poniedziałek, 28 kwietnia 2008

Urządził córce i dzieciom profesjonalne więzienie

tan
2008-04-28, ostatnia aktualizacja 2008-04-28 15:37

Wygląd piwnicy wskazuje, że Josef Fritzl profesjonalnie przygotowywał porwanie córki. Więzienie, w którym przetrzymywana była Elisabeth składało się z kilku ciasnych, pozbawionych okien pomieszczeń. Wejście do nich ukryte było za regałem i zabezpieczone kodem, który znał jedynie Josef.

Zobacz powiekszenie
Fot. HO REUTERS
Łazienka jaką zbudował w więzieniu swojej córki Josef Fritzl
Tak wyglądało domowe więzienie - zobacz zdjęcia



Trzy klitki i korytarz, z sufitem na wysokości 1,70 m - w takich warunkach spędziła 24 lata uwięziona w piwnicy przez ojca Elisabeth Friztl i trójka z siódemki ich dzieci. W regularnie rozbudowywanych, umeblowanych pomieszczeniach była łazienka i aneks kuchenny. Był tam również telewizor. - Wszystko jest bardzo wąskie, a wejście - bardzo małe. Trzeba się schylić. Żeby tam wejść - opisywał szef wydziału kryminalnego lokalnej policji Franz Polzer.

Żona Fritzla utrzymuje, że ani ona, ani wnuki przez nią adoptowane, nigdy nie schodzili do piwnicy.

Nie widzieli słońca

Dwóch synów - jeden pięcio, drugi osiemnastoletni, nigdy wcześniej nie opuściło piwnicy. Gdy ojciec ich uwolnił w sobotę po raz pierwszy w życiu zobaczyli światło słoneczne. Nigdy wcześniej nie wyszli z piwnicy - nie byli w szkole, nie byli u lekarza, nigdy z nikim nie rozmawiali. Przebadani dziś przez lekarzy okazują się być w zadziwiająco dobrym zdrowiu.

42-letnia dziś Elisabeth Friztl miała ze swym ojcem siedmioro dzieci, lecz jedno z nich zmarło niedługo po porodzie. Troje z nich - dwie dziewczynki i jeden chłopiec - mieszkało z Josefem i jego 69-letnią żoną Rosemarie, pozostała trójka - w piwnicy ze swoją matką.

Trójka dzieci, która wychowywała się z babcią i ojcem-dziadkiem, została podrzucona na progu domu w niemowlęctwie. Dzieci miały kartki napisane ręką Elisabeth, w których pisała, że nie ma warunków, by je wychować. Małżeństwo zeznało, że znaleźli dwie dziewczynki i chłopca na progu domu w latach 1993, 1994 i 1997. Bez problemów uzyskali zgodę na adopcję.


Gazety o skandalu w Austrii: Zbrodnia potwora

mt, PAP
2008-04-28, ostatnia aktualizacja 2008-04-28 19:07
Zobacz powiększenie
Sprawa Fritzla zdominowała pierwsze strony austriackich gazet

Austriacka opinia publiczna jest wstrząśnięta. "Zbrodnia potwora", "Najgorsza zbrodnia wszech czasów", "24 lata przetrzymywana w piwnicy" - wołają gazety wielkimi tytułami na pierwszych stronach i zastanawiają się, jak sąsiedzi Fritzla i przedstawiciele lokalnych władz mogli nie zauważyć, co działo się w tym "domu grozy".

Zobacz pierwsze strony austriackich gazet

"24 lata gwałcona w lochu. Nikt nie wiedział o tym horrorze" pisze "Salzburger Nachrichten". Na jej łamach rzecznik policja mówi, że to najobrzydliwszy przypadek kryminalny w historii Drugiej Republiki".

"Ciężki przypadek kazirodctwa w Dolnej Austrii" - pisze na pierwszej stronie "Der Standard". "Społeczność Amstetten powinna spalić się ze wstydu. (...) Sąsiedzi przymykali oko. Cały kraj musi zadać sobie pytanie, co jest z gruntu nie w porządku" - dodaje gazeta.

Przy okazji odkrycia wieloletniej gehenny Elizabeth Fritzl, media przypominają historię Nataschy Kampusch, która przez osiem lat była więziona w piwnicy przez porywacza na przedmieściach Wiednia. Udało jej się uciec w sierpniu 2006 roku.

Tak handlowano aneksem Macierewicza

Wtyki w komisji weryfikującej agentów?

DZIENNIK ustalił, że były szpieg oferuje sprzedaż tajnego raportu Macierewicza

Do DZIENNIKA zgłosił się emerytowany pułkownik tajnych służb wojskowych. Zaproponował, że sprzeda tajny aneks do raportu Macierewicza. Handlarzem był Aleksander Lichocki, szef wojskowego kontrwywiadu w ostatnich latach PRL. Powoływał się na znajomości w otoczeniu Antoniego Macierewicza.

czytaj dalej...
REKLAMA

Informacja o handlowaniu tajnym dokumentem przez tego samego oficera dotarła też do Janusza Zemkego, szefa komisji do spraw służb specjalnych.

Sprawa jest poważna. Bo jeśli Lichocki rzeczywiście ma dostęp do aneksu i nim handluje, to jest to przestępstwo i kompromitacja Macierewicza. Ale możliwa jest odwrotna sytuacja. Mówi o niej sam Macierewicz: "Lichocki to prowokator nasłany przez stare służby, który ma zniszczyć wiarygodność komisji weryfikacyjnej".

Pułkownik działa od dawna. "Chciał mi sprzedać pierwszy raport Macierewicza przed publikacją. Powiedział, co w nim jest na mój temat. Informacje się potem potwierdziły" - mówi DZIENNIKOWI znany przedsiębiorca.

DZIENNIK ustalił, że prokuratura prowadzi dwa śledztwa - w sprawie oferowania sprzedaży aneksu oraz obietnic pozytywnej weryfikacji w zamian za łapówkę. Nie wiemy jednak, czy dotyczą one Lichockiego.

Dwa miesiące temu pośrednik umówił spotkanie w jednym z centrów handlowych. Do kawiarni przyszedł Aleksander Lichocki, emerytowany pułkownik Wojskowej Służby Wewnętrznej, poprzedniczki WSI.

Oficer starał się pokazać, że jest świetnie poinformowany. Mówił o konflikcie między członkami komisji Macierewicza i chwalił się znajomościami w świecie dziennikarskim. Wymieniał ludzi, którzy rzekomo sprzedawali i kupowali aneks lub jego fragmenty.

W tym kontekście podawał nazwiska biznesmenów i ich PR-owców, dziennikarzy oraz członków komisji weryfikacyjnej. Lichocki twierdził, że czytał aneks do raportu o WSI. Powoływał się przy tym, bez podawania nazwiska, na dobrego znajomego w najbliższym otoczeniu Macierewicza. W końcu pułkownik zaoferował, że jest w stanie załatwić i sprzedać nam dokument. "Potrzebuję tydzień, półtora" - obiecywał.

Opowieści Lichockiego wyglądały dosyć fantastycznie. Okazało się jednak, że pułkownik był w służbach wpływową postacią. Przeszkolony w Moskwie, kierował Zarządem I WSW, czyli kontrwywiadem. Oznacza to, że miał wiedzę o wszystkich ludziach, w tym politykach inwigilowanych przez te służby. Oficjalnie skończył karierę wojskową w 1991 r. Ale już w wolnej Polsce brał udział w interesach prowadzonych przez ludzi tajnych służb PRL.

Po dziesięciu dniach doszło do kolejnego spotkania. "Był przeciek" - oznajmił na wstępie pułkownik. Twierdził, że do Antoniego Macierewicza dotarły informacje, że któryś z członków komisji handluje raportem. "W tej sytuacji będzie ciężko załatwić ten dokument" - stwierdził. Uznaliśmy to za wykręt i odłożyliśmy sprawę aneksu na półkę.

Przyglądaliśmy się jednak osobie Lichockiego. Znaleźliśmy jednego z bohaterów pierwszego raportu Macierewicza, do którego dotarł Lichocki. "Zgłosił się do mnie jeszcze przed publikacją raportu. Proponował kupno dokumentu. Żeby się uwiarygodnić, opowiadał, co w nim będzie na mój temat. Nie skorzystałem z oferty, ale po opublikowaniu raportu okazało się, że Lichocki miał prawdziwe informacje z tajnego dokumentu".

Historia nieoczekiwanie wróciła do nas dwa tygodnie temu. Szef komisji ds. służb specjalnych Janusz Zemke opowiedział nam, że dostał sygnał o handlu aneksem. "W lipcu ub.r. przyszedł do mnie pewien przedsiębiorca spoza Warszawy, który chciał się poradzić. Powiedział, że ktoś oferuje mu kupno fragmentów aneksu, w którym jest wymieniony" - mówi polityk SLD. Zemke poradził przedsiębiorcy, żeby w żadnym wypadku nie wchodził w "śmierdzącą transakcję".

Jak ustalił DZIENNIK, za propozycją dla biznesmena stał nasz znajomy z centrum handlowego Aleksander Lichocki. Zostawił nawet numer swojej komórki. Lichocki miał się tym razem chwalić trzema znajomymi w otoczeniu Macierewicza.

Pułkownik miał oferować przedsiębiorcy wykreślenie jego nazwiska z aneksu - w lipcu trwały jeszcze nad nim prace. Według naszych rozmówców proponował też kupno całości lub fragmentów dokumentu. Cena - 250 tys. zł za całość. Na dowód swoich możliwości pułkownik miał pokazać kilka stron z aneksu. Dotyczyły one m.in. jednej z prywatyzacji. Biznesmen zapamiętał, że widział strony o numerach 153 i 157.

Mając te informacje, postanowiliśmy odbyć zasadniczą rozmowę z Lichockim. Do spotkania doszło w ostatni czwartek. "Wiemy, że oferował pan aneks jednemu z biznesmenów. W co pan gra? Jest pan prowokatorem?" - spytaliśmy.

Pułkownik był wyraźnie przestraszony. "Biznesmen mówicie? Chodzi o Heńka Grobelnego, kumpla Janusza Zemkego z Bydgoszczy. Znamy się z Agencji Mienia Wojskowego. Jestem wrabiany" - tłumaczył. Wersja Lichockiego jest taka: we wrześniu 2007 Zemke wysyła do niego Grobelnego, Grobelny prowokuje rozmowę o aneksie i ją nagrywa, taśmę ma przekazać dziennikarzom.

Ale co jest na tej taśmie? Proponował pan Grobelnemu aneks?
- Nie, tylko na odczepnego powiedziałem mu, że to będzie kosztowało duże pieniądze!

Co na to Grobelny?
- Lichockiego widziałem ostatnio 2 - 3 lata temu. O aneksie nie rozmawiałem z nim nigdy.

Co na to Zemke?
- To jakieś bzdury! Nic nie wiem o rozmowach Grobelnego z Lichockim na temat aneksu. Zapewniam, że człowiek, który przyszedł do mnie w lipcu po poradę to nie był Grobelny.

Zagadka robiła się coraz ciekawsza. Komu jeszcze Lichocki oferował aneks? Czy miał do niego dostęp? Czy chciał zarobić dla siebie? Czy też działa na czyjeś zlecenie?

Postanowiliśmy spytać jego starych znajomych ze służb wojskowych. W czwartek wieczorem spotkaliśmy się z kilkoma wysokimi rangą oficerami byłych WSI w jednej z warszawskich restauracji.

- Ktoś oferuje aneks do raportu.
- Ktoś od Macierewicza?
- Nie, chyba ktoś od was, sądząc po życiorysie.
- A, chodzi wam o Aleksandra Lichockiego! Ale on nie jest od nas.
- A od kogo?

Tu oficerowie WSI przedstawili swoją teorię na temat działalności Lichockiego: "Pułkownik ma dojścia do ludzi Macierewicza. Jest zakolegowany z Leszkiem Pietrzakiem, historykiem IPN z Lublina, członkiem Komisji Weryfikacyjnej. Lichocki organizował Pietrzakowi spotkania z oficerami WSI. Pietrzak proponował im pozytywną weryfikację. Motyw miał być finansowy. Weryfikator ma dziecko za granicą, potrzebuje pieniędzy na jego naukę. Spytajcie Lichockiego o spotkanie w knajpie w pobliżu placu Zamkowego".

W piątek poszliśmy jeszcze raz do Lichockiego.
- Zna pan Leszka Pietrzaka?
- Leszka? Nie wiem, kto to jest. Znam tylko Sławka Pietrzaka spod Płocka.
- Chodzi o Leszka Pietrzaka z komisji weryfikacyjnej. Umawiał pan z nim oficerów WSI, żeby załatwić pozytywną weryfikację.
- Oficerskie słowo honoru, że nie! - zapewnia, ale po kolejnym pytaniu zaczyna się wahać. - No może kiedyś przypadkiem spotkałem się z Pietrzakiem, ale nie wiedziałem, że to on!

Sam Leszek Pietrzak w spokojnej i rzeczowej rozmowie wszystkiemu zaprzecza.
- W życiu nie spotkałem się z Lichockim. Znam jego nazwisko, bo jestem historykiem, a on był wysokim rangą oficerem WSW. Nie brałem udziału w żadnych spotkaniach przy placu Zamkowym z oficerami WSI.
- O co więc chodzi?
- To jedna z wielu prowokacji wymierzonych w komisję. Chodzi o to, by nas skompromitować.
- A dziecko za granicą pan ma?
- Moje dziecko mieszka w Polsce.

Dla kogo więc pracuje Lichocki? Środowisko WSI utrzymuje, że ma wpływy w otoczeniu Macierewicza i dostęp do tajnych dokumentów.

Ludzie Macierewicza mówią, że jest prowokatorem wysłanym przez WSI. Były szef SKW stwierdził nawet publicznie, że "Aleksander L.", czyli Lichocki, należy do grupy byłych oficerów wojskowych służb, którzy infiltrują i rozpracowują komisję weryfikacyjną.

Najtrudniej uwierzyć w wersję samego Lichockiego, który zaczyna plątać się w swojej opowieści. Z upływem czasu coraz mniej wie i coraz mniej pamięta. W ostatniej rozmowie utrzymywał, że jest zwykłym emerytem, który nigdy nie widział raportu i aneksu: "Wszystko, co o tym wiem, usłyszałem na mieście!"