poniedziałek, 28 lipca 2008

Drużyna Macierewicza - ile cię trzeba cenić

Renata Grochal
2008-07-28, ostatnia aktualizacja 14 minut temu

Zobacz powiększenie
Antoni Macierewicz, były szef SKW
fot. Adam Kozak / AG

Antoni Macierewicz wsadził do państwowych spółek swojego bratanka, kolegów z komisji ds. WSI i dawnych znajomych. Mamy wyliczenia ministra skarbu, ile wyciągnęli z państwowej kasy.

Karol Karski: Nie każdy, kto nosi nazwisko Macierewicz, powinien być wypalony i spalony do końca&plik=http://bi.gazeta.pl/im/4/5497/m5497424.mp3&skora=1&autostart=0&branding=1">

Pod rządami PiS ludzie byłego wiceministra obrony narodowej, likwidatora WSI i szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego Antoniego Macierewicza obsiedli spółki związane z paliwami. Z raportu Ministerstwa Skarbu, do którego dotarła "Gazeta", wynika, że czerpali z ich kas pełnymi garściami.

Minister skarbu nie daje rady


Jedną ze spółek, w których stanowiska w zarządzie i radzie nadzorczej dostali ludzie Macierewicza, jest firma ochroniarska Naftor, spółka zależna OLPP, wielkich państwowych magazynów paliwowych.

Prezesem Naftoru został Piotr Woyciechowski, w latach 90. szef wydziału studiów w gabinecie Macierewicza (wówczas ministra spraw wewnętrznych). Zarabiał 18 tys. zł miesięcznie. Dodatkowo zasiadał w trzech radach nadzorczych. Stanowisko wiceprezesa z pensją 15 tys. zł dostał bratanek Macierewicza Tomasz.

Gdy do władzy doszła koalicja PO-PSL, zostali odwołani. Minister skarbu Aleksander Grad od kilku tygodni szukał sposobu na zablokowanie ich wysokich odpraw - w sumie 400 tys. zł. Nie udało się.

- Takie były zapisy w kontraktach. Nic nie mogliśmy zrobić - mówi "Gazecie" pracownik Naftoru.

Woyciechowski dostał 240 tys. zł, Tomasz Macierewicz - 160 tys.

Rada bierze za spotkanie, więc często się spotyka

W OLPP znaleźliśmy więcej dobrych znajomych Macierewicza. Prezesem został Arkadiusz Siwko, w latach 90. dyrektor gabinetu Macierewicza.

Siwko ściągnął do firmy kolegów z komisji weryfikacyjnej WSI - specjalistą ds. bezpieczeństwa zrobił członka komisji Piotra Bączka, a radcą prawnym Bartosza Kownackiego, prawnika komisji. Stanowisko w państwowych magazynach dostała też żona Piotra Woyciechowskiego i mąż jego kuzynki.

Jako prezes OLPP Siwko zarabiał około 18 tys. zł. Dorabiał też w radzie nadzorczej Naftoru, której był szefem. To on ustalał wynagrodzenia dla rady. Za jedno posiedzenie członkowie rady dostawali 2,8 tys. zł w 2007 r., a w 2008 r. - 3,1 tys.

- To bardzo wysoka stawka - ocenia Józef Czyczerski, członek rady nadzorczej KGHM, jednego z największych na świecie producentów miedzi. - U nas członkowie rady dostają 4,6 tys. zł. Ale to jest miesięczny ryczałt, a nie dieta za jedno posiedzenie!

Rada nadzorcza Naftoru zbierała się więc często. Tylko w 2007 r. na diety dla członków rady poszło prawie 350 tys. zł (przy zysku ok. 990 tys. zł). Siwko zarobił w radzie ponad 70 tys.

- Ciekawe, po co rada niewielkiej spółki zbierała się dwa lub trzy razy w miesiącu? Widać, że ci ludzie nie mieli żadnych skrupułów, żeby wyciągać pieniądze z firm powiązanych ze skarbem państwa - mówi minister skarbu Aleksander Grad (PO). - Zachowanie ekipy Macierewicza w spółkach jest dowodem na patologie ustawy kominowej, która ma ograniczać zarobki w państwowych spółkach, a w rzeczywistości powoduje, że prezesi zasiadają w radach nadzorczych spółek zależnych i robią tam kasę - podkreśla Grad.

Jasiński: Nie wiedziałem, że aż tyle brali!

Na OLPP zarabiał też historyk IPN Sławomir Cenckiewicz, autor słynnej książki "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii". Wcześniej znany bardziej jako doradca Macierewicza, szef tajnej komisji likwidacyjnej WSI. Dostawał 2,8 tys. zł miesięcznie. Cenckiewicz nie miał żadnego doświadczenia w branży paliwowej ani nawet zdanego egzaminu dla członków rad nadzorczych. Pytany kilka miesięcy temu przez "Gazetę" o polityczną posadę nie chciał rozmawiać.

Z Arkadiuszem Siwką, Piotrem Woyciechowskim i Tomaszem Macierewiczem nie udało nam się skontaktować.

Wysokimi zarobkami rady nadzorczej Naftoru jest zbulwersowany minister skarbu w rządzie PiS Wojciech Jasiński. - Nie wiedziałem, że w tak niewielkiej spółce były tak wysokie stawki - mówi Jasiński. - Gdybym wiedział, zrobiłbym z tym porządek.

- Ale dlaczego obsadzał pan w spółkach ludzi Macierewicza, choć nie mieli doświadczenia w branży paliwowej ani ochroniarskiej?

- Chcieliśmy ludzi, którym ufaliśmy - mówi Jasiński.

Wymiana trwała nawet po przegranych przez PiS wyborach. To wtedy asystent ministra Jasińskiego Marek Martynowski dostał stanowisko w OLPP. Został doradcą zarządu.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Nangar Khel - tak było

Marcin Kącki, Marcin Górka, Adam Zadworny
2008-07-27, ostatnia aktualizacja 2008-07-27 21:17

Żołnierze oskarżeni o zbrodnię wojenną przyznają, że pojechali do wioski z rozkazem jej ostrzelania. Niektórzy odmówili, próbowali zatrzymać ostrzał, inni strzelali

Przedstawiamy rekonstrukcję wydarzeń z Nangar Khel minuta po minucie. Korzystaliśmy z: (aktu oskarżenia siedmiu żołnierzy (poznaliśmy go), • ich własnych zeznań, które złożyli na początku śledztwa, • zeznań kilkunastu żołnierzy, świadków zdarzenia, • rozmów ze śledczymi i • wielu rozmów z żołnierzami, w tym z oskarżonymi.

Rekonstrukcję pokazaliśmy trzem żołnierzom, świadkom ostrzelania wioski. - Ten opis szczegółowo oddaje to, co się stało - powiedzieli.

Zaczęło się rankiem 16 sierpnia 2007 r. Dwa wozy w polsko-amerykańskim konwoju wpadły na miny talibów w pobliżu wioski Nangar Khel. Dowódca konwoju Maciej Nowak poprosił polską bazę w Wazi-Kwa o zabranie uszkodzonych wozów. Oprócz lawety przyjechały dwa oddziały szturmanów (oddziały komandosów). Noszą na ramieniu nieformalny symbol plutonu "Delta" z Bielska-Białej z trupią czaszką i skrzyżowanymi szablami na czarnym tle.

- Naszywka dodaje otuchy. Chodzi o wierność i o to, że nie cofamy się w boju - tłumaczy nam chor. Andrzej Osiecki "Osa", guru komandosów z "Delty", jeden z oskarżonych.

Oddział pierwszy pod dowództwem por. Łukasza Bywalca "Bolca" wiózł ze sobą rozkaz. Wydał go - według zeznań żołnierzy - dowódca bazy Olgierd Cieśla "Olo". Według aktu oskarżenia kazał im "przepierdolić trzy wioski".

O rozkazie nie wiedział ani Maciej Nowak, ani dowódca drugiego oddziału szturmanów por. Artur Pracki, dziś główny świadek oskarżenia.

O godz. 16 Nowak pakował samochody na lawety.

Pół kilometra dalej komandosi "Bolca" rozłożyli moździerze. Potem "Bolec" i "Osa" podjechali do drugiej grupy moździerzowej Prackiego. I pokazali im na elektronicznej mapie cele: centrum wioski i jej skraj. Ich podwładni już zaczynali kanonadę.

Porucznik Pracki nie otworzył ognia. Skontaktował się z bazą Wazi-Kwa: - Ignoruję te cele.

Kilka dni temu zapytaliśmy, czemu odmówił. Nie chciał rozmawiać.

Także Nowak, który o ostrzale wioski dowiedział się od swoich zwiadowców, połączył się z dowódcą Wazi-Kwa: - Przerwijcie ten ogień.

I dostał taką odpowiedź: - Która wioska, bo nie wiemy, jaką wymazać z mapy?

Teraz dowódca bazy "Olo" tłumaczy, że informację Nowaka potraktował jako głupi żart.

Nowak kazał swojemu sierżantowi pędzić na stanowisko, skąd strzelano.

Sierżant pognał. Wyskoczył z samochodu i krzyknął do ludzi "Bolca": - Co robicie? Tam są kobiety i dzieci.

W aktach sprawy jest odpowiedź Damiana Ligockiego "Ligo", kolejnego oskarżonego, strzelca karabinu maszynowego na wieżyczce hummera: - Przecież do nich walimy!

Dziś "Ligo" mówi nam inaczej: - Celowałem ponad zabudowaniami i po prawej. Żadna z kul, o ile wiem, nie trafiła w żaden budynek.

Dopiero interwencja jednego z oficerów, również asystującego przy ewakuacji wozów, zakończyła kanonadę. Nie wiemy, czy to Nowak go wysłał.

Kto wydał rozkaz? Zeznania trzech oskarżonych szturmanów są jednoznaczne: "Olo" podczas południowej odprawy w bazie Wazi-Kwa. Kazał im ostrzelać trzy wioski "przy okazji" ewakuacji uszkodzonych aut.

"Olo" dziś zaprzecza. Ale pogrąża go "Osa": - Nie wiem, dlaczego wypiera się swego rozkazu - mówi "Gazecie". - Powiedziałem swoim żołnierzom, że mamy "przepierdolić trzy wioski", bo takie były nasze zadania.

Ale komandosi zastrzegają: nie wykonaliśmy rozkazu, nie strzelaliśmy do chałup, ale w okoliczne wzgórza.

Prokuratura boi się o żołnierzy, którzy byli przeciw ostrzelaniu wioski. Ma sygnał, że jednemu, który zeznał przeciw kolegom, ktoś poluzował koła w prywatnym samochodzie, już w Polsce.

Prowadzący śledztwo prokurator Jakub Mytych: - Bez komentarza.

Nie chciał o tym mówić też Karol Frankowski, który po usunięciu ze stanowiska szefa wydziału przebywa na urlopie.

Medale coraz droższe

Paweł Wilkowicz 28-07-2008, ostatnia aktualizacja 28-07-2008 14:15

Polskie przygotowania do igrzysk olimpijskich kosztowały budżet państwa 274 mln zł, czyli ponad milion na każdego wysyłanego do Chin sportowca. Jeszcze nigdy nie wydaliśmy tak dużo

Otylia Jędrzejczak to jedna z naszych medalowych nadziei w Pekinie. Na igrzyskach w Atenach (na zdjęciu) cztery lata temu zdobyła złoto na 200 metrów stylem motylkowym i jeszcze dwa srebrne medale
źródło: Rzeczpospolita
Otylia Jędrzejczak to jedna z naszych medalowych nadziei w Pekinie. Na igrzyskach w Atenach (na zdjęciu) cztery lata temu zdobyła złoto na 200 metrów stylem motylkowym i jeszcze dwa srebrne medale

– Ile pieniędzy, tyle medali – mówi „Rz” Zbigniew Pacelt, sekretarz stanu w ministerstwie sportu i turystyki od lat odpowiadający za olimpijskie przygotowania. Ta reguła boleśnie sprawdziła się cztery lata temu w Atenach. To były igrzyska czasów zapaści i oszczędności w polskim sporcie. Olimpijczycy przywieźli z nich tylko dziesięć medali, najmniej od blisko pół wieku.

Przygotowania do tegorocznych igrzysk – otwarcie za dziesięć dni – wyglądały inaczej. Z kasy państwa wydano na nie niemal tyle, ile na olimpiady w Sydney (172 mln zł) i Atenach (105 mln zł) razem wzięte. Do Pekinu wysyłamy 261 zawodników, tylko w 1972 roku w Monachium i w 1980 w Moskwie reprezentacja była liczniejsza.

Jak podkreślają Ministerstwo Sportu i Polski Komitet Olimpijski, sportowcy przygotowujący się do igrzysk mieli zapewniony udział w zgrupowaniach, dostawali też stypendia. Najlepszym przysługiwało ok. 6 tys. zł brutto miesięcznie.

Kwota 274 mln zł za cztery lata przygotowań to suma robiąca wrażenie u nas, ale nie za granicą. Przywódcy państw żegnają sportowców wyjeżdżających na igrzyska jak żołnierzy wysyłanych na front – olimpijczyków z USA przyjął George W. Bush – i nie żałują pieniędzy. Chiny i Rosja wydają sumy liczone w miliardach dolarów, trudno je jednak dokładnie oszacować – rosyjscy sportowcy są finansowani z bardzo wielu źródeł, a dla Pekinu nakłady na sport są tajemnicą państwową. Ale nawet takie kraje, jak Włochy czy Hiszpania, są w finansowaniu olimpijczyków daleko przed Polską.

Osobnym wydatkiem jest wysłanie naszej ekipy na igrzyska. Wszystkie związane z tym koszty pokrywa Polski Komitet Olimpijski. Operacja Pekin 2008 – sprzęt i stroje sportowców, przelot, zakwaterowanie – będzie kosztowała około 7,7 mln zł, na nagrody za medale przeznaczono dodatkowo około 6 mln. PKOl nie weźmie na ten cel nawet złotówki z budżetu państwa. Wszystko zostanie sfinansowane z pieniędzy przekazanych przez sponsorów komitetu.

Rzeczpospolita