środa, 11 czerwca 2008

Co wiemy o sprawie Agaty?

Agnieszka Pochrzęst
2008-06-11, ostatnia aktualizacja 2008-06-10 20:04

14-letnia Agata z Lublina, która zaszła w ciążę z kolegą ze szkoły i podtrzymuje, że chce dokonać aborcji, ma coraz mniej czasu. Jest w 11. tygodniu ciąży, a prawo zezwala na zabieg do 12. tygodnia.

Zobacz powiekszenie
Fot. Maciej Kuroń / AG
28.03.2008 r.: pielgrzymka obrońców życia na Jasnej Górze
Jak sprawa wyszła na jaw?

Dwa tygodnie temu w szkole Agaty rozeszła się informacja, że jest ona w ciąży i że ma mieć aborcję. Ktoś ze szkoły powiadomił policję. Zdaniem dziewczynki informacje o ciąży mógł też przekazać policji ginekolog, do którego zgłosiła się, gdy zobaczyła pozytywny wynik testu ciążowego. Policja skontaktowała się z matką.

Według funkcjonariuszy matka w rozmowie z nauczycielami potwierdziła, że dziewczyna jest w ciąży, i powiedziała, że stara się o dokument, który pozwoli na aborcję. Od jednego z nauczycieli - zdaniem nadkom. Andrzeja Porczaka, komendanta III komisariatu w Lublinie - policja dowiedziała się, że "Agata chce urodzić".

Dlaczego pojawił się sąd rodzinny i prokuratura?

Policja nabrała podejrzeń, że dziewczyna może być nakłaniana do aborcji wbrew swej woli, i zawiadomiła sąd rodzinny. Ten z urzędu wszczął sprawę o pozbawienie praw rodzicielskich i umieścił Agatę w pogotowiu opiekuńczym. Zdaniem Mariusza Tchórzewskiego, wiceprezesa Sądu Rejonowego w Lublinie, to typowa procedura.

W sprawę włączyła się lubelska prokuratura, która z sądu dostała sygnał, że Agata może być nakłaniana do przerwania ciąży, i teraz to sprawdza. W rozmowie z "Gazetą" Agata zaprzecza, że rodzice naciskali, żeby przerwała ciążę.

Czy Agata ma prawo do aborcji?

Tak. Prokuratura lubelska wydała pismo, w którym stwierdza, że "zachodzi wysokie prawdopodobieństwo, że ciąża jest wynikiem czynu zabronionego - obcowania płciowego z osobą poniżej 15 lat". Zgodnie z prawem takie zaświadczenie dopuszcza aborcję. Żeby zabieg się odbył, prócz zaświadczenia konieczna jest pisemna zgoda dziewczyny i jej opiekunów prawnych. Zarówno matka, jak i Agata złożyły taką zgodę na piśmie.

Gdzie i kiedy po raz pierwszy pojawił się ksiądz?

W lubelskim szpitalu przy Lubartowskiej. Dziewczynka została tam przyjęta pod koniec maja i leżała kilka dni. Pewnego dnia do swojego gabinetu poprosiła ją dr Wanda Skrzypczak, ordynator oddziału ginekologicznego, a tam już był duchowny. Przekonywał dziewczynkę, by urodziła. Według Agaty pani ordynator miała powiedzieć, że może adoptować ją i jej dziecko. Wtedy Agata napisała oświadczenie, że chce urodzić.

Dlaczego Agata przyjechała do Warszawy?

Mama i Agata zaczęły szukać innego szpitala, który przeprowadzi zabieg. Matka zadzwoniła do Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny z prośbą o pomoc. Fundacja wskazała szpital przy Inflanckiej. Zabieg miał się tam odbyć w ubiegłym tygodniu. Dziewczyna przyjechała w środę. Dzień później odwiedził ją ksiądz z Lublina i lekarka znana z działalności antyaborcyjnej. Do lecznicy zjechały także działaczki pro-life. Dziewczyna ciągle dostawała SMS-y od przeciwników aborcji: "Ratuj swoje maleństwo".

Dlaczego w stolicy zabieg się nie odbył?

Szpital w Warszawie został zasypany e-mailami z prośbą o niewykonywanie zabiegu. Wysyłano je po apelu, który pojawił się na forum internetowym "Frondy". W niektórych listach były pełne dane dziewczynki.

Pismo w obronie ciąży nastolatki złożyła także Ewa Sowińska, była rzecznik praw dziecka z LPR. Agata pod wpływem nacisków zaczęła się wahać. Według naszych rozmówców w czwartek wycofała zgodę na aborcję. Kilka godzin później do lecznicy przyszedł faks z postanowieniem sądu rodzinnego o umieszczeniu Agaty w pogotowiu opiekuńczym.

Jak Agata znalazła się w komisariacie?

Agata z matką w czwartek wyszły z warszawskiego szpitala. Za nimi kobiety z pro-life. Matka zatrzymała radiowóz. Policja zabrała ją razem z córką do komisariatu w Śródmieściu. Agata twierdzi, że dopiero tam dowiedziała się, że zamiast do domu trafi do pogotowia opiekuńczego. W komisariacie był ksiądz i kilka przeciwniczek aborcji.

Tego samego dnia działacze pro-life zawiadomili komisariat na Mokotowie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa polegającego na nakłanianiu małoletniej do przerwania ciąży. Zajmuje się tym Prokuratura Rejonowa Warszawa-Śródmieście-Północ. To druga prokuratura po lubelskiej, która wyjaśnia tę sprawę.

Czy Agata chce przerwać ciążę?

We wczorajszej rozmowie z "Gazetą" podtrzymuje, że chce przerwać ciążę. Wczoraj znów podpisała zgodę na zabieg. Co najmniej dwa razy zmieniała w tej sprawie zdanie po rozmowie z księdzem i obrońcami życia.

Czy to był gwałt?

Prokuratura lubelska wystawiła zaświadczenie stwierdzające, że ciąża 14-latki jest wynikiem czynu zabronionego, czyli współżycia z osobą poniżej 15. roku życia. Agata twierdzi, że zeznała, że została zgwałcona.

Sąd prowadzi postępowanie sprawdzające, czy 15-letni ojciec dziecka popełnił "czyn karalny". Wiceprezes lubelskiego sądu apelacyjnego Marek Wolski wyjaśnia, że chodzi o odpowiedź na pytanie, czy doszło do gwałtu. - Używamy określenia "czyn karalny", bo sprawca nie ukończył 17 lat - tłumaczy Wolski.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Aborcja: Agata ma już dość

Małgorzata Szlachetka
2008-06-11, ostatnia aktualizacja 2008-06-11 00:21

- Policja zabrała mnie do pogotowia opiekuńczego. To był najstraszniejszy moment w tej całej historii. Nie mogłam uwierzyć, że rozdzielą mnie z mamą i babcią - mówi nam 14-letnia Agata

Zobacz powiekszenie
Fot. Iwona Burdzanowska / AGENCJA GAZ
Jeden z SMS-ów, które Agata dostała od obcych osób
Agata jest w mniej więcej 11. tygodniu ciąży, w którą zaszła z kolegą ze szkoły. - To był gwałt. Zmusił mnie do wszystkiego siłą, na ciele zostały mi po tym siniaki - powiedziała nam.

Agata przyznaje, że wiadomość o ciąży była dla niej szokiem. Test ciążowy zrobiła w szkolnej ubikacji, płakała, gdy zobaczyła wynik. Do ginekologa poszła z zaprzyjaźnioną dorosłą osobą. Mówi, że to ten lekarz poinformował o sprawie policję, a ta matkę dziewczyny. - Wcześniej chciałam mamie powiedzieć o dziecku, ale nie wiedziałam jak - tłumaczy.

Mama Agaty skontaktowała się z rodzicami chłopaka. Ci, aby zerwać kontakt syna z Agatą, przenieśli go do innej szkoły. Agata słyszała od koleżanek, że zabrali mu komórkę, aby nie mógł do niej zadzwonić.

- Mama mówiła mi, że ze względu na mój wiek najlepszym rozwiązaniem byłaby aborcja, ale powtarzała, że ostateczna decyzja należy do mnie - opowiada 14-latka.

Jej mama dodaje: - Nie zrobiłabym niczego bez zgody córki.

Dyrektor szkoły, do której chodzi Agata, ma o niej jak najlepsze zdanie: - To dobra uczennica, nigdy nie było z nią problemów wychowawczych. Chcemy, żeby szybko do nas wróciła i spokojnie skończyła gimnazjum.

Tego chce też mama Agaty. Gdy upewniła się, że córka zdecydowała się na zabieg, zaczęła działać. Najpierw chodzi po szpitalach w Lublinie, potem kontaktuje się z sądem rodzinnym. - Ze szpitali odsyłali mnie z niczym. W jednym usłyszałam, że muszę mieć pisemną zgodę na zabieg, więc poszłam do prof. Jana Oleszczuka, konsultanta wojewódzkiego ds. położnictwa, ale stwierdził, że nie może mi nic takiego wypisać. Odesłał do szpitala na ul. Lubartowską - opowiada mama Agaty. W trakcie naszej rozmowy odpala papierosa od papierosa. Nie może ukryć zdenerwowania.

Agata pod koniec maja została przyjęta na oddział lubelskiego szpitala przy Lubartowskiej. Dziewczynka mówi, że lekarze z podjęciem decyzji czekali cztery dni, do czasu powrotu z urlopu dr Wandy Skrzypczak, ordynator oddziału ginekologicznego.

- Pani ordynator poprosiła mnie do gabinetu, gdzie czekał już na mnie ksiądz. Wyszła z pokoju, żebym mogła z nim porozmawiać. Przekonywał mnie, żebym jednak urodziła - opowiada Agata.

To ks. Krzysztof Podstawka - przewodniczący Funduszu Obrony Życia Archidiecezji Lubelskiej oraz kanonik honorowy Kapituły Archikatedralnej w Lublinie. Kieruje także lubelskim domem samotnej matki.

Kiedy zapytaliśmy go, jaka jest jego rola w historii Agaty, powiedział jedynie, że został poproszony o pomoc w tej sprawie. Potem nie chciał już rozmawiać z "Gazetą".

Po południu do szpitala przyjeżdża mama Agaty. Opowiedziała nam, że dr Skrzypczak mówiła wówczas Agacie, że może ją adoptować nawet z dzieckiem. Niech tylko urodzi.

Ordynator Skrzypczak tłumaczyła nam wczoraj, że Agata napisała wyraźnie, że chce dziecko urodzić, a to oświadczenie jest dołączone do dokumentów historii choroby. - Pani doktor podyktowała mi wtedy, co mam pisać. Powiedziała też, że nie przeprowadzi zabiegu - opowiada 14-latka.

Agata wychodzi ze szpitala. Jej mama czuje się w tej sytuacji bezsilna, dlatego prosi o pomoc warszawską Federacją na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Agata jest pewna, że chce aborcji.

Placówkę, która gotowa jest przeprowadzić zabieg, udaje się znaleźć dopiero dzięki interwencji Federacji u krajowego konsultanta ds. położnictwa i ginekologii. Matka i córka przyjeżdżają do wskazanego przez niego warszawskiego szpitala przy ul. Inflanckiej. Mają wymagane dokumenty - pisemną zgodę Agaty i matki na usunięcie ciąży oraz opinię Prokuratury Rejonowej w Lublinie, która mówi, że "zachodzi wysokie prawdopodobieństwo, że ciąża jest wynikiem czynu zabronionego - obcowania płciowego z osobą poniżej 15 lat".

Niespodziewanie w szpitalu pojawiają się ks. Podstawka z Lublina i działacze organizacji pro-life. Przekonują Agatę, by urodziła.

- Jedna pani przyniosła mi do szpitala książkę o wychowywaniu dzieci i bombonierkę z napisem: "Otwórz swoje serce" - opowiada. Nie ukrywa, że pod wpływem nacisków osób związanych z ruchem pro-life zaczęła się wahać. - Chciałam zgodzić się na wszystko, żeby już mnie nie męczyli - mówi.

14-latka zaczyna dostawać SMS-y od przeciwników aborcji. - Byłam bezsilna, nie wiem, skąd mieli mój numer telefonu. Każdy taki telefon strasznie mnie denerwował - mówi dziewczynka.

Ksiądz z Lublina wysłał do dziewczynki SMS-a: "Agata, od rana działam w twojej sprawie. Ludzie z Krakowa, Poznania i Warszawy pracują nad tym, aby ci pomóc. I tę pomoc deklarują. Bądź odważna. Uratuj siebie".

SMS z innego numeru: "Obrońcy życia pomogą ci we wszystkim. Ratuj swoje maleństwo".


SMS z innego numeru: "Obrońcy życia pomogą ci we wszystkim. Ratuj swoje maleństwo".

Zabieg w Warszawie nie zostaje przeprowadzony. - Ktoś z kierownictwa szpitala zadzwonił, że osoby pikietujące pod szpitalem twierdzą, iż sąd w Lublinie zakazał przeprowadzenia aborcji u 14-latki. To nie była prawda - tłumaczy Mariusz Tchórzewski, wiceprezes Sądu Rejonowego w Lublinie.

Kiedy dziewczynka wychodzi z matką ze szpitala krok w krok idzie za nimi działaczka organizacji pro-life. Mama Agaty czuje się osaczona, dlatego zatrzymuje jadący ulicą radiowóz.

Jadą na posterunek policji. Agata dowiaduje się, że sąd rodzinny z Lublina zdecydował o umieszczeniu jej w pogotowiu opiekuńczym. Ma to związek ze wszczętą z urzędu sprawą o pozbawienie praw rodzicielskich. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że chodzi o sprawdzenie, czy Agata nie była nakłaniana do aborcji. Mama Agaty zdecydowanie odrzuca te zarzuty.

Agata dodaje cicho: - To był najstraszniejszy moment w tej całej historii. Nie mogłam uwierzyć, że rozdzielą mnie z mamą i babcią.

Z Warszawy jadą radiowozem prosto do lubelskiego pogotowia opiekuńczego. W pogotowiu dziewczynka jest sama w pokoju. Nie może wychodzić na dwór. Wyczekuje każdej wizyty matki. Często płacze, nie może spać.

Ksiądz z Lublina nadal do niej dzwoni. Dziewczynka ciągle dostaje SMS-y. W pogotowiu odwiedza ją psycholożka, którą polecił Agacie lubelski ksiądz.

- Jestem już zmęczona naciskami różnych ludzi na mnie. Nie mam siły tego wszystkiego znosić - mówi nam Agata.

Ciągły stres, w którym żyje nastolatka, odbija się na jej zdrowiu. Z bólami brzucha trafia z pogotowia opiekuńczego do szpitala. Tam odwiedzają ją wolontariusze działającego w archidiecezji lubelskiej Ośrodka Ratowania Dziecka Opuszczonego.

Wczoraj Agata w sekretariacie szpitala po raz drugi złożyła pisemną zgodę na zabieg. Mówi nam, że jest pewna swojej decyzji: - Nawet dzisiaj mogłabym pójść na aborcję. Nie chcę tego dziecka. Mamą zostanę, jak będę dorosła - nie ukrywa.

Potem nastolatka chce jak najszybciej wrócić do domu i zapomnieć o wszystkim. Martwi się, jak tam sobie radzą wodne żabki, które hoduje. Zależy jej na świadectwie, dlatego żałuje, że nie może poprawić ocen przed końcem semestru. - Mam nadzieję, że w przyszłym roku spokojnie przygotuję się do olimpiady z biologii i dostanę się do dobrego liceum - mówi.

Imię dziewczynki zostało zmienione

Na warszawskiej giełdzie mamy nowe dno bessy

Tomasz Prusek
2008-06-10, ostatnia aktualizacja 2008-06-10 20:15

Ceny akcji na warszawskiej giełdzie spadły poniżej dołka z marca. WIG20 stracił aż 2,8 proc.

Zobacz powiekszenie
Fot. Albert Zawada / AG
Mocne spadki na warszawskiej giełdzie
Przecena zaczęła się już w zeszły piątek, kiedy na łeb na szyję poleciały notowania na Wall Street w reakcji na niespodziewany wzrost bezrobocia w USA do 5,5 proc. To była zła wróżba dla drugiej co do wielkości gospodarki świata. Wczoraj ceny akcji w Warszawie zanurkowały i WIG20 (2733 pkt) znalazł się poniżej dna z połowy marca, wtedy fala spadków zatrzymała się na poziomie 2742 pkt. Od szczytu hossy we wrześniu zeszłego roku wskaźnik 20 największych spółek jest już na minusie 30 proc.

Inwestorzy sprzedawali akcje nie tylko w Polsce. Traciły przede wszystkim młode giełdy w naszym regionie: w Pradze indeks PX - 1,5 proc., węgierski BUX - blisko 2 proc. Na dojrzałych giełdach (Frankfurt, Londyn, Paryż) spadki były bardziej umiarkowane.

Nastroje na rynkach akcji są kiepskie z kilku powodów. Po skoku bezrobocia w USA inwestorzy jak ognia boją się stagflacji. Wiedzą, że kombinacja niskiego wzrostu, wysokiej inflacji i bezrobocia to zabójcza mieszanka dla gospodarki, bo prowadzi do długotrwałego ubożenia społeczeństwa. A stagflacja grozi już nie tylko USA, ale też Wielkiej Brytanii, gdzie szybko tanieją nieruchomości, w górę idzie inflacja, a wzrost gospodarczy nieznacznie przekracza zero. Szef Europejskiego Banku Centralnego (EBC) Jean Claude Trichet dość nieoczekiwanie zasygnalizował, że w lipcu w strefie euro stopy pójdą w górę, by opanować inflację napędzaną cenami żywności, a przede wszystkim ropy naftowej.

Na naszym podwórku, mimo że gospodarka rozwija się w tempie aż 6 proc., nie widać optymizmu. Od miesięcy oszczędzający wycofują się z funduszy inwestycyjnych. Przez pół roku wycofali z nich ok. 15 mld zł, czyli z grubsza 10 proc. aktywów. Pieniądze popłynęły na coraz lepiej oprocentowane lokaty bankowe, obligacje skarbowe, a także produkty strukturyzowane zapewniające ochronę kapitału. W efekcie zarządzający funduszami muszą sprzedawać akcje, by zdobywać pieniądze na wypłaty dla odchodzących klientów.

Źródło: Gazeta Wyborcza