środa, 24 sierpnia 2022

Kazik i Serhij Żadan nagrali razem piosenkę: "Ukraina! Nie oddamy domu"

Wspólna antywojenna piosenka cenionego ukraińskiego pisarza i polskiego muzyka. "Ukraina" Kazika i Serhija Żadana już do obejrzenia w sieci.

"Palą się wioski, Walą się miasta, Żywe trupy atakują, groza narasta, Dzieci do pokoju, Matki do piwnicy, Żywe trupy - Z litera idzie znad granicy" - rapuje w swoim najnowszym kawałku Kazik. Ta piosenka to opowieść o broniącej się przed rosyjską agresją Ukrainie, broniącej się przed armią "żywych trupów" spod litery Z.

W klipie występuje też Serhij Żadan, pochodzący z Charkowa pisarz, poeta, aktywista i wolontariusz, pomagający w czasie wojny zarówno walczącym z Rosjanami ukraińskim żołnierzom, jak i cywilom. Kilka dni temu Żadan został Człowiekiem Roku "Gazety Wyborczej".

W teledysku, który ma w sobie wiele z manifestu i wezwania do działania, widać Kazika i Serhija rapujących swoje kwestie, ale też przebitki z wojny, obrazy, które na co dzień widzimy w telewizji - zarówno wojsko, jak i ruiny miast. 

Pod teledyskiem jest krótka informacja, dlaczego panowie postanowili nagrać wspólnie ten utwór. "Ta piosenka i obraz do niej powstały, żeby pomóc naszym przyjaciołom z Ukrainy. Serhij Żadan od samego początku rosyjskiej agresji pomaga mieszkańcom Charkowa w organizacji środków potrzebnych im do przetrwania. Będziemy bardzo wdzięczni za wszelkie wpłaty na poniższe konta: Patreon: www.patreon.com/serhiyzhadan oraz PayPal: sirozhazhadan@gmail.com".

***
Mocna dawka kultury: o filmach, serialach, książkach, sztukach teatralnych i koncertach. Zapisz się  na newsletter kulturalny i szukaj inspiracji na czas wolny.

Zawsze można więcej, ale to co już dostali Ukraińcy, robi wrażenie. Od Javelin, przez Kraby, HIMARS po HARM


REKLAMA
Od ponad pół roku do Ukrainy jedzie i leci strumień uzbrojenia, amunicji i zapasów. Bez tego wsparcia Ukraińcy mogliby nie wytrzymać rosyjskiego naporu. Lista darów jest bardzo długa, ale wyróżnia się kilka naprawdę nowoczesnych i groźnych systemów uzbrojenia, które już napsuły i jeszcze napsują Rosjanom sporo krwi.

Warto przy tym pamiętać, że kluczowe do wytrzymania rosyjskiego naporu nie było uzbrojenie z Zachodu, czy wcześniejsze szkolenia prowadzone przez żołnierzy NATO. Gdyby nie odwaga, upór i umiejętności Ukraińców, to już dawno sprawa była rozstrzygnięta.

REKLAMA

W historii nie brakuje przykładów państw, które pomimo dysponowania masą przyzwoitego zachodniego uzbrojenia i kadr wyszkolonych przez zagranicznych instruktorów, błyskawicznie upadały, bo tak naprawdę nikt nie chciał za nie ginąć. Choćby Wietnam Południowy. Ukraińcom woli walki za swoje państwo nie można odmówić.

Niezależnie od tych faktów, skala i rola zachodnich dostaw jest poważna. Ile i kiedy jakiego uzbrojenia trafiło do Ukrainy, będzie można powiedzieć z dużą dokładnością pewnie dopiero po wojnie. Na razie wiele szczegółów jest trzymanych w tajemnicy, a niektóre państwa informują o swojej pomocy bardzo ogólnikowo. Na przykład Francja, która według Ukraińców jest jednym z poważniejszych dostawców broni i wyposażenia, ale specjalnie się tym nie chwali. Można jednak ogólnie wskazać na te systemy uzbrojenia, które na pewno trafiły w ręce Ukraińców w istotnych ilościach i miały, oraz mają, istotne znaczenie dla przebiegu walk.

Zobacz wideo

Javelin i NLAW

W pierwszej fazie wojny, w lutym i marcu, wszystko działo się bardzo szybko. Rosjanie wdzierali się głęboko w Ukrainę wielkimi kolumnami zmechanizowanymi, pełnymi czołgów i bojowych wozów piechoty. Ukraińcom było potrzebne to, co może łatwo zniszczyć taki ciężki sprzęt, co można używać po minimalnym szkoleniu oraz łatwo rozwieźć po kraju. Czyli ręczne systemy przeciwpancerne. I tutaj bezsprzecznie największą rolę odegrały amerykańskie systemy Javelin oraz szwedzko-brytyjskie NLAW. Wręcz stały się chwilowymi gwiazdami.

Javelin to amerykański przeciwpancerny pocisk kierowany (ppk). Może go obsługiwać jeden żołnierz. System składa się z wielorazowego celownika, oraz wymiennej jednorazowej tuby z pociskiem w środku. Rakieta naprowadza się na źródło ciepła, wskazane jej przed startem przez człowieka. Czyli na przykład na rosyjski czołg, który za sprawą pracy silnika świeci się w podczerwieni jak choinka. Praktyczny zasięg to około dwóch kilometrów. Ograniczeniem nie jest zapas paliwa w rakiecie, ale zdolność do namierzenia celu na większych dystansach. Broń stosunkowo prosta, niepozbawiona wad (potrafi "zgubić" cel, zwłaszcza w ciepłe dni), ale uznawana za skuteczną. Silna głowica Javelina jest w stanie zniszczyć praktycznie każdy rosyjski czołg. Cena niebagatelna, bo sama rakieta to koszt około miliona złotych za sztukę. Do dzisiaj Amerykanie dostarczyli ich Ukraińcom już blisko 10 tysięcy.

REKLAMA

Odpalenie pocisku Javelin przez amerykańskich żołnierzyOdpalenie pocisku Javelin przez amerykańskich żołnierzy Fot. US Army

NLAW to znacznie prostsza broń do walki na krótszych dystansach. Też obsługiwana przez jednego żołnierza i też z jednorazową tubą zawierającą pocisk oraz doczepianym systemem celowniczym. Naprowadzanie jest jednak znacznie prostsze. Żołnierz musi utrzymać cel w celowniku przez kilka sekund, po czym komputer wylicza na tej podstawie, gdzie musi polecieć rakieta, aby trafić. Ta utrzymuje zadany kierunek lotu dzięki wewnętrznym czujnikom ruchu. Jeśli celem jest czołg czy inny pojazd opancerzony, to po wybraniu odpowiedniej opcji rakieta stara się przelecieć tuż nad nim i zdetonować głowicę tak, aby eksplozja przebiła słaby górny pancerz. W innych wypadkach po prostu uderza w cel i wybucha. Praktyczny zasięg to kilkaset metrów. Generalnie broń do walki na krótkim dystansie. Zwłaszcza że można ją odpalać z budynków i nawet z minimalnej odległości 20 metrów. Głównym dostawcą jest Wielka Brytania. Do dzisiaj Ukraińcy dostali ich ponad 5 tysięcy.

Odpalenie pocisku NLAW przez brytyjskich żołnierzy. Zdjęcie uchwyciło moment uruchomienia głównego silnikaOdpalenie pocisku NLAW przez brytyjskich żołnierzy. Zdjęcie uchwyciło moment uruchomienia głównego silnika Fot. British Army

Dzięki masowym dostawom Javelin-ów, NLAW-ów i zupełnie najprostszych zachodnich granatników w rodzaju M72, wraz ze znacznym zapasem podobnej broni produkcji ukraińskiej oraz radzieckiej, Ukraina w ciągu kilku miesięcy stała się potęgą jeśli chodzi o ręczną broń przeciwpancerną. W Europie na pewno ma jej najwięcej i to dobrej jakości. Efekty widać po ogromnych stratach pojazdów opancerzonych po stronie Rosjan.

REKLAMA

Ukraińska ciężka armata samobieżna 2S7 PionRosja popełniła dwa kluczowe błędy. Przez nie wojna trwa

Stinger, Piorun, Starstreak, Martlet i Mistral

Kolejny łatwa do obsługi broń ręczna, której dostawy szybko wydatnie wzmocniły ukraińską obronę, to tak zwane MANPADS. Czyli ręczne wyrzutnie lekkich rakiet przeciwlotniczych. Ukraińcy dostali ich łącznie około trzech tysięcy, w większości produkowanych w USA Stinger, ale też kilkaset polskich Piorunów, brytyjskich Starstreak i Martlet oraz francuskich Mistral. To generalnie broń przeznaczona do atakowania samolotów, śmigłowców i dronów w odległości maksymalnie kilku kilometrów. Przy czym największe zagrożenie stanowią dla tych drugich.

W przypadku Stingera, Pioruna i Mistrala działanie jest niemal identyczne. Rakiety naprowadzają się w podczerwieni na ciepło wydzielane przez silniki. Przed odpaleniem strzelec musi przez kilka sekund utrzymać cel w polu widzenia rakiety, aby jej głowica wykryła źródło ciepła. Jeśli to zrobi, następuje start i pocisk stara się dosięgnąć celu, aby zdetonować tuż przy nim głowicę odłamkową. Starsteak i Martlet mają bardziej skomplikowany system naprowadzania oparty o światło lasera. Strzelec świeci nim na cel, a rakiety starają się naprowadzić na jego odbite światło. Martlet dodatkowo w ostatniej fazie lotu wspomaga się jeszcze widzeniem w podczerwieni.

Odpalenie pocisku Stinger przez amerykańskich żołnierzyOdpalenie pocisku Stinger przez amerykańskich żołnierzy Fot. US Army

MANPADS to broń trudna w użyciu, bo wymaga znalezienia się przez strzelca w odpowiednim momencie w odpowiednim miejscu, aby być dość blisko trasy przelotu celu. Szansa na skuteczne odpalenie to zazwyczaj sekundy w przypadku samolotów i śmigłowców. Na dodatek rakiety naprowadzane na podczerwień mogą być skutecznie ogłupiane przez wystrzeliwanie flar. Pomimo tego, dzięki nasyceniu pola walki tysiącami tego rodzaju nowoczesnych wyrzutni, Ukraińcy osiągnęli piorunujący efekt. Rosyjskie lotnictwo praktycznie nie odważa się wlatywać nad linię frontu na małych wysokościach. Unika też robienia tego na dużych wysokościach ze względu na cięższe ukraińskie systemy przeciwlotnicze wywodzące się z ZSRR. Dzięki temu i dzięki rosyjskiej niekompetencji, lotnictwo Rosji ma szokująco niski wpływ na przebieg wojny.

REKLAMA

M777, Pzh2000, Krab i Caesar

Po okrzepnięciu ukraińskiej obrony i staniu się oczywistym, że to będzie długa wojna, lekka broń zeszła na drugi plan. Kluczowe stało się ciężkie uzbrojenie, które pozwala nawiązać równorzędną walkę, a nie tylko się desperacko bronić. Kluczowa w tym jest artyleria, która niezmiennie jest bogiem wojny i odpowiada za zdecydowaną większość strat po obu stronach konfliktu. Ukraińcy zaczęli więc o nią apelować. Zwłaszcza wobec poważnych problemów z amunicją do ich dotychczasowej standardowej artylerii poradzieckiej o kalibrach 122 mm i 152 mm. NATO używa głównie 155 mm i do niej ma duże zapasy amunicji.

Pierwsze pojawiły się amerykańskie i kanadyjskie haubice M777. Łącznie 136 sztuk, z czego stracono do dzisiaj 8. Prosta i łatwa do opanowania, ale nowoczesna broń, zaprojektowana głównie z myślą o operacjach ekspedycyjnych. Wobec tego możliwie odchudzona i nie na samobieżnym podwoziu gąsienicowym, ale holowana przez ciężarówkę. Nowoczesność przejawia się głównie w precyzji i możliwości użycia specjalnej amunicji. Standardowa sięga na 24 kilometry, co jest porównywalne z najnowszą rosyjską artylerią. M777 może jednak strzelać specjalnymi pociskami Excalibur, które po pierwsze są naprowadzane przy pomocy GPS, a po drugie mają pomocniczy napęd i mogą dolecieć na 40 kilometrów. To już bardzo groźne połączenie. Ukraińcy mieli otrzymać taką amunicję.

Amerykańskie haubice M777 podczas przygotowań do strzelaniaAmerykańskie haubice M777 podczas przygotowań do strzelania Fot. US Army

W drugim rzucie ukraińską artylerię wzmocniono cięższymi działami samobieżnymi, a wręcz ich mozaiką. Ukraińcy dostali francuskie kołowe armatohaubice Caesar, amerykańsko-brytyjskie/łotewskie/norweskie gąsienicowe M109, polskie Krab i holendersko/niemieckie/włoskie PzH2000. Wszystkich razem około stu, z czego stracono bezpowrotnie jednego Kraba. Poza starszymi M109 wszystko broń nowoczesna i groźna o zasięgu nawet ponad 50 kilometrów przy użyciu specjalistycznej amunicji, którą Ukraińcy dostali. Co najważniejsze, to też broń celna i wyposażona w nowoczesne systemy dowodzenia, umożliwiające prowadzenia znacznie bardziej skutecznego ostrzału niż w przypadku systemów rosyjskich.

REKLAMA
Zobacz wideo

HIMARS i M270

Następnym krokiem było danie Ukraińcom broni o jeszcze większym skutecznym zasięgu, czyli wyrzutni rakiet kierowanych GMLRS. W postaci 16 lżejszych kołowych HIMARS dostarczonych z USA i 12 cięższych gąsienicowych M270 z Niemiec, Norwegii i Wielkiej Brytanii. Rakiety GMLRS mogą polecieć na około 85 kilometrów i są precyzyjnie naprowadzane przy pomocy GPS. Już na wiele sposobów opisaliśmy, jak bardzo szokujące wrażenie wywarły na Rosjanach od momentu pojawienia się na froncie pod koniec czerwca. Dzisiaj wybuchające co noc składy rosyjskiej amunicji nikogo już nie dziwią. Tak samo jak skuteczne blokowanie rosyjskich przepraw przez Dniepr, przez co ich oddziały w rejonie Chersonia mają poważne problemy z zapasami.

Niemiecka wyrzutnia M270, nazywana przez Niemców MARSNiemiecka wyrzutnia M270, nazywana przez Niemców MARS Fot. Sonaz/Wikipedia CC BY SA 3.0

Ukraińcy przeprowadzają ataki przy ich pomocy zazwyczaj w nocy. Odpalenie salwy rakiet i ucieczka, aby uniknąć wykrycia przez Rosjan i ewentualnej próby ostrzelania przez ich wyrzutnie rakietowe dalekiego zasięgu Smiercz oraz Tornado-S. Mogłoby się wydawać, że łącznie 28 wyrzutni HIMARS/M270 to mało, ale to pozór. Salwa ze wszystkich na raz to do 240 rakiet GMLRS. Po tygodniu takiego zużycia mamy już 1680 zużytych pocisków, a dotychczas amerykańska roczna produkcja GMLRS oscylowała w okolicy 5 tysięcy. Wyprodukowano ich dotychczas już ponad 50 tysięcy, więc Amerykanie mają jeszcze spory zapas, ale to na tyle droga i nowoczesna broń, że nie można jej używać masowo przez dłuższy czas.

Zobacz wideo

Harpoon i HARM

W znacznie większej tajemnicy Ukraińcom dostarczono też bardzo specjalistyczną broń. Rakiety przeciwokrętowe Harpoon i przeciwradarowe HARM. Na temat dostaw obu tych systemów wiadomo bardzo niewiele. Harpoon nie są specjalnie nowoczesne, ale Ukraińcy bardzo ich potrzebowali w celu odgonienia rosyjskich okrętów od swojego wybrzeża. Najwyraźniej nowszych i większych krajowych Neptun mieli za mało, albo okazały się mało skuteczne. Harpoon dostarczono prawdopodobnie w maju/czerwcu i udział w tym mieli Amerykanie, Brytyjczycy, Duńczycy i Holendrzy. Wspólnie najpewniej odtworzyli coś w rodzaju duńskiej lądowej baterii tych rakiet, którą wycofano ze służby w 2003 roku. To proste wyrzutnie na ciężarówkach. Po odpaleniu z nich rakiety kierują się we wcześniej zaprogramowany obszar, lecąc na małej wysokości. Kiedy do niego dolecą, uruchamiają własny radar i szukają swojego celu. Po jego wykryciu i zidentyfikowaniu przystępują do ataku, schodząc tuż nad fale i manewrując w celu utrudnienia zestrzelenia.

REKLAMA

Archiwalne zdjęcie duńskiej wyrzutni rakiet Harpoon. Być może właśnie tak wyglądają te przekazane UkrainieArchiwalne zdjęcie duńskiej wyrzutni rakiet Harpoon. Być może właśnie tak wyglądają te przekazane Ukrainie Fot. Marinens Biblioteks Arkiv.

O dostawach HARM oficjalnie wiadomo jeszcze mniej. To pociski przeznaczone do atakowania radarów obrony przeciwlotniczej przeciwnika. Naprowadzają się na emitowanie przez nie fale elektromagnetyczne. Opisywaliśmy, jak może wyglądać ich użycie przez Ukraińców. Według nieoficjalnych informacji Amerykanie w trybie awaryjnym zmodyfikowali poradzieckie ukraińskie myśliwce MiG-29, aby mogły odpalać HARM. To nie lada sztuka, która pokazuje jakimi umiejętnościami dysponuje wojsko i przemysł USA. Na szczęście Ukraińców, Amerykanie posiadają własną niewielką flotę Mig-29, które kupili dwie dekady temu do celów badawczych i eksperymentalnych. Mają więc z nimi doświadczenie. Na nieszczęście rosyjskich przeciwlotników, którzy mają teraz ponosić znacznie większe straty niż jeszcze miesiąc temu. Dzięki temu są jeszcze mniej skuteczni w przechwytywaniu rakiet GMLRS lecących na kluczowe cele.

Tygodniowy opis wydarzeń na froncie w UkrainieLinia Bachmut-Siewiersk się trzyma, choć Rosjanie się przesuwają

Widać w tym jakiś pomysł

Ta niepełna lista pozwala się zorientować, że choć Zachód nie przekazuje Ukrainie w sposób masowy nowoczesnego ciężkiego uzbrojenia, to i tak wydatnie ją wspiera. Najpierw był tryb awaryjny i próba zatrzymania chaotycznej fali rosyjskiego ciężkiego sprzętu - Javelin/NLAW/MANAPDS. Lekkie, poręczne, szybkie do opanowania. Skuteczne w dużych ilościach. Potem bardziej pozycyjna wojna ze zmasowanym użyciem artylerii. No i pojechało prawie 200 różnych systemów artyleryjskich kalibru 155 mm wraz z amunicją. Po drodze zaistniała konieczność odstraszenia rosyjskiej floty od ukraińskiego wybrzeża i zlikwidowania ryzyka desantu na Odessę - Harpoon. Teraz mamy chyba przygotowania do próby odbicia południa Ukrainy, do czego potrzeba najpierw poważnie osłabić rosyjski potencjał w tym rejonie - HIMARS i HARM, które skutecznie i na dużych dystansach niszczą cenne rosyjskie obiekty.

Oczywiście można by więcej i szybciej. Do tego wydaje się jednak brakować woli politycznej, no i tylko nieliczne państwa NATO mają jeszcze jakieś większe zapasy ciężkiej broni. Produkcji nie da się natomiast rozkręcić z miesiąca na miesiąc. No i nawet gdyby Ukraińcy zostali nagle zalani na przykład starymi amerykańskimi czołgami M1 Abrams ze składów na pustyni, to i tak musieliby do nich zbudować od zera cały system logistyczny. Całkowicie odmienny od standardów postradzieckich. Monumentalne zadanie. Nie bez powodu jakoś nie słychać próśb z Kijowa o amerykańskie czołgi, choć są ich tysiące.

W zamian za to Ukraińcy dostali już blisko 300 czołgów rodziny T-72 z krajów NATO i Macedonii Północnej. Do tego trudną do ustalenia, ale idącą w setki liczbę transporterów opancerzonych M113 oraz bojowych wozów piechoty BWP-1. Plus do około setki różnych dział i wyrzutni rakiet. Sprzęt nienowoczesny, ale w ilości umożliwiającej sformowanie nawet kilku nowych brygad zmechanizowanych. I do tego pewnie właśnie służą. Wraz ze sprzętem zdobytym na Rosjanach sprawia to, że Ukraina ma dzisiaj więcej ciężkich pojazdów opancerzonych niż przed wybuchem wojny.

Można więc zaryzykować stwierdzenie, że wsparcie NATO jest wbrew pozorom przemyślane i skoordynowane z potrzebami wyrażanymi przez Ukraińców. Tak twierdzą na przykład anonimowy amerykańscy urzędnicy w rozmowach z mediami. Oczywiście zawsze można zrobić więcej i Ukraińcy zawsze będą prosić o więcej, co jest zrozumiałe. Niezmiennie na liście próśb są samoloty bojowe i cięższa broń przeciwlotnicza. Nie jest jednak tak, że NATO daje Ukrainie jakieś ogryzki i stara się nie drażnić Rosji. Zwłaszcza że ta cała lista pomija jedną kluczową broń o ogromnej sile - informację. Nie ulega wątpliwości, że państwa Zachodu na masową skalę wspomagają Ukraińców danymi wywiadu i zwiadu, przez co mają oni znacznie lepszy ogląd pola bitwy niż Rosjanie, ale to temat na inny tekst.

piątek, 15 lipca 2022

How Narendra Modi is remaking India into a Hindu state


The prime minister and his party are laying waste to the secular underpinnings of the constitution

May 14th 2022 | DELHI

The pattern is plain to see. On the occasion of a religious festival, youths affiliated to the sangh parivar, or the Hindu-nationalist "family of organisations", march through a densely packed slum. When the rowdy young men, sporting saffron-coloured clothes or flags and brandishing swords, reach a mostly Muslim neighbourhood, their chants turn to taunts and insults. Muslim boys start throwing stones. In the ensuing fight shops get looted, houses burned and lives lost. Reporters tally the damage. This is typically lopsided, inverting the proportions of India's 79% Hindu majority and 15% Muslim minority. No matter. The sangh gleefully choruses its mantra: "Hindus are in danger! Unite!"

Listen to this story. Enjoy more audio and podcasts on iOS or Android.
Listen to this story
Save time by listening to our audio articles as you multitask

Over the past 50 years, Indian governments have repeatedly dampened such local eruptions by mouthing words of regret, paying a bit of compensation and tapping some retired worthy to write a soon-forgotten report. No longer. The Bharatiya Janata Party (bjp) which rules both at the centre in Delhi, the capital, and in about half of India's states, is itself a child of the sangh. Many of its top leaders started as foot soldiers in just the sort of gangs that so predictably spark trouble.

Small wonder that as a bigger-than-usual spate of nasty communal clashes broke out across a swathe of central India during this spring's festival season, bjp officials made scant effort to calm things. Instead they loudly invoked the right of Hindus to "practise their faith", blamed Muslims for the violence and demanded exemplary punishment. Following a mini-riot in Delhi on April 16th, provoked once again by sword-waving youths menacing a mosque, Kapil Mishra, a local bjp leader, quickly spun the events as a Muslim conspiracy. "They should be identified and their homes should be bulldozed," he declared. A few hours later bulldozers duly rolled in, smashing Muslim property for alleged building-code violations.

The increasing use of summary collective punishment is disturbing enough—the demolitions in Delhi followed identical post-pogrom targeting of Muslims in three other bjp-ruled states. More telling still has been the response from higher up in the party, and in particular from Narendra Modi, India's prime minister. The leader's reaction to months of sporadic communal violence and rising social tension, and to loud calls from activists, politicians and even retired civil servants for him to do something has been absolute silence.

To many Indians and in particular to the country's 200m Muslims, the world's biggest religious minority, the government's shrug of indifference to growing distress is deeply ominous. It does more than offer tacit approval to mob violence and mob justice. It suggests that in the emerging Hindu rashtra (state) envisioned by the sangh, some will always be more equal than others, with religious identity becoming a measure of citizenship. It also suggests that what lies in India's future may not merely be further sporadic, localised troubles, but something wider and more painful.

India has long stood out proudly in Asia, precisely because of its success in building a nation from an extraordinary diversity of religions and ethnicities. It has enjoyed both democracy and relative peace, even as its neighbours succumbed to majoritarianism. Pakistan tried to shove the Urdu language down Bengali throats, sparking a bloody war that gave birth to Bangladesh. Sri Lanka's Sinhala majority sought to lord it over the island's ancient Tamil minority, triggering a 26-year civil war that left 300,000 dead. Even tiny Buddhist Bhutan hounded out its entire Nepali Hindu minority—a sixth of its population—in the 1990s. Majority muscle-flexing has reduced all too many Asians from citizenship to tenuous subjecthood.

With its robust democracy, independent courts, noisy press and fissiparous diversity even within big categories such as Hindus, could India really embrace majoritarian rule? Surely this goes against the grain of its own history. In the messy partition at the end of British rule in 1947, Muslims who feared Hindu majoritarianism created the new state of Pakistan, while those who hoped for an all-embracing, secular country remained with India.

White flags

Over time, however, the secular notions enshrined in India's constitution have decayed. In 1992, when Hindu extremists demolished a 16th-century mosque, which they claimed was built on the site of the god Ram's birth in the northern town of Ayodhya, they sparked a decade-long cycle of bloodshed. India's establishment was, by and large, appalled. Yet in 2019, when the Supreme Court ruled that although the demolition was a crime, the property should be given to a Hindu trust, the same establishment cheered.

During this period the institutional vigilance needed to sustain pluralism had slowly eroded, with police, courts and the press across much of India growing partisan. The global wave of Islamist terror in the 2000s, which also struck India hard, did not help. The use of disparaging language about minorities was long shunned in polite society. It is now increasingly acceptable. Even as Muslims grew as a share of population, their numbers in Parliament, the civil service and security forces did not (see chart).

Hindu-nationalist dogma has filtered into mainstream discourse by a slow-drip process. This has been propagated by the Rashtriya Swayamsevak Sangh or rss, a volunteer service corps founded in 1925 and once regarded by many Indians as cranks. Myriad affiliated groups (including the bjp) with tens of millions of members, amplify the word. Their main message, that Hindus must unite to face imminent danger, may sound absurd in a country with an unassailable preponderance of Hindus. But the urgency and passion of the cry, set against the heroic narrative of a Hindu reconquista after centuries of Muslim and European rule over Mother India, is irresistible for many.

And as the bjp has found, promoting "Hindu consolidation" by pointing to a common enemy—generally Muslims—is electoral magic. It erases the divisions of caste and ethnicity that for decades fragmented the Hindu electorate, and in doing so gave minorities some weight in the game. Again and again the bjp has entered a contest, stirred up hatred, and walked off with victory. That success has brought more power and more money in a self-reinforcing cycle, such that even Mr Modi's political rivals now compete in burnishing their pukka Hindu credentials rather than in defending secular ideals, let alone defending actual Muslims.

In this way, a narrative of the awfulness of Muslims has grown increasingly entrenched, and is all the more easily exploited by the sangh's zealots. In states ruled by the bjp this shows in policies to counter such imagined abuses as "love jihad", "land jihad" and "job jihad", supposed campaigns to usurp Hindu women, property and opportunities. Petty rules are imposed to ban veils in schools, ban public prayers, ban the Muslim call to prayer and, in the bjp-ruled state of Karnataka this year, even to ban Muslim street traders from plying their wares near Hindu temples. Tightened restrictions on cattle slaughter, violently enforced in many parts by vigilantes tacitly supported by the state, have recently been followed by efforts to proscribe halal butchery of any kind. Yet another campaign seeks to delete Muslim-sounding names from Indian maps.

At the most extreme end of the Hindu-nationalist spectrum, speakers at public rallies across northern India in recent years have launched bidding wars of threats against Muslims, from mass rape to mass expulsion. On May 7th Hari bhushan Thakur Bachaul, a bjp politician in Bihar, in eastern India, declared that Muslims should be burned alive just like effigies of the Hindu demon Ravana.

All but a tiny portion of Hindus regard such talk as madly over the top. Yet in part because of the reluctance of either Mr Modi or his rss mothership to intervene, the demonising tone has become commonplace, and not just regarding the Muslims minority. Other groups such as Dalits, leftist activists (dismissed as "urban Naxalites") and liberal do-gooders (smeared as "libtards" and "pseudo-seculars") have become the targets of digital troll armies and, dismayingly often, of the law.

The large Christian (35m) and Sikh (25m) minorities are not spared, either. False rumours of conversion, in many cases fanned by bjp-appointed officials, have led to mob attacks on priests and church-run schools. When farmers, many of them Sikhs from Punjab, protested against farming reforms last year, the bjp tried to link them to Sikh separatist groups that mounted an armed insurgency in the 1980s.

Green light

Such charges carry ominous echoes. In 1984, angered by military operations in Punjab, Sikh bodyguards assassinated Indira Gandhi, the prime minister of the day. Anti-Sikh pogroms erupted in some 40 cities, with police often failing to intervene. The death toll is estimated at 10,000-17,000. Given the mounting drumbeat of intimidation against the far bigger Muslim minority, it is frightening to think what spark it might take to set off a similar conflagration today. And Mr Modi's record as chief minister in Gujarat, where his government did nothing to prevent bloodshed during anti-Muslim rioting in 2002, does not offer reassurance in case it does.

So far, India's Muslims have responded to the accumulating humiliations with remarkable cool. When the city's bulldozers growled into a Muslim part of Delhi on May 9th for more punitive "enforcement of building codes", residents simply surrounded them in such numbers that they could not move. But it would be foolish of Mr Modi to imagine that more and more wood can be piled on a pyre, without risk of burning the whole village down. 

This article appeared in the Asia section of the print edition under the headline "Saffron nation"

AsiaMay 14th 2022