czwartek, 21 lutego 2019

Sekret Świętej Brygidy. Dlaczego Kościół przez lata pozwalał księdzu Jankowskiemu wykorzystywać dzieci?


Bożena Aksamit
3 grudnia 2018 | 05:59
Prałat Henryk Jankowski w swoim mieszkaniu na plebanii kościoła św. Brygidy, Gdańsk, 2010 rok






Biskup Gocłowski do księdza Jankowskiego: "Poważny problem, który od kilku lat budzi mój niepokój, to twój stosunek do młodych mężczyzn, do chłopców"
 Czytasz ten artykuł, bo masz prenumeratę Wyborczej. Dziękujemy

– To było ze dwa lata temu, prawda, Basieńko? – Marek Kuligowski mówi, a właściwie pokrzykuje z wyraźnym angielskim akcentem. – Oprowadzaliśmy znajomych z Australii po starówce. Mówię: „Chodźmy do Brygidy, obejrzymy kościół i pomnik księdza Jankowskiego".

– Dostrzegłam go i zbladłam – przytakuje Barbara Borowiecka. – Marek pyta: „Co ty się tak trzęsiesz?". Wykrztusiłam: „Nic, gorzej się poczułam". W domu wieczorem mu powiedziałam. Pierwszemu. Milczałam przez 50 lat.

01:12 / 02:58
70 nowych zgłoszeń po ujawnieniu mapy pedofilii w Kościele. Czy w Polsce czeka nas przełom?

Była jeszcze dzieckiem

Nie ma okna, nie ma domu z czerwonej cegły, został trawnik, na którym leżało ciało Ewy.

Kilkoro dzieci widziało, jak spadała, Basia zobaczyła ją nakrytą kocem w kwiaty. Potem przyjechało pogotowie, milicja, na koniec karawan.

– Ojciec pobił ją, gdy powiedziała, że jest w ciąży. Potem skoczyła – Basia miała wówczas 12 lat, Ewa prawie 16. Były koleżankami z podwórka. Basia mieszkała w XIX-wiecznej kamienicy przy Łąkowej 62, Ewa obok. Nieopodal zaczynało się Dolne Miasto – „zła dzielnica", tu mieszkali ci, którym się w PRL-u nie powiodło.

Ceglane domy wyburzono w latach 70., na ich miejsce postawiono dziesięciopiętrowe punktowce. Ostatnio deweloper zabudowuje pas zieleni. Z kamienicy Basi i trawnika za domem nie widać już drzwi do kościoła św. Barbary. Przed laty dzieciaki, które tam się bawiły, miały oko na to, kto wychodzi z kościoła. Od 1968 do 1970 roku wikarym był tam Henryk Jankowski.

– Była jeszcze dzieckiem – słyszę od Basi. – Jej matka powiedziała sąsiadce, że zostawiła list: „Nie będę miała dziecka Jankowskiego. Może teraz uwierzycie, że zostałam zgwałcona".

– Rozmawiałaś z Ewą o Jankowskim?

– Wszystkich paraliżował wstyd. Nikt nie powiedział: „Ksiądz mnie dotykał tu i tam". To były półsłówka typu: „A ty nie wiesz, co Jankowski robi?". Ewa, gdy zaszła w ciążę, powiedziała mi: „Przez Jankowskiego mam problem". Potem zaczęła popłakiwać, na koniec nie wychodziła z domu, tylko siedziała w oknie. Potem skoczyła.

– I co?

– Nic. Był pogrzeb. Po jakimś czasie Jankowski zniknął.

Żeby pedofil miał pomnik

Do Marka i Basi, którzy niedawno kupili w Gdańsku dom, wysłał mnie znajomy zmarłego trzy lata temu księdza Jana Kaczkowskiego, szefa puckiego hospicjum. – Porozmawiaj z nią, ma coś ważnego do powiedzenia.

Marek i Basia mieszkają w Perth. Obydwoje wyemigrowali z Gdańska w latach 70., od kilku lat są parą. Basia ma dwie dorosłe córki, w Perth prowadziła kawiarenkę. Marek miał firmę budowlaną, jeździł też taksówką. Ich marzeniem jest beatyfikacja księdza Kaczkowskiego. Poznali go w Australii, przyjechał na ich zaproszenie, by zbierać pieniądze na hospicjum.

Obchodzimy kamienicę, w której wychowała się Basia. Pokazuje mi gdzie było kiedyś drugie wejście do budynku.

– Pamięta pan dziewczynę, która wyskoczyła z okna? – Marek zagaduje starszego mężczyznę, który przechodzi obok o kulach.

– Coś takiego się tu zdarzyło, ale tego domu już nie ma – kiwa głową. – Kupę lat...

Dzwonimy do dawnych sąsiadów Basi, państwa Cichych. Ale domofon nie odpowiada. Siadamy więc w samochodzie, Basia mówi powoli: – Byłam molestowana przez Jankowskiego.

– Ile razy to się zdarzyło? – pytam.

Marek zachęca: „No, opowiedz Bożence". To on namówił Basię, by przestała milczeć. Bo „to skandal, żeby pedofil miał pomnik".

– Dopadł mnie z 10, może nawet 20 razy – zaczyna. – Ale nie jestem w stanie odtworzyć tego w porządku. Pamiętam strzępy zdarzeń, wyrwane z czasu, z chronologii. Był jak bestia.

Uwaga! Jankowski idzie!

– Dzieci z okolicznych domów bawiły się często na podwórku za kamienicą. Stał tam trzepak, robiliśmy na nim wygibasy i fikołki. Gdy ktoś zauważał, że on wychodzi z kościoła, podnosił alarm: „Uwaga! Jankowski idzie". Dzieciaki się rozpierzchały.

– Rozmawialiście o tym?

– Nie. Czuło się, że wszyscy wiedzą, ale nikt nie puszczał pary z ust. Kiedyś mój młodszy o cztery lata brat, Boguś – zmarł na zawał dwa lata temu – powiedział: „On próbował wsadzić Jankowi". „Co wsadzić?" – spytałam. „No wiesz". Tak wyglądała rozmowa 12-latki z 8-latkiem o seksie.

– A dorośli?

– Wiedziałam, że jak powiem mamie, to zleje mnie i tyle. Byłam bita i karana za byle co.

– A ojciec?

– Był alkoholikiem, pracował w stoczni i tygodniami nie pokazywał się w domu. Widywałam go najczęściej pierwszego, gdy matka wysyłała mnie po pieniądze. Szukałam go pod bramą stoczni, po kochankach, knajpach, spelunach.

– Jak wyglądał pierwszy raz?

– Chciałam uciec przez strych i wybiec drugim wejściem. Ale tym razem drzwi były zamknięte. Dopadł mnie, gdy szarpałam się z klamką. Dotykał piersi, powiedział, że pokaże mi, co to znaczy od tyłu. Wkładał ręce w majtki i próbował je zdjąć. Nie udało mu się. Pamiętam, że miałam spódniczkę na gumce, naciągnęłam majtki tak, że trzymałam je w zębach i odpychałam się rękoma. Byłam przerażona, nie rozumiałam, czego chce, co to znaczy „od tyłu". A on mówił: „Ja ci pokażę, jak się spuścić". Był obleśny.

– A kolejne razy?

– Pamiętam, jak złapał mnie za buzię i próbował otworzyć usta. Pomyślałam, że jak mi wsadzi, to go ugryzę. Wtedy sąsiadka krzyknęła: „Kto tutaj tak tarabani". Zakrył mi buzię i groził drugą ręką. Ta kobieta mieszkała na pierwszym piętrze. Często siedziała w oknie i krzyczała: „Co to za hałas, nie można odpocząć". Ratowała nas. On zwykle odpowiadał, że sprawdza, czemu dzieci nie przyszły na religię, i uspokajał się.

Innym razem, gdy zbliżał się do kamienicy, grupka młodszych dzieci schowała się w piwnicy. Był tam mój braciszek. Przeraziłam się, że zrobi mu krzywdę. Zeszłam za nim do piwnicy. Trzymaliśmy się za ręce, ale Jankowski szarpnął mnie i puściliśmy się. Boguś schował się za murek. Jankowski, który już się onanizował, pchnął mnie na ścianę i spuścił mi się na sukienkę. Pamiętam, że już w mieszkaniu chciałam ją wyprać, ale wymiotowałam. Boguś przynosił mi wodę i powiedział: „Jak dorosnę, to go zabiję".

– Co czułaś wtedy?

– Strach, obrzydzenie. Myślałam, że to dlatego, że jestem zła. Zresztą mama powtarzała mi to na okrągło. Myślałam też o samobójstwie, kombinując, jak się zabić. Najpierw chciałam się utopić. Potem rzucić pod samochód, odkręcić gaz. Ale pomyślałam, że Boguś wejdzie i też się zatruje. Dopóki mieszkałam przy Łąkowej, nigdy nie weszłam do kościoła św. Barbary. A mając 23 lata, wyjechałam, czy raczej uciekłam, od matki, Gdańska i wspomnień. Z Australijczykiem, który oświadczył mi się po kilku dniach znajomości.

– I milczałaś przez 50 lat?

– Ale nie zapomniałam o Jankowskim. Gdy przechodziłam obok kościoła albo widziałam księdza, to natychmiast wracało. Będąc już matką, bałam się, że przez to przestanę dostrzegać problemy moich córek. Trafiłam do psychiatry – dopadła mnie depresja – jemu także nie byłam w stanie powiedzieć o Jankowskim. Poprosił, żebym zaczęła pisać. Dla siebie. Więc mówiłam na kartkach papieru i chowałam je w szufladzie.

Po prostu zniknął

Cichych znajdujemy w parku za św. Barbarą. Opiekują się wnuczką.

– Pamięta pani tę dziewczynę, która skoczyła z okna? – Marek znów nie wytrzymuje. – A jakże – odpowiada ona. On jest milczący, przytakuje żonie.

– Pani wie, pani Cicha, że ksiądz Jankowski molestował mnie i inne dzieci? – pyta Basia.

– Mówiło się, że gania za dziećmi – kobieta kiwa głową. – Ale wtedy ksiądz to był ho, ho... O piciu, księżowskich dzieciach, o tym wszystkim w ogóle nie myślano, że to możliwe.

– Pani wie, dlaczego go przenieśli?

– Po prostu zniknął, a potem stał się sławny.

Sutanny ze spodni milicjantów

Gdy Basia, 12-letnia błękitnooka blondynka, ucieka przed Henrykiem Jankowskim, 33-letni wikary ma opinię świetnego organizatora. Jest 1969 rok, razem z proboszczem Edwardem Masewiczem odbudowuje odebraną ewangelikom św. Barbarę. Zaraz po seminarium nawiązuje kontakty z niemieckimi katolikami – trzy spiżowe dzwony ufundowane przez wiernych z diecezji magdeburskiej zamiast do bazyliki mariackiej trafiają do św. Barbary.

Henryk (rocznik 1936), jak cała jego rodzina (miał siedem sióstr), biegle mówił po niemiecku. Matka, Jadwiga, pochodziła z Gdańska, ojciec, Antoni, z Lubawy. Ojca prawie nie znał, zaraz po wybuchu wojny osadzono go w obozie Stutthof i tylko dzięki matce, która miała obywatelstwo Wolnego Miasta Gdańska i pochodziła z zamożnej kupieckiej rodziny, udało się go wyciągnąć.

Potem, gdy Henryk został księdzem, PRL-owska bezpieka miała na niego oko. W 1973 roku ppłk A. Świerczewski raportował zwierzchnikom: „Ojciec został powołany do Wehrmachtu i w 1943 r. zginął w walkach o Pierwomajsk. Matka, z domu Jeschwitz, otrzymuje z NRF miesięczną rentę wdowią w wysokości 75 marek zachodnioniemieckich".

Być może dlatego, że jego matka słabo mówiła po polsku i w domu rozmawiano po niemiecku, Henryk oblał maturę (zdał dopiero w liceum wieczorowym). Zanim przyjęto go do seminarium w Gdańsku (w Pelplinie odmówiono), pracował w urzędzie skarbowym, w dziale egzekucji.

Został alumnem jako 22-latek. – Bardzo go wszyscy lubili – usłyszałam od kolegi Jankowskiego z seminarium. – Był miły i zaradny. Został sekretarzem rektora seminarium.

– Nauczyciele z liceum wspominali, że miał problemy z nauką – wtrącam. – Nie był za bystry.

– Raczej tępy, chwalił się, że żadnej książki nie przeczytał, ale miał inny, może dla Kościoła ważniejszy talent. Wszystko potrafił załatwić. Gdy przed święceniami okazało się, że nie można nigdzie kupić materiału na sutanny, Henio załatwił kilka bel tkaniny z resortowych magazynów, miały pójść na spodnie dla milicjantów.

Kto wam płaci? Konserwator czy ja?

Początek 1970 roku. Biskup Edmund Nowicki przeniósł Jankowskiego w ruiny św. Brygidy. Ma odbudować świątynię po wojennych zniszczeniach. Kościół ma osmolone ściany, wewnątrz gruzowisko porastają młode drzewa, wszystko gnije. Nad głową gwiazdy, bo sklepienie przetrwało jedynie nad prezbiterium.

Jankowski miał plan: odbuduje Brygidę za pieniądze Niemców i dawnych gdańszczan. Pod koniec lat 50. w Niemczech zaczęła działać Akcja Znaku Pokuty, katolicy chcieli zadośćuczynić za wojenne zbrodnie. Jankowski to wykorzystał: niemiecka młodzież będzie pracować przy odbudowie św. Brygidy, a on ruszy na Zachód po pieniądze. Co dwa tygodnie kursował do Berlina lub Magdeburga, zbierał intencje od wiernych. Marki przemycał w zakamarkach mercedesa.

W Polsce strasznie go irytuje, że tak trudno uzyskać zgody w urzędach, zwłaszcza że ma gotówkę. Buduje więc bez potrzebnych dokumentów. Co jakiś czas wybuchały awantury – przychodził konserwator i kazał schodzić robotnikom z rusztowań. Chwilę później wpadał Jankowski i krzyczał: „Kto wam płaci? Konserwator czy ja?". Więc murarze wracali do roboty. 14 października 1973 roku odbudowany kościół odwiedził prymas Stefan Wyszyński, przyjechał uczcić 600. rocznicę śmierci św. Brygidy.

Biskupem był już wtedy Lech Kaczmarek, Jankowskiego traktował z mniejszą pobłażliwością niż poprzednik, zarzucał mu samowolę, słabe zainteresowanie parafianami, obnoszenie się z bogactwem. W dodatku wybucha afera w gdańskim seminarium. Studiował tam wychowanek Jankowskiego, były ministrant ze św. Brygidy, ulubieniec proboszcza, jako nastolatek zadomowiony na plebanii i obdarowywany prezentami. W lutym 1980 roku został wyrzucony z seminarium za „uleganie wpływowi księdza Jankowskiemu, który ma materialistyczne podejście do życia". Kuria postanawia odizolować od proboszcza św. Brygidy także resztę kleryków.

– Czy mogło chodzić o seksualne zaczepki ze strony Jankowskiego? – pytam księdza, który jest równolatkiem Jankowskiego. Dziś jest już emerytem.

– Wtedy nie było mody, żeby o tym mówić. Ale jak Paetz zaczął za bardzo brykać, też zabroniono mu kontaktu z klerykami.

Jankowski żąda od biskupa „naprawienia wyrządzonych mu szkód moralnych". Konflikt zaostrza się, ale szczęśliwie dla Jankowskiego w stoczni wybucha strajk. Lech Kaczmarek, znany z ostrożności wobec komunistycznych władz, spragnionych księdza stoczniowców wysłał do proboszcza św. Brygidy, która obejmowała opieką duszpasterską wszystkie stocznie. Nie wybrał rozpolitykowanych dominikanów ze św. Mikołaja ani księży z bazyliki mariackiej.

Święte obrazki z Jankowskim

Jankowski, gdy dowiedział się, że to on ma pójść do stoczni i odprawić mszę, podobno spisał testament. Ostatecznie miał go przekonać temperamentny konferansjer z Opery Bałtyckiej, który przyszedł na plebanię i wypalił: „Księże, kurwa, to przecież księdza parafia! To jak ksiądz ma nie pójść? Jak na wojnę, to na wojnę!".

Kierowca pożyczonym dużym fiatem (na co dzień proboszcz jeździł mercedesem) zawiózł Jankowskiego do stoczni. Do przedniej szyby przykleili napis „pomoc duszpasterska". Był 17 sierpnia 1980 roku.

– Jankowski krążył wśród stoczniowców i rozdawał święte obrazki, tyle że na odwrocie modlitwy było jego zdjęcie – wspominał Jerzy Borowczak, jeden z przywódców strajku.

Prymas Wyszyński zdecydował, że to proboszcz parafii św. Brygidy będzie kapelanem „Solidarności". Z czasem żadne ważne wydarzenie, posiedzenie Komisji Krajowej, spotkanie, rozmowa nie odbędzie się bez niego. W latach 80. ksiądz zostanie nieoficjalnym ministrem spraw zagranicznych „Solidarności", opiekunem rodziny Wałęsów i dystrybutorem zagranicznej pomocy. Tiry z lekami, jedzeniem, ubraniami zajeżdżały na parafię św. Brygidy co kilka dni. Z Zachodu płynęły też pieniądze, Jankowski nikomu nie odmawiał pomocy – wystarczyło poprosić. Tylko w listopadzie 1982 roku z pomocy ośrodka przy plebanii stale korzystało 500 rodzin.

Mimo istnienia wielu instytucji pomocowych dominowała jednak instytucja księdza Henryka – przyznawał w rozmowach z dziennikarzami biskup Gocłowski, który w 1984 roku zastąpił Lecha Kaczmarka. Nie był entuzjastą Jankowskiego, który miał gdzieś kościelne procedury i robił, co chciał. Ale Jankowski Kaczmarka się bał, a Gocłowskiego lekceważył i nazywał go biskupkiem.

Całował ich w usta

Dopóki trwał PRL, plebanię św. Barbary odwiedzały sławy z całego świata, gościli tu: premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher, prezydent Niemiec Richard von Weizsäcker, sekretarz generalny NATO Manfred Wörner, Jane Fonda, Joan Baez, Edward Kennedy. Tutaj Wałęsa przyjmował zagranicznych dziennikarzy. Przyjeżdżali też Frasyniuk, Kuroń, Michnik, Mazowiecki.

W III RP Lech Wałęsa odsunął się od swojego brata bliźniaka, jak nazywał proboszcza św. Brygidy. Prałat Jankowski (honorowy tytuł otrzymał w 1990 roku) nie został jego spowiednikiem, nie został też biskupem polowym, o czym marzył (miał już uszyty odpowiedni mundur). Odesłano go z powrotem do kościoła.

Na plebanii nadal bywali biznesmeni, zaczęli pojawiać się przeciwnicy nowej władzy. Na wszystkich wnętrze robiło duże wrażenie. Salon i wielką klimatyzowaną jadalnię wypełniały gdańskie meble z ciemnego orzecha, szklane gabloty z zabytkowymi monstrancjami. Hol, nazywany przez pracowników zbrojownią, obwieszony był szablami, mieczykami, sztyletami, ryngrafami. – Inni mają żony, a ja mam meble – tłumaczył ksiądz, gdy zarzucano mu zbytnie bogactwo. – Zbierałem je sztuka po sztuce i odnawiałem. Mam też bibliotekę białych kruków, kolekcję obrazów i to wszystko po mnie zostanie.

Prywatne mieszkanie proboszcza też nie było banalne. Sypialnia z olbrzymim łożem, różowe zasłony, jasne tapety, telefony, puzderka, w olbrzymiej łazience dwumetrowa wanna, sztuczne kwiaty, specjalne łóżko do masażu. Ksiądz lubił złoto. Często zmieniał pierścienie, a te, które mu się znudziły, oddawał na Jasną Górę. I lubił luksusowe, niemieckie samochody.

Po plebanii kręciła się gromadka nastolatków. Nie krępowali się gości. Podczas wizyty dziennikarzy na początku lat 90. jeden, ubrany w szorty i białą podkoszulkę z napisem „Jestem dziewicą", wprowadzał rower. Dziesięć lat później kawę i biszkopty podał chłopiec w bawełnianych spodenkach i białym T-shircie. Jak nie było nic do zrobienia, chłopcy oglądali telewizję i wideo. Gdy prałat przyjmował gości, do obiadów i kolacji wkładali identyczne garnitury – księdzu zależało, by wyglądali schludnie.

W 2004 roku ksiądz Krzysztof Czaja (w latach 1994-2004 wikary u św. Brygidy) zezna w prokuraturze: „Dużo osób zwracało mu na to uwagę, duchownych i świeckich. Ja także delikatnie poruszałem ten temat podczas luźnych rozmów przy obiedzie. Sygnalizowałem negatywne zachowanie Sławka i innych chłopców. Prałat bardzo się obruszał na te uwagi. Wiem, że chłopcy nocowali u prałata, on tłumaczył to tym, że źle się czuje w nocy. Przed Sławkiem było jeszcze kilku chłopców pozyskanych przez prałata spośród ministrantów, którzy także przychodzili na plebanię. Z wielkim niesmakiem odbierałem to, jak prałat witał się z nimi. Całował ich w usta".

Ksiądz Józef Paner, obrońca węzła małżeńskiego z biskupiego sądu duchownego, rezydował w parafii od 1988 roku. „Chłopcy pojawili się na plebanii pięć, sześć lat temu – opowie śledczym w 2004 roku. – Nikomu z księży tam mieszkających nie podobało się, że chłopcy podają gościom alkohol. Nie reagowałem, bo to było niezależne ode mnie. Jednak kiedyś przy stole w jadalni specjalnie sprowadziłem rozmowę na temat całowania w usta między mężczyzną a chłopcem. W odpowiedzi ksiądz Jankowski zapytał mnie: »A co w tym złego czy dziwnego?«".

Ma słabość do blondynów

– Dlaczego nikt nie reagował? – pytam księdza, który pracował w kurii.

– Ludzie byli zniesmaczeni, ale traktowali to z uśmiechem: „Ma słabość do blondynów" albo „Prałat nie lubi być sam".

– Arcybiskup Gocłowski także uczestniczył w przyjęciach, podczas których polewali 14-latkowie. Nie wiedział, że bez skrępowania całuje chłopców w usta?

– Biskup powiedział mi kiedyś, że Jankowski jest homoseksualistą. Pedofilia była wtedy poza zasięgiem wzroku. A najważniejsze było „dobro Kościoła". Obowiązywała instrukcja „Crimen sollicitationis" z 1962 roku: „W sprawach dotyczących przestępstw seksualnych osób duchownych należy bardziej niż zazwyczaj dbać o to, by postępowano w nich z zachowaniem najściślejszej tajemnicy, kiedy zostaną już rozstrzygnięte, pozostaną pod zobowiązaniem wiecznego milczenia. Wszyscy, którzy uczestniczyli w jakikolwiek sposób w ich osądzaniu lub dowiedzieli się o tych sprawach z racji swojego urzędu, są zobowiązani do zachowania nienaruszalnego i najściślejszego sekretu, nazywanego sekretem Świętego Oficjum, pod karą automatycznej ekskomuniki".

– W latach 80. i na początku 90. Jankowski był za silny, by Gocłowski mógł mu coś zrobić – usłyszę od byłego księdza, który odszedł z Kościoła kilka lat po święceniach. – Jankowskiego uwielbiała przełożona brygidek matka Tekla Famiglietti, która miała bezpośredni dostęp do Jana Pawła II. Biskup liczył, że zostanie kardynałem, nie chciał ryzykować.

– Gocłowski wiedział o chłopcach na plebanii?

– O tym mówiło się nawet w seminarium, wszyscy wiedzieli, bo on się z tym nie krył. Gdy poszedłem wieczorem do mieszkania księdza – kazał mi przynieść jakąś przesyłkę – wyszedł do mnie w samych majtkach. Miałem 20 lat i byłem w św. Brygidzie na praktyce wakacyjnej. Osłupiałem i uciekłem. Opowiedziałem o tym wikaremu. Usłyszałem, żebym unikał sytuacji sam na sam z proboszczem. Dowiedziałem się też, że nie ma co robić szumu, bo i tak nic się nie wskóra. Chłopcy mieli klucz do plebanii, przez którą wchodziło się do prywatnych apartamentów proboszcza. Zwykle pochodzili z niezamożnych, często niepełnych rodzin. Mieli 13-17 lat.

Polski Kościół jak łachmyta

Odstawiony na boczny tor przez dawnych znajomych Henryk Jankowski wiąże się z Andrzejem Lepperem, Samoobronę nazywa nową „Solidarnością". Jerzy Borowczak wspomina, że rozżalony powtarzał: „Luje, tu żarły, tu zrobiły karierę i tak się odwdzięczają". W 1997 roku Jankowski mówi podczas mszy: „Nie można tolerować mniejszości żydowskiej w polskim rządzie, bo naród tego się boi" (za tę wypowiedź biskup Gocłowski na rok zabrania mu głoszenia kazań), co Wielkanoc gdańszczanie biegną do św. Brygidy oglądać dekorację grobu. W 1995 roku proboszcz umieścił obok siebie symbole Unii Wolności, PSL, SLD, SS, NKWD i KGB. „Gwiazdy Dawida nie włączyłem tylko dlatego, że jest ona wpisana w symbole swastyki oraz sierpa i młota" – zanotowali jego wypowiedź dziennikarze.

W 2001 roku Grób Pański przedstawiał nadpaloną stodołę, z której wystawał szkielet. Obok figura Chrystusa w otoczeniu czaszek i napis: „Żydzi zabili Pana Jezusa i proroków, i nas także prześladowali". Trzy lata później ksiądz ozdabia grób kościotrupem trzymającym flagę Unii i odbiera od Leppera nagrodę Człowiek Roku 2004.

Prałat poza prowokowaniem zajął się lobbingiem, pomocą charytatywną i przyjemnościami życia. Codziennie przychodził do niego fryzjer. „Polski Kościół wygląda jak łachmyta – odpowiadał, gdy zarzucano mu próżność. – Grzebienia nie ma czy co?".

W szafie wisiały sutanny szyte na miarę, wyszukane ornaty (w jeden wszyty był przedwojenny sztandar), garnitury, surdut, biały smoking, płaszcz Rycerstwa Czarnej Madonny z niebieskim krzyżem. Ksiądz nosił też mundur komandora marynarki wojennej, którym mianował go jeden z emigracyjnych rządów. Gdy obchodził 40-lecie święceń kapłańskich, Akademia Polonijna z Częstochowy uhonorowała go tytułem profesorskim – dzień później przechadzał się po kościele w profesorskiej todze.

W 2001 roku, na 65. urodziny, zaprosił ponad 500 gości do Opery Bałtyckiej, występował tam zespół Mazowsze, a „Happy birthday" zaśpiewała mu amerykańska pieśniarka Gail Gilmore.

70. urodziny. Prałat Jankowski ze swoimi młodymi przyjaciółmi, Gdańsk, klasztor Brygidek, 2006 rok70. urodziny. Prałat Jankowski ze swoimi młodymi przyjaciółmi, Gdańsk, klasztor Brygidek, 2006 rok Fot. Renata Dąbrowska / Agencja Gazeta

Wszystko przestało być ważne, gdy 28 lipca 2004 roku prokuratura rozpoczęła śledztwo w sprawie „doprowadzenia do obcowania płciowego i poddania innej czynności seksualnej wobec małoletniego". Henryk Jankowski miał 68 lat, coraz mniej pieniędzy i zamożnych przyjaciół, cukrzycę, kłopoty z prostatą i chore serce.

Wałęsa: Szatan różnych ludzi kusi

Już w niedzielę 1 sierpnia grzmiał z ambony: „Na własnej skórze człowiek doświadcza tego, co można nazwać totalną wojną z Kościołem i polskością, w której metody walki są nieograniczone żadnymi normami i są najbardziej plugawe, zakłamane, budzące obrzydzenie! Nie słuchajcie kłamców, nie czytajcie gazet wroga!". Kilkuset wiernych homilię nagrodziło owacją.

Od pierwszych dni sprawę relacjonowały wszystkie tytuły prasowe, stacje telewizyjne i radiowe. Ryszarda Socha, dziennikarka „Polityki", na gorąco odpytała przyjaciół prałata, co sądzą o zarzutach. Tekst ukazał się 9 sierpnia.

Lech Wałęsa: – Trochę mnie to zaskoczyło. Jestem człowiekiem starej daty, wychowanym w duchu, że ksiądz to sprawa święta. W mojej filozofii nie mieści się coś takiego. Ale szatan różnych ludzi kusi w różnym wieku. Ja, dzięki Bogu, z żoną mam aż ósemkę dzieci, więc nie jestem o nic podejrzany. Ale też nie wiadomo, co może mnie dopaść po wykonaniu tego obowiązku. Człowiek jest tak skomplikowany, że trudno cokolwiek przewidzieć. A więc nie sądźmy, żebyśmy nie byli sądzeni.

– Zbaraniałem – mówi Krzysztof Pusz, podsekretarz stanu w kancelarii Wałęsy, później wicewojewoda pomorski. – A potem rozdzwoniły się telefony od moich braci, od Ryszarda Kokoszki...

– Czuję dyskomfort, tyle ważnych rzeczy z naszej przeszłości związanych jest z parafią św. Brygidy – mówił Bogdan Lis. – Już samo podejrzenie jest uderzeniem obuchem w przeszłość. Ludzie zaczynają tracić wiarę, że to, co widzą, jest prawdą, a nie pozorem kryjącym diametralnie różny obraz. To sprawa z gatunku szokujących.

Matka mówi bzdury

Siedem miesięcy wcześniej, 15 grudnia 2003 roku, rodzice nastoletniego przyjaciela księdza Jankowskiego zgłosili się do Sądu Rejonowego w Gdańsku. Chcieli, by ich syna skierowano na przymusowe leczenie, podejrzewali, że Sławek jest uzależniony od narkotyków. Adwokatka, która z urzędu reprezentowała chłopca, uznała, że rodzina jest „wydolna", tyle że biedna. Ojciec był kolejarzem, matka zarabiała sprzątaniem. Gdy opowiedzieli jej o znajomości syna z księdzem Jankowskim (całowanie w usta, przytulanie, spanie w jednym łóżku, obdarowywanie prezentami i dużymi sumami pieniędzy), nakłoniła sędzię, by skierować sprawę do prokuratury. Za zaangażowanie nieznani sprawcy podpalili jej samochód i słali listy z groźbami. Nie dała się zastraszyć i w maju 2004 roku doprowadziła do spotkania rodziców z biskupem Gocłowskim.

Matka zeznała potem prokuratorowi, że po tym, gdy biskup wezwał prałata na „rozmowę dyscyplinującą", zaczepił ją dyrektor gimnazjum Sławka: „Jak pani mogła poskarżyć się na księdza do biskupa?". Ksiądz Jankowski namówił też Sławka, by napisał list do biskupa, w którym przepraszał za rodziców: „Matka mówi bzdury i kłamstwa", i bronił prałata: „Jest dla mnie autorytetem". Oszustwo się wydało, bo w śledztwie chłopiec przyznał się do wszystkiego. „Ksiądz dzwonił i mówił, że mam namówić mamę, aby odwołała wszystko u biskupa – zeznał. – Powiem prawdę, jak było z tym listem. Dostałem kartkę i przepisałem to, co ksiądz wcześniej napisał".

Do tyłka mu się nie dobierał

Matka Sławka zeznawała w prokuraturze 28 lipca o godzinie 9.30. – Zaczęło się w 2001 roku. Sławek chodził do pierwszej klasy gimnazjum. Zasłabł i ksiądz Jankowski zabrał go na plebanię. Służył tego dnia do mszy. Niepokoiliśmy się, ale ksiądz zadzwonił i powiedział mężowi, że pomoże Sławkowi. Syn po powrocie z plebanii był zauroczony prałatem. Opowiadał o wystroju, szablach i orderach. Zaprzyjaźnił się z księdzem i od razu po szkole szedł na plebanię, zostawał tam trzy, cztery godziny. Byłam dumna, że ktoś tak znany, ksiądz, zainteresował się moją rodziną. Z czasem syn zaczął zostawać u księdza na noc. W lutym proboszcz zabrał go do Rzymu na ferie, pojechali tylko we dwójkę. Byli 10 dni. Sławek powiedział mi, że spał z księdzem w jednym łóżku. Miał wtedy 13 lat. Jakiś czas później syn po powrocie do domu napisał na kartce: »Mamo, wróciłem tak późno, bo wolałem iść z chłopakami, niż pójść do księdza. Zaraz ci coś napiszę, tylko się nie przestrasz, ksiądz jest homoseksualistą – znalazłem kasetę«. Zauważyłam, że jak zabieram Sławka z plebanii do domu, ksiądz całuje go prosto w usta i głaszcze po twarzy. Kiedyś ksiądz powiedział mi, że Sławek w nocy kasłał i się pocił. Spytałam: »czy ksiądz śpi ze Sławkiem w jednym łóżku?«. Gdy potwierdził, zapytałam: »a czy ksiądz go nie skrzywdził?«. Usłyszałam, że »mogę być spokojna, do tyłka mu się nie dobierał i może mi spojrzeć prosto w oczy«. Po wyjeździe Sławka z Jankowskim do Hamburga, a jeździł z nim wielokrotnie, zadzwonił ksiądz i powiedział, że Sławek robił mu jakieś zdjęcia w łazience, i prosi, żebym zniszczyła kliszę. Wyrzuciliśmy z mężem ją do kosza".

Matka Sławka, która za 800 złotych miesięcznie zaczęła sprzątać na plebanii, widziała, że Jankowski całuje w usta innych chłopców, klepie ich po pośladkach, przytula. Sławek od początku dostawał od księdza markowe ubrania, telefony komórkowe i sporo gotówki. Jednorazowo prałat potrafił dać mu kilka tysięcy złotych. Wyróżniał go spośród innych chłopców.

„Zmieniła się osobowość mojego syna – zeznała matka. – Stał się agresywny, słuchał tylko księdza Jankowskiego. Palił papierosy, pił alkohol, brał narkotyki. 1 grudnia 2003 roku Sławek rzucił gimnazjum i uciekł z domu. Ksiądz Jankowski nadal się z nim kontaktował i dawał mu pieniądze". Po siedmiu godzinach przesłuchanie przerwano ze względu na zmęczenie świadka.

Ksiądz był zazdrosny

Siedmiu policjantów podjechało po godzinie 16 pod plebanię i osłupiałej sekretarce pokazało nakaz rewizji. Gdy proboszcz otworzył sejf, na wierzchu leżała kopia listu Sławka do biskupa Gocłowskiego. „Dostałem go od Sławka – tłumaczył się policjantkom. – Ta jego matka to złodziejka, jest chora psychicznie".

W mieszkaniu księdza znaleziono kilkanaście kaset wideo. Na jednej odkryto film pornograficzny. Podczas przeglądania zawartości twardych dysków na komputerach informatyk dotarł do śladów plików, które dzień przed rewizją skasowano. Wyczyszczono zdjęcia młodych mężczyzn i witryny o charakterze pornograficznym. Na płycie CD-R śledczy znaleźli zeskanowane podpisy konserwatora zabytków, biskupa Gocłowskiego i wielu innych osób. Z plebanii zabrano notesy prałata, pistolet gazowy, amunicję.

Wikarego Krzysztofa Czaję prokuratorzy wezwali na wieczór. Przesłuchanie zaczęto o godzinie 20.05. „Sławek, jak go poznałem, był bardzo dobrym i wrażliwym dzieckiem – zeznał ksiądz. – Jednocześnie przestał być akceptowany wśród swoich kolegów i koleżanek w szkole z uwagi na te bliskie, towarzyskie kontakty z prałatem".

Sławka wezwano trzy dni później. 16-letni, ładny blondyn był zdenerwowany. „Nie straszcie mnie – hardo odzywał się do śledczych. – Wiem, że jest jakaś sprawa o homoseksualistwo księdza Jankowskiego. Powiem krótko: nigdy nic takiego nie było. Pomagałem przy stole, nalewałem alkohol. Jak nocowaliśmy na plebanii, to słuchaliśmy radia i piliśmy piwo z innymi chłopakami".

Gdy prokurator spytał o całowanie w usta, Sławek odpowiedział: „Wiedziałem, że jak nie będę nic mówił, to coś dostanę. Zresztą innych też obejmował i całował. Gdybym nic nie dostawał od księdza, tobym nie pozwolił, aby mnie dotykał i całował. Mówił do mnie »Mycuś«. Kiedyś wkurzyłem się, bo ksiądz za bardzo mnie przytulał. Miałem wtedy 14 lat. Mnie to krępowało, ale nie rozmawiałem o tym z innymi chłopakami. Ksiądz mówił, że dziewczyny brzydko pachną, że śmierdzą. Sugerował, że mężczyźni są fajniejsi. Z początku było to dla mnie trudne, to przytulanie i całowanie, potem zobaczyłem, że mogę coś z tego mieć. Ksiądz był zazdrosny o mój czas, miałem swoje zainteresowania, piłka nożna, rower, ryby, a on ograniczał mnie czasowo. Jak byliśmy gdzieś na przyjęciu, to nie chciał, bym gdzieś szedł, miałem być tylko z nim".

Lew-Starowicz: forma okazywania bliskości

„Oczekuję od pana ministra opublikowania przeprosin za dopuszczenie do tego wszystkiego, co dzieje się w podległych panu placówkach i mediach. Dlaczego Kościół i mnie wszyscy mogą opluwać?" – napisał 10 sierpnia Henryk Jankowski do ministra sprawiedliwości Marka Sadowskiego. Tego samego dnia prałat składa w prokuraturze okręgowej zawiadomienie o pomówieniu go przez przedstawicieli środków masowego przekazu (odmówiono wszczęcia postępowania). Tydzień później pełnomocnik księdza prosi prokuratora apelacyjnego w Gdańsku, by śledztwo prowadziła prokuratura spoza Trójmiasta. Pisze: „Jest to typowe polowanie z nagonką, gdzie rola zwierzyny przypadła kapłanowi, dziennikarze spełniają rolę naganiaczy, a prokuratorzy starają się przejąć rolę myśliwego". Kilka dni później śledztwo przeniesiono do Elbląga.

Biskup Tadeusz Gocłowski zareagował dopiero 17 sierpnia. Dwa dni po tym, gdy podczas kazania prałat nazywał polityków „geszefciarzami", którzy przedstawiają Polaków jako pijaków, degeneratów, zboczeńców i oskarżają o różne „molestowania", biskup zajechał na plebanię i zażądał, aby Jankowski dobrowolnie zrezygnował z probostwa. Zarzucał mu nieobyczajne zachowania i uprawianie polityki.

20 sierpnia Tadeusz Gocłowski pisze do Jankowskiego: „Poważny problem, który od kilku lat budzi mój niepokój, to twój stosunek do młodych mężczyzn, do chłopców, którzy stale kręcą się po plebanii, chodzili po twoich pokojach, nalewali wino w czasie obiadu czy kolacji. Zwracałem ci na to uwagę. Kapłani i inni pracujący w św. Brygidzie sygnalizowali i tobie, i mnie niebezpieczeństwo złośliwych komentarzy. Twoje wyjazdy z chłopcami do Rzymu czy Niemiec ten niepokój pogłębiały". Biskup grozi, że jeśli prałat nie złoży rezygnacji dobrowolnie, dostanie dekret zwalniający go z funkcji, co pociągnie za sobą powiadomienie Watykanu.

Prałat i biskup wymieniają jeszcze kilka listów, Henryk Jankowski nie chce oddać probostwa dobrowolnie. Jedzie do Rzymu i tam szuka poparcia. Nie pomaga – 16 listopada Tadeusz Gocłowski mianuje administratorem parafii Krzysztofa Czaję. Jankowski może zostać na plebanii, ale ma się przeprowadzić – zostają mu salonik i sypialnia na piętrze z osobnym wejściem.

20 grudnia 2004 roku prokurator Barbara Kamińska z Prokuratury Okręgowej w Elblągu umarza śledztwo w sprawie „doprowadzenia małoletniego do obcowania płciowego i poddania innej czynności seksualnej". Mimo że biegła psycholog sugerowała, że Sławek zataił, co działo się między nim a prałatem, zwyciężyła opinia innego biegłego. Profesor Zbigniew Lew-Starowicz napisał: „Zachowanie polegające na całowaniu w usta, klepaniu po pośladkach, przyciąganiu mocno do siebie i jednocześnie przytulaniu do klatki piersiowej oraz głaskaniu po twarzy miały charakter publiczny. Wyżej wymienione zachowania księży wobec chłopców są dość często spotykane i w wielu przypadkach nie mają charakteru seksualnego, bywają formą okazywania bliskości".

30 grudnia Henryk Jankowski pisze do Kongregacji do spraw Duchowieństwa rekurs, chce, aby przywrócono go na stanowisko. Ale Watykan podtrzymuje decyzję biskupa Gocłowskiego.

Prokurator umarza oba śledztwa

Ta sama prokurator zamyka 20 grudnia jeszcze jedno śledztwo, o którym mało kto wie. Piotr, były ministrant z wioski w Borach Tucholskich, napisał do Prokuratury Rejonowej w Poznaniu, Prokuratury Okręgowej w Gdańsku i w Elblągu. Gdy nikt nie zareagował, wysłał list do Prokuratury Generalnej. Chciał, by przesłuchano go jako świadka w sprawie księdza Henryka Jankowskiego. Zeznania złożył 13 października 2004 roku w Warszawie. – 8 grudnia 1997 roku po raz pierwszy uciekłem z domu. Byłem uczniem siódmej klasy, bałem się, że będę miał jedynkę z fizyki. Pojechałem do Gdańska. Wieczorem głodny i zmęczony drzemałem na dworcu PKP. Ktoś mi powiedział, żebym poszedł do parku przy Żaku, który leży blisko dworca. Kręciło się tam sporo chłopców i mężczyzn. Starszy, elegancki pan w okularach zaoferował, że mi pomoże. Zgodziłem się, bo rozpoznałem w nim Henryka Jankowskiego. Pojechaliśmy zagranicznym samochodem na plebanię. Chciałem się wykąpać, ksiądz otworzył drzwi łazienki i przyglądał się, kazał mi odwrócić się przodem. Potem zrobił mi herbatę, podał kanapki, podczas kolacji opowiadałem księdzu, dlaczego uciekłem z domu. Po pół godzinie Jankowski powiedział, że mogę zostać na plebanii, jeśli będę z nim spał w jednym łóżku. Było mi wszystko jedno, ledwo stałem na nogach. Gdy oglądałem jeden z obrazów, ksiądz podszedł do mnie i zaczął głaskać po głowie, po chwili muskał ustami policzki. Kiedy pocałował mnie w usta, odruchowo odepchnąłem go. Jankowski skarcił mnie i kazał się rozebrać. Gdy stałem nagi, proboszcz spytał się, czy napiję się drinka. Szybko wychyliłem szklankę i zaszumiało mi w głowie. Ksiądz jedną ręką rozpiął rozporek, drugą trzymał mnie mocno za plecy. Klęknąłem, wtedy zbliżył się i włożył mi członka do ust. Powiedział, że nie będę tego żałował. Po wszystkim zrobiło mi się niedobrze i pobiegłem do toalety zwymiotować. Rano Jankowski dał mi 1000 złotych i wypchnął za drzwi. „Należy ci się, bo byłeś dobry" – usłyszałem na pożegnanie. To zdarzenie z grudnia 1997 roku wpłynęło na moje dalsze życie prywatne i seksualne, spowodowało, że zostałem homoseksualistą i utrzymywałem się z prostytucji – zakończył zeznanie.

W 2001 roku Piotr usiłował popełnić samobójstwo, skacząc z komina kotłowni. Z domu uciekał 50 razy, prostytuował się, kradł pieniądze z automatów, a gdy zamknięto go w poprawczaku, miał kolejną próbę samobójczą. Od 16. do 18. roku życia przebywał w Młodzieżowym Ośrodku Adopcji Społecznej w Studzieńcu. Biegły psycholog ocenił, że „relacja Piotra dotycząca jego kontaktów seksualnych z księdzem Jankowskim jest wiarygodna zarówno z punktu widzenia oceny psychologicznej, jak i seksuologicznej". Ale prokuratorzy przesłuchują babcię chłopca, nie wierzy, że jej wnuk jest homoseksualistą. Podobnie matka nigdy nie podejrzewała syna o skłonności homoseksualne. „Zawsze wolał się bawić z dziewczynkami niż z chłopcami" – zeznaje. Prokurator umarza śledztwo, w uzasadnieniu pisze, że „nie zebrano danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia przez Henryka Jankowskiego przestępstwa".

Kilka lat temu Piotr wystąpił ze swoim partnerem w programie Ewy Drzyzgi, w którym homoseksualne pary opowiadały o swych związkach. Próbowałam go odnaleźć, nie udało mi się. Jego kuzyn powiedział, że nie życzy sobie o nim rozmawiać. Rodzice: „Nie znamy takiego człowieka". Sąsiedzi: „Piotruś już tu nie mieszka".

Rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Elblągu Iwona Piotrowska informuje mnie, że prokurator Kamińska jest na zwolnieniu lekarskim, ale „nie ma co czekać, aż wróci do pracy, bo i tak nie będzie ze mną rozmawiać o tym śledztwie". Na koniec dodaje, że to była trudna sprawa.

Danuta Wałęsowa: „Byłam oburzona"

– Niczego takiego nie dostrzegłem – zapewnia Jerzy Borowczak, gdy pytam go o chłopców na plebanii. – Pomagali przy stole, ale żeby coś więcej – nie! A od sierpnia 1980 roku bywałem tam bardzo często. Przecież coś by mi wpadło w oko.

– Poznałem go w latach 80. – mówi adwokat Jacek Taylor, członek komisji charytatywnej, która działała na plebanii św. Brygidy. – Nic szczególnego nie zaobserwowałem, ale byłem tak zalatany, że wpadałem tam i wypadałem. Na pokojach prałata bywałem rzadko. Potem, w latach 90., grupowo obraziliśmy się na księdza Jankowskiego i mało kto tam przychodził.

Danuta Wałęsowa w swojej biografii „Marzenia i tajemnice" napisała: „W obecności kobiet i dorastających dzieci potrafił wypowiadać obleśne słowa. Byłam oburzona... Dlatego te wszystkie hece, jakie wyczyniał, mnie nie zaskoczyły i nie zgorszyły". Ale dziś nie chce do tego wracać, tym bardziej że Henryk Jankowski nie żyje.

Przyjaciel księdza, restaurator i właściciel sieci piekarni Grzegorz Pelowski wytrwał z prałatem do końca, pomagał mu finansowo, karmił i opiekował się nim. – Mocno podupadł na zdrowiu, gdy biskup odebrał mu probostwo. Zaczęły się też problemy z pamięcią. Jechaliśmy do Skarszew na imieniny do znajomego, a prałat pięć razy mnie pytał: „Gdzie ja jestem?".

– A chłopcy? Spotykał pan ich na plebanii?

– Byli różni, pomagali, ale nie szanowali go. Spodnie zostawił, bo szedł się kąpać, któryś wyciągnął klucz do sejfu i zginęło 5 tysięcy złotych. Był dla nich pobłażliwy. A potem pojawił się Mariusz Olchowik i omotał księdza. Jankowski zgodził się na wino ze swoją podobizną, wodę mineralną. Olchowik chciał zakładać sieć kawiarni, w których zatrzymywać się mieli pielgrzymujący do stoczni turyści, oraz sieć komórkową Prałat Mobile. Prałat był ciężko chory, a oni jeździli z nim po Polsce jak z misiem i załatwiali interesy.

– Ostrzegał pan księdza?

– Oczywiście, ale nie skutkowało. Księdza opuściła większość znajomych, nie dojadał, żalił się, że zamykają przed nim kuchnię na plebanii. On, taki elegant, chodził w poplamionej koszuli i spodniach. Nie miał się nim kto zająć. Na szczęście arcybiskup Leszek Głódź zapraszał go do siebie na kolacje, dbał o niego.

„Żegnaj rycerzu Rzeczpospolitej..."

O arcybiskupie Sławoju Leszku Głódziu Henryk Jankowski powie, że „zwrócił mu honor". W 2008 roku Głódź zajął miejsce Tadeusza Gocłowskiego, który odszedł na emeryturę. Parafią odtąd miało kierować dwóch kapłanów, jednym z nich był Jankowski. Na skandale nie trzeba było długo czekać, podczas kazań prałat nazwał pisarza Pawła Huellego „Żydziskiem wstrętnym", szefa SLD Grzegorza Napieralskiego „polityczną kreaturą". Nowemu biskupowi to nie przeszkadzało.

Jesienią 2009 roku Henryk Jankowski przechodzi na emeryturę. Jest chory, amputowano mu kawałek stopy, potem kolejny, słabnie mu pamięć. Jest rozgoryczony. „Tyle zrobiłem, a nikt tego nie docenił" – mówi do znajomego księdza. Pelowski i inni znajomi zrzucali się po kilkaset złotych, płacili też za jego telefon. Henryk Jankowski zmarł 12 lipca 2010 roku. Kilka dni później rodzina zabrała wszystko, co po nim zostało.

Arcybiskup Głódź decyduje, że prałat zostanie pochowany w bocznej nawie św. Brygidy. W pierwszych ławkach siedzą: prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, Marian Krzaklewski, Janusz Śniadek, Katarzyna i Aleksander Hallowie. Jest też Danuta Wałęsa, ojciec Tadeusz Rydzyk, Jacek Kurski, Marian Krzaklewski, Janusz Śniadek, Andrzej Lepper, Zbigniew Niemczycki. W świątyni mieści się 1500 osób. Reszta ogląda mszę na telebimie przed kościołem.

„Żegnaj, rycerzu Rzeczpospolitej. Byłeś i jesteś ikoną »Solidarności«. Miano Ci za złe, że lubisz piękne przedmioty i garnitury. Liczono, ile ich masz, a masz ich dwa – biały i czarny. I laskę ze srebrnym okuciem – mówił podczas kazania Leszek Głódź. – Nie stanęli w Twojej obronie ci, którzy cię dobrze znali, z którymi szedłeś przez najtrudniejszy czas". Arcybiskup podkreślał, że Jankowski był niedoceniany przez rodaków. W ostatnich latach życia dotknęło go „doświadczenie Hioba – doświadczenie choroby, samotności, opuszczenia i upokorzenia".

Leszek Głódź zgodził się ze mną spotkać i porozmawiać o księdzu Jankowskim. – Przyjdzie pani i nagramy wszystko.

Gdy kilka dni później dzwonię, słyszę: – Nie mam czasu, a zresztą jestem jedną nogą na tamtym świecie.

– Obiecał ksiądz – mówię.

– Nic nie obiecywałem – irytuje się biskup. – Zresztą wiem, co pani chce napisać. Wszystko, co mam do powiedzenia o księdzu Jankowskim, powiedziałem podczas mszy pogrzebowej. Wysłać pani treść kazania?

– Dziękuję. Znam.

130 tysięcy na cokole

Rok po śmierci prałata Grzegorz Pelowski i szef gdańskiej „S" Krzysztof Dośla powołali komitet budowy pomnika prałata Jankowskiego. Zebrali 130 tysięcy złotych (Paweł Adamowicz, ministrant w św. Brygidzie, jako jeden z pierwszych dał 3 tysiące złotych), a urzędnicy magistratu błyskawicznie udzielili zgód. Rzeźbiarz Giennadij Jerszow zrobił projekt za darmo, a żeby było taniej, odlew powstał w Kijowie.

31 sierpnia 2012 roku 2,6-metrowy ksiądz Jankowski stanął na cokole twarzą w stronę bazyliki mariackiej. To tam cztery lata później spotkała go Barbara Borowiecka.

Korzystałam z książek: Jerzy Danilewicz, „Bursztynowy prałat", Świat Książki, Warszawa 2014, Peter Raina, „Ostatnia bitwa prałata. Sprawa ks. Henryka Jankowskiego o molestowanie osób małoletnich w świetle dokumentów", Dzieszko.com, Rzeszów 2013

środa, 26 grudnia 2018

Nolite te bastardes carborundorum – o świetnej „Opowieści podręcznej”


The Handmaid's TalePogoda raczej szklana, na szczęście są dobre seriale. Wśród nich pokazywana w Polsce przez ShowMax „Opowieść podręcznej" – 10-odcinkowa adaptacja powieściowej antyutopii Margaret Atwood z 1985 r., okrzyknięta jednym z największych serialowych wydarzeń roku. Słusznie.

W POLITYCE piszę szerzej i o samym serialu, i – przede wszystkim – o genezie i odbiorze książki, chyba najgłośniejszej powieści w karierze 77-leniej dziś Atwood, zdobywczyni niezliczonych nagród i zliczonej, półtoramilionowej rzeszy śledzących na Twitterze. Tu o tym pokrótce.

Atwood zaczęła pisać „Opowieść podręcznej" („Handmaid's Tale"), która po latach znajdzie uznanie zarówno jako przejmująca, napisana w formie pamiętnika opowieść o ucisku kobiet, jak i przerażająco realistyczna wizja przyszłości w Berlinie Zachodnim. Atmosferę permanentnej inwigilacji i poczucia zagrożenia powieść zawdzięcza wycieczkom autorki za żelazną kurtynę, do Berlina Wschodniego i Czechosłowacji.

Ale także wieści z innych niż nasza części świata w roku 1984 – wielopoziomowe skojarzenia z dziełem Orwella uzasadnione – nie napawały, zwłaszcza kobiet, optymizmem. W Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii umacniał się konserwatyzm, w Iranie ajatollahowie konstytuowali swoją teokratyczną republikę, w której rzesze do niedawna niezależnych, wykształconych kobiet stawały się okutaną w chustę własnością swoich mężów, ojców i braci.The Handmaid's TalePowieść i dość wiernie za nią podążający serial (produkcja MGM i platformy Hulu) nie działałyby tak bardzo na wyobraźnię, gdyby nie trzy czynniki. Po pierwsze – świat republiki Gileadu, stworzonej jako odpowiedź amerykańskich „jastrzębi" na ataki islamskich terrorystów (może sfingowane) na USA i ufundowanej na elementach Starego Testamentu, oglądamy oczami ubezwłasnowolnionej przez nowy system kobiety, tytułowej podręcznej.

Podręczne to kasta płodnych kobiet, które – wzorem biblijnej przypowieści o Jakubie i jego bezpłodnych żonach Racheli i Lei, którym potomstwo urodziły niewolnice-surogatki – przydzielane są dygnitarzom nowego systemu, zwanym komendantami, by zostać przez nich zapłodnione (w ceremoniach z udziałem ich bezpłodnych żon) i tym sposobem zapewnić republice przyszłość.

„Kiedyś miałam inne imię, ale teraz jest zakazane. Wiele rzeczy jest teraz zakazanych" – słyszymy myśli głównej bohaterki w jednej z pierwszych scen serialu. Imiona podręcznych pochodzą od tych, którym aktualnie służą. Tytułowa jest własnością komendanta Freda Waterforda (Joseph Fiennes), więc nazywa się Freda (w oryginale Offred).

Większość tego, co mówi Freda, to narzucone przez system albo ostrożność nic nieznaczące frazesy, podobnie jest z ruchem – skonwencjonalizowanym, wymuszonym przez strój, który przypomina ubrania amerykańskich kwakrów albo postaci z obrazów Vermeera. Grająca ją Elisabeth Moss (gwiazda seriali „Mad Men" i „Top of the Lake") przyznawała w wywiadach, że stworzenie postaci, której osobowość nie ujawnia się ani przez wypowiedzi, ani przez ruch, było sporym wyzwaniem.The Handmaid's TaleWyszło fenomenalnie. Oglądamy żywego człowieka, uwięzionego i szamoczącego się w klatce skrępowanego ciała i takiej samej rzeczywistości.

Twórcy postawili na zderzenie opresyjnego systemu z płynącymi z offu myślami, wspomnieniami, złośliwymi ripostami Fredy oraz zbliżeniami na jej twarz – kamera rejestruje wyraz oczu aktorki, drgnienia mięśni.

Jeszcze większe wrażenie robią flashbacki – wspomnienia Fredy z przerażajaco niedawnych czasów, gdy była kobietą taką jak my: najpierw szukającą swojej drogi studentką, potem pracownicą wydawnictwa, kochanką, żoną i matką. Czytającą, palącą, pijącą, chodzącą w jeansach, uprawiającą jogging. Trzy lata później czytanie jest zakazane, podobnie jak używki – podręczne są tylko koniecznym dodatkiem do swoich narządów rodnych.

I trzecia rzecz. Wymyślona przez Atwood i wspaniale od/stworzona wizja rzeczywistości tak silnie działa na wyobraźnię także dlatego, że jest zbudowana ze znanych nam elementów. Nie ma tu futuryzmu spod znaku latających samochodów, jest świat bardzo podobny do naszego, ale z uzbrojonymi w karabiny żołnierzami na każdym rogu, z wszechobecnymi szpiegami (zwanymi Oczami), kastowym społeczeństwem, sterroryzowanym i nawzajem się inwigilującym oraz realizowaną na tysiąc sposobów ideologią uległości i rozrodczości.The Handmaid's TaleA wszystko to ma pozór ładu i harmonii, przynajmniej gdy nie widać żołnierzy i twarzy kobiet. Porządek i spokój na ulicach, brak pośpiechu, kobiety w malowniczych strojach dwójkami zmierzające na zakupy, design bogatych domów, asystowanie przy porodach… Idylla lat 50., za którą tylu dziś tęskni, sprzed rewolucji seksualnej.

Serial, który ma premierę w czasach, gdy świat zalewa kolejna fala konserwatyzmu z antykobiecą, mizoginistyczną retoryką – od prezydentury Donalda Trumpa w USA po władzę PiS w Polsce – przynosi też ważne dziś pytania. Dlaczego wolne, liberalne społeczeństwa godzą się na ograniczanie swojej sfery wolności? Jak nie przeoczyć momentu, po którym już będzie za późno na protest? Jak wyglądają mechanizmy ustanawiania dyktatury?Shut EyeZapytana, czy „Opowieść podręcznej" miała być przepowiednią przyszłości, Atwood odpowiadała, że raczej antyprzepowiednią, antyproroctwem. Powstała z nadzieją, że tak sugestywny opis koszmarnej przyszłości pozwoli jej w takim właśnie kształcie uniknąć. Oby.

Jedna z ważniejszych fraz w powieści i serialu brzmi: „Nolite te bastardes carborundorum" – Nie daj się zgnębić sukinsynom.

Kategorie: Bez kategorii, Dramat

niedziela, 3 grudnia 2017

Zaginiony argentyński okręt podwodny [INFOGRAFIKA]

 

Argentyński okręt podwodny ARA San Juan zaginął na południowym Atlantyku. Wciąż trwają poszukiwania. Co wiemy o sprawie? Zobacz infografikę Onetu!
Zaginiony Okręt ARA San Juan - infografika
Zaginiony Okręt ARA San Juan - infografika