myśli sam zainteresowany. On jednak wciąż milczy. Kilka godzin po ogłoszeniu decyzji Akademii jak gdyby nigdy nic zagrał koncert w hotelu The Cosmopolitan w Las Vegas, nie wspominając ze sceny ani słowem o wiadomościach płynących ze Szwecji. A w piątkowy wieczór wystąpił na gromadzącym rockowych weteranów festiwalu Desert Trip.

Wielu fanów spodziewało się że to właśnie ta wielka, podzielona na dwa weekendy impreza na kalifornijskiej pustyni będzie najlepszą okazją, aby Bob wreszcie skomentował wybór Akademii. - Mam nadzieję że to będzie historyczne wydarzenie. Sporo osób uważało, że tydzień temu Bob był najmniej interesującym artystą z całego zestawu występującego na Desert Trip. Może teraz zdobędzie u widzów więcej szacunku – mówił w rozmowie z lokalną prasą jeden z fanów, nawiązując do ukazujących się po pierwszym weekendzie recenzji, wedle których na imprezie o wiele bardziej niż Dylan interesujące koncerty dali The Rolling Stones, Paul McCartney czy Neil Young. Najprawdopodobniej to właśnie Nobel z literatury i nadzieja, że Dylan odniesie się do niej ze sceny sprawiły, że ceny wyprzedanych już dawno biletów na Desert Trip podskoczyły u koników w piątek nawet o kilkadziesiąt procent.

Bob nie byłby jednak sobą, gdyby i tym razem nie zagrał na własnych warunkach. Świadkowie piątkowego koncertu podkreślali co prawda, że tym razem bard był dużo bardziej żywiołowy, niż tydzień wcześniej. Zamiast kryć się za fortepianem, zza którego wyśpiewywał kolejne piosenki, tym razem stał na skraju sceny trzymając mikrofon w dłoni. Przez cały koncert nie powiedział jednak ani słowa, które odnosiłoby się do decyzji Akademii. Zresztą w ogóle nie mówił między piosenkami zbyt wiele. Nie zmienił też znacząco programu występu. Dwie jego ostatnie studyjne płyty to hołd złożony amerykańskiej tradycji sprzed czasów rock'n'rolla – nowe wersje popowych standardów z lat 30., 40. i 50. pamiętane ze starych audycji radiowych, broadwayowskich musicali i hollywodzkich filmów. Dlatego też obok jego klasycznych songów takich jak „Don't Think Twice, It's All Right" czy „Ballad Of A Thin Man" na koncercie zabrzmiały też amerykańskie evergreeny. Na bis publiczność usłyszała jeden z najbardziej przełomowych numerów Boba - „Like A Rolling Stone", którego tydzień wcześniej nie zagrał. Ale już zupełnie na koniec wokalista wykonał starą, napisaną ponad pół wieku temu przez Cy Colemana dla Franka Sinatry piosenkę „Why Try To Change Me Now?". - Dlaczego nie mogę być bardziej konwencjonalny? Ludzie gadają, ludzie się gapią. Już zapomnieliście że zawsze byłem waszym klaunem? Więc dlaczego chcecie mnie zmieniać właśnie teraz? - mówią słowa tej piosenki.

Czyżby Dylan w ten sposób postanowił jednak skomentować zarówno decyzję Szwedzkiej Akademii, jak i oczekiwanie fanów, że jednak odniesie się jakoś do jej wyboru?