sobota, 25 października 2008

Stolica dziękuje Jaruzelskiemu za metro

Zaskakujące słowa Gronkiewicz-Waltz

Gronkiewicz-Waltz: Podziękowałam Jaruzelskiemu za metro

Generał Wojciech Jaruzelski dostał list od prezydent stolicy, w którym Hanna Gronkiewicz-Waltz dziękuje mu za to, że zaczął budować metro. Gospodyni stołecznego ratusza uściśliła, że podobny list dostał każdy, kto pomagał w budowaniu podziemnej kolei, której pierwsza linia została dziś w całości oddana do użytku. Podziękowania dostał więc też jej poprzedni prezydent stolicy - Lech Kaczyński.

czytaj dalej...
REKLAMA

"Podziękowałam każdemu inżynierowi i tym, którzy zaczęli budowę. Wysłaliśmy list nawet do generała Wojciecha Jaruzelskiego i do Lecha Kaczyńskiego, który był moim poprzednikiem" - powiedziała Gronkiewcz-Waltz.

Podziękowania dla budowniczych zostały wysłane, mimo że rzadko która inwestycja budzi tak mieszane uczucia. W latach 50. komunistyczne władze zaczęły kopać podziemne tunele od strony Pragi. Ale miały one raczej służyć strategom wojskowym, którzy obmyślali sposoby bezpiecznych przepraw przez Wisłę na wypadek wojny.

W latach 80. rządzący Polską Jaruzelski chciał budować kolej przy pomocy gospodarczej "potęgi" Związku Radzieckiego. Plan się nie powiódł, a największym sukcesem było wbicie pali na stacji Ursynów w 1983 roku, co uważa się za początek budowy.

Warszawiacy musieli więc czekać na pierwszą linię metra - która liczy 21 stacji plus dwie zajezdnie - aż 25 lat.

Nowa książka Jerzego Jachowicza

"Byłych esbeków bałem się bardziej niż mafii"

Jerzy Jachowicz: Byłych esbeków bałem się bardziej niż mafii

Byłem zdumiony, kiedy pierwszy raz dowiedziałem się, z kim mam do czynienia. Tym pierwszym "moim" gangsterem był "Masa". Pamiętam, że wybrałem się kiedyś do swojej spółdzielni mieszkaniowej i spotkałem go w drodze powrotnej. Zaczęliśmy gadać jak znajomi z boiska. Rozmowa przeniosła się na jakąś ławkę, "Masa" zaczął zupełnie naturalnie opowiadać, że ostatnio przerzucili się na kradzież samochodów i napady na tiry - mówi DZIENNIKOWI Jerzy Jachowicz.

BARBARA KASPRZYCKA: Masz przyjaciół wśród mafiosów?
JERZY JACHOWICZ: Nie, z niektórymi dobrze żyłem, niektórych traktowałem jak znajomych, ale żadnego nie nazwałbym przyjacielem.

Jak można się poznać z mafią?
W moim przypadku wszystko zaczęło się od sąsiedztwa. Mieszkałem w latach 80. i 90. w Pruszkowie, mój syn był rówieśnikiem tych, którzy później budowali mafię. Chodził z nimi do szkoły. Np. Jarosław Sokołowski "Masa" miał zainteresowania sportowe - ja również wtedy chętnie grałem w piłkę nożną i siatkówkę. Na tych boiskach pojawiali się ludzie z marginesu. Grałem z nimi raz w tygodniu, czasem odbywały się turnieje oldboyów. Tak ich poznawałem, nie wiedząc zupełnie, czym będą się zajmować w niedalekiej przyszłości. Zresztą z samymi gangsterami miałem kontakt rzadko. Częściej spotykałem ludzi z ich otoczenia, którzy wiele wiedzieli o mafii.

Siadaliście sobie po meczu, a oni opowiadali, jaki ostatnio zrobili napad?
To wyszło niespodziewanie. Byłem zdumiony, kiedy pierwszy raz dowiedziałem się, z kim mam do czynienia. Tym pierwszym "moim" gangsterem był "Masa". Pamiętam, że wybrałem się kiedyś do swojej spółdzielni mieszkaniowej i spotkałem go w drodze powrotnej. Zaczęliśmy gadać jak znajomi z boiska. Rozmowa przeniosła się na jakąś ławkę, "Masa" zaczął zupełnie naturalnie opowiadać, że ostatnio przerzucili się na kradzież samochodów i napady na tiry. To był ciepły wieczór, a ja dostawałem gęsiej skórki, słuchając człowieka, o którym sądziłem co najwyżej, że jest trochę cinkciarzem, a trochę handlarzem tureckim towarem. Opowiadał to zupełnie tak, jakby mówił, że uczy się na piekarza.

Tylko po co on ci to opowiadał?
Rozmawialiśmy w kontekście głośnej wtedy w Pruszkowie sprawy. Chodziło o wyrzuconych z samochodu pod Siestrzeniem dwóch mężczyzn. Obaj zginęli, a ja byłem ciekaw, czy "Masa" wie coś więcej. To był dzień, kiedy zrozumiałem, że mam do czynienia z gangsterami. Później w Pruszkowie pojawili się "Pershing", "Dziad" i wchodziłem w tę tematykę coraz głębiej.

Wiedziałeś już, że to mafia?
Dotarło to do mnie w 1991 r. po słynnym zatrzymaniu niemal całej wierchuszki Pruszkowa w Sopocie na ul. Bohaterów Monte Cassino. Oni wracali z jakiegoś luksusowego spotkania. Dało się ich złapać około dwudziestu - wśród nich "Pershing", "Masa", Wojciech Kiełbiński "Kiełbasa" i mój sąsiad Darek Bytniewski "Bysio". Ostatecznie większość z nich wypuszczono, jednak wtedy zrozumiałem, że nie mam do czynienia z jednym czy drugim przestępcą, lecz z zorganizowaną grupą. Zanim wyszli z izby zatrzymań, odwiedziłem rodziny "Kiełbasy" i "Bysia".

Jakim cudem?
To wszystko był krąg sąsiedzki. Siedziałem w domu u rodziców "Kiełbasy", prostych, przyzwoitych ludzi, i uświadomiłem sobie, że sytuacja robi się nie fair. Jego matka potraktowała mnie bardzo sympatycznie, opowiadała otwarcie o tym, czym Wojtek się ostatnio zajmował. Tymczasem wiedziałem, że wyjdę za drzwi i ją oszukam - napiszę w gazecie o jej synu jako o gangsterze. Jeszcze mocniej czułem tę niezręczność w domu "Bysia". Jego matka witała mnie jak zbawcę. Myślała, że przychodzę im pomóc, może jako dziennikarz jakoś go wybronię. Ja przyszedłem z zamiarem napisania, w jakich warunkach ci gangsterzy żyją, ale w końcu nie wykorzystałem tych rozmów w publikacji. Odpuściłem sobie wtedy mafię pruszkowską na kilka lat. Moim głównym bohaterem pozostał tylko "Pershing", o którym pisałem jako o człowieku z Ożarowa.

A do kogoś z nich masz dzisiaj numer komórki?
Moim dobrym znajomym został "Masa", który w pewnym momencie przeszedł na drugą stronę, zaczął współpracę z policją. On twierdzi, że się nawrócił. Ja raczej jestem skłonny wierzyć w pewną kalkulację. Jemu i jego bliskim groziło ze strony dawnych kumpli wielkie niebezpieczeństwo. Oddając się pod ochronę policji, być może uratował swoje życie. Mimo to cenię go za to, że po podjęciu tej decyzji nie kręcił: odkrył przed policją cały mafijny świat, łącznie ze swoją w nim rolą. Dlatego do tej pory żyję z nim na dobrej koleżeńskiej stopie, czasami się spotykamy, często rozmawiamy.

Zmienił tożsamość?
Na zewnątrz - tak. Wynajmuje dom i jego właściciele z pewnością nie wiedzą, że on to "Masa".

Kto mu płaci za ten dom?
Państwo. Podobnie za ochronę. Choć był ciekawy moment, kiedy jeszcze czerpał dochody z kilku biznesów, które pozakładał na inne nazwisko - dwóch restauracji, dyskoteki. Wówczas tak się bał zemsty kolegów, że zrezygnował z ochrony policji, obawiając się zdrady. Przez pewien czas wolał sam sobie wynajmować i opłacać ochronę.

W swojej książce jeden rozdział poświęcasz kobietom mafii. Jakie miałeś z nimi relacje?
Część tych pań wchodziła w związki z gangsterami z pełną świadomością, a wręcz chęcią wejścia w to środowisko. Ale była też grupa tych, które kierowały się czystym uczuciem. Albo kochały ich, zanim stali się gangsterami, albo nie wiedziały, czym zajmuje się ich nowa miłość. Ja je traktowałem w jakimś stopniu jako ofiary mafii. Poznając je, czasami stawałem się ich powiernikiem. Gangsterzy bywali wobec swoich kobiet nie mniej podli niż wobec ofiar.

Gwarantowałeś dyskrecję?
Oczywiście. Dawałem gwarancję, że nie opublikuję ich słów.

Więc po co się z nimi spotykałeś?
To bardzo ułatwiało kontakt z bohaterami moich tekstów. Zyskiwałem rodzaj długu wdzięczności u ich partnerek. One mnie wprowadzały w pewne kręgi jako "dobrego człowieka". I ja starałem się być dobrym człowiekiem. Im często wystarczało, żeby ktoś powiedział: "Współczuję, to rzeczywiście cholerstwo, co on pani zrobił". Np. konkubina "Pershinga" weszła w ten związek już życiowo pokiereszowana, licząc na jakąś odmianę losu i nie zdając sobie sprawy, na co się decyduje. Opowiadała mi o swojej chorej, kilkunastoletniej córce, którą "Pershing" traktował jak popychadło. Sam dysponując ogromnymi pieniędzmi, im skrupulatnie wydzielał na chleb i masło. Ale żeby była jasność: nigdy nie obiecywałem, że im lub ich mężczyznom pomogę.

Jakich trzymałeś się zasad w kontaktach z ludźmi mafii?
Nie łamałem ustaleń. Nigdy nie napisałem o tym, czego dowiadywałem się w dyskrecji. Starałem się być uczciwy i możliwie sympatyczny.

A gdzie była granica między tobą - dziennikarzem a tobą - osobą prywatną?
W tych kontaktach nigdy nie byłem osobą prywatną. Ale jako dziennikarz w wielu sytuacjach zapewniałem, że rozmowa zostaje między mną a informatorem. To nie zmieniało naszych relacji. Nigdy nie pozostawiałem najmniejszych wątpliwości, że nie będę nikomu pomagał.

A masz w związku z tymi relacjami jakiś wyrzut sumienia? Kogoś potraktowałeś za ostro lub zbyt pobłażliwie?
Raczej sumienie mnie nie gryzie. Nigdy nikogo tak naprawdę nie skrzywdziłem. Chyba nie napisałem niczego na wyrost. Natomiast przyznaję, że rozmawiałem z nimi z założeniem, że to są bandyci, ludzie źli i nieuczciwi, nie można im wierzyć na słowo ani ich żałować. Ich czyny nie pozwalały wątpić, z kim mam do czynienia.

Niektórzy sądzą, że wiedząc tyle o gangsterach, musiałeś z nimi pić i imprezować.
Nigdy. Raz tylko pojawiłem się dość przypadkowo na wielkiej imprezie, gdzie byli mafiosi. Jakoś byłem już wtedy wśród nich znany, więc mnie obstąpili i pogadałem z nimi. Nigdy jednak z nimi nie piłem. Drugi raz był całkowicie służbowy: pojawiłem się w pewnej restauracji na imprezie, o której było wiadomo, że jest mafijna. Chciałem ich zobaczyć, przyjrzeć się, czy dokonują jakichś rozliczeń, transakcji itp.

Ile w tym grzebaniu się w mafii było ciekawości, a ile poczucia misji?
Żadnej w tym misji. Starałem się w miarę rzetelnie wypełniać dziennikarskie zadania. Dziennikarz powinien dostarczać odbiorcy atrakcyjny towar. Nawet gdybym pisał o teatrze, to starałbym się szukać raczej jego ciemnej strony. To jest ciekawsze.

A nie miałeś kiedyś dosyć tej ciemnej strony? Nie chciałeś się wycofać?
Czasami brałem pod uwagę wycofanie się ze względu na dzieci, które mnie o to prosiły. Martwiły się o mnie. Zawsze miały wrażenie, że trochę za bardzo się wystawiam na linię ognia. Ja się nie bałem, bo - może to dziwne - wychodzę z założenia, że gangsterzy to ludzie tchórzliwi. Działają często na oślep. Ale też nie można przewidzieć, czy pisząc niewinny tekst o jednym z nich, nie narażę się na wściekłość. Jeśli to szaleniec, to nikt mnie nie uratuje przed zemstą. Nie znam granicy, po przekroczeniu której zaczyna się zagrożenie, więc też nie umiem brać jej pod uwagę. Gdybym zaczął się bać, powinienem wycofać się na dobre. Nie można pisać o przestępcach, ale z wyłączeniem jednego z nich, tak jak nie można pisać o polityce, omijając jakieś tematy.

W kwietniu 1990 r. ktoś podpalił twoje mieszkanie, zginęła twoja żona. Wiesz, kto za tym stał?
Nie gangsterzy, bo wtedy o nich jeszcze nie pisałem. Gdybym miał snuć przypuszczenia i wytypować pięć osób, które mogły to zrobić, to jeden z tych strzałów okazałby się celny. Jednak pięć strzałów to duży rozrzut. Nie zdecydowałbym się kategorycznie wskazać "to on".

Nie dręczy cię to?
Bardzo chciałbym to wyjaśnić, ale nie zadręczam się, bo wiem, że dojście prawdy w tym przypadku jest nierealne. Odłożyłem tę sprawę.

Domyślasz się, za co chcieli cię ukarać?
To był bardzo gorący czas. Zaczynałem grzebać w sprawach zbrodni dawnej bezpieki, które później trafiały do prokuratury i kończyły się procesami. Wygrzebywałem zapomnianych świadków albo nieznane fakty. Wielu osobom mogłem się narazić.

O jakich sprawach mówisz?
Na pewno o sprawie zabójstwa Przemyka. Dotarłem w Radomiu do Czarka Filozofa, kolegi Przemyka, naocznego świadka bicia na komisariacie. To jeden z nielicznych moich bohaterów, z którym się autentycznie zaprzyjaźniłem. On był kluczowy, bo kiedy nareszcie po wielokrotnych namowach zdecydował się zeznawać, spowodował wszczęcie na nowo śledztwa. Drugą z takich spraw było zabójstwo księdza Zycha. Podważyłem wersję, wedle której ksiądz Zych miał umrzeć w wyniku przepicia. Dowodziłem, że główni świadkowie byli podstawieni: to agenci służb albo osoby przez nich wciągnięte w sieć zobowiązań i szantażu. A ksiądz zginął zabity przez SB. Była jeszcze sprawa kilku generałów MSW, których zbrodnie opisywałem. Przeze mnie musieli złożyć dymisje. Co najmniej dwóch z nich mogło się mścić. Dowiedziałem się wreszcie o niszczeniu dokumentów Wojskowej Służby Wewnętrznej przez generała Bułę. Powiedział mi o tym jeden z oficerów, wskazał ośrodek w Mińsku Mazowieckim. Ten donos się potwierdził, dotarłem np. do palacza, który wrzucał do pieca worki pełne papierów. To była poważna sprawa, siedmiu ludzi posadziłem na ławie oskarżonych.

Byłych esbeków bałeś się bardziej niż gangsterów?
Na pewno. Esbecy są bardziej doświadczeni i nie tak prymitywni jak mafia. Znają profesjonalne sposoby krzywdzenia ludzi. Mają do dyspozycji dawnych kolegów wyspecjalizowanych np. w podkładaniu ognia, strzelaniu z odległości, podawaniu trucizny. I o ile gangsterzy nie potrafią na ogół zatrzeć śladów swoich zbrodni, o tyle ludzie służb są w tym mistrzami.

Dudek: Nowe dowody obciążą Jaruzelskiego » Dudek: Nowe dowody obciążą Jaruzelskiego Zamknij X Dudek: Nowe dokumenty obciążą Jaruzelskiego

Historyk IPN dla DZIENNIKA

Jaruzelski żyje w zamkniętym świecie wyobrażeń o swojej roli w dziejach Polski. Ma też obrońców, którzy rozumują w ten sposób: pokazujecie nam tu różne protokoły, ale skoro Rosjanie weszli w 1956 r. na Węgry, a w 1968 r. do Czechosłowacji, to weszliby też na pewno do Polski. Oni nie przyjmują do wiadomości, że sytuacja geopolityczna ZSRR zmieniła się między 1968 i 1981 r., tak jak stan zdrowia Breżniewa - mówi DZIENNIKOWI Antoni Dudek.

czytaj dalej...
REKLAMA

Małgorzata Pietkiewicz, Bogumił Łoziński: Wojciech Jaruzelski powtarza na procesie argument, że wprowadzenie stanu wojennego było koniecznością, bo groziła nam interwencja radzieckich wojsk. Czy w świetle obecnej wiedzy historycznej taka teza jest do utrzymania?
Antoni Dudek*: Ta linia obrony gen. Jaruzelskiego załamała się już w latach 90. W 1993 r. prezydent Rosji Borys Jelcyn przywiózł do Polski część dokumentów na ten temat. Był tam protokół z posiedzenia sowieckiego Biura Politycznego z 10 grudnia 1981 r. Jego uczestnicy uznali, że nie może być mowy o jakimkolwiek zaangażowaniu militarnym ZSRR. Jest prawdą, że wcześniej naciskano na Jaruzelskiego, aby własnymi siłami podjął próbę przeciwstawienia się kontrrewolucji.

Jaruzelski objął stanowisko I skretarza PZPR z głęboką wolą zrobienia porządku, a w rozmowie telefonicznej z Breżniewem zachowywał się jak gubernator zbuntowanej prowincji, mówiąc: "Zgodziłem się na objęcie tego stanowiska z wielkimi oporami i tylko dlatego, że wiedziałem o waszym poparciu i że to wasza decyzja. (...) Zrobię wszystko jako komunista i jako żołnierz, Leonidzie Iljiczu, żeby sytuacja się poprawiła, żeby doprowadzić do przełomu w kraju".

Zapis tej rozmowy poznaliśmy przy okazji słynnej już konferencji w Jachrance w 1997 r., kiedy to doszło do konfrontacji gen. Jaruzelskiego z marszałkiem Wiktorem Kulikowem i grupą generałów sowieckich, którzy zgodnie stwierdzili, że potencjalne koszty zbrojnej interwencji byłby dla ZSRR zbyt wysokie. Nawet najbardziej zagorzały przeciwnik solidarnościowej rewolucji, przywódca NRD Erich Honecker, w poufnej rozmowie z Breżniewem w maju 1981 r. mówił: "Ja nie opowiadam się za akcją wojskową".

Czy generał nie wie o tych dokumentach i zeznaniach?
Dziś można odnieść wrażenie, że oto mamy 13 grudnia 1981 r., a on przekonuje naród, że działa dla naszego dobra. Jaruzelski żyje w zamkniętym świecie wyobrażeń o swojej roli w dziejach Polski. Ma też obrońców, którzy rozumują w ten sposób: pokazujecie nam tu różne protokoły, ale skoro Rosjanie weszli w 1956 r. na Węgry, a w 1968 r. do Czechosłowacji, to weszliby też na pewno do Polski. Oni nie przyjmują do wiadomości, że sytuacja geopolityczna ZSRR zmieniła się między 1968 i 1981r. tak jak stan zdrowia Breżniewa.

A czy realny był szantaż energetyczny?
Jest to jedyny argument generała, który uznaję. Polska zresztą do dziś jest wciąż zależna od rosyjskich dostaw, zwłaszcza gazu, mniej ropy. Wówczas była całkowicie uzależniona i w sferze energetycznej Rosjanie mogli Jaruzelskiego trzymać za gardło i przymuszać do wprowadzania stanu wojennego. Pytanie jednak, czy zdecydowaliby się na całkowite przerwanie dostaw.

Kontrowersje budzi fakt, że proces autorów stanu wojennego toczy się przed sądem powszechnym z paragrafu stosowanego do sądzenia np. mafii. Czy bardziej właściwy byłby proces przed Trybunałem Stanu?
Oczywiście. Na początku lat 90. taka próba została podjęta, ale w 1996 r. zwolennicy generała z SLD przy wsparciu PSL definitywnie zablokowali ten proces. Moim zdaniem w tamtej atmosferze społecznej było wysoce prawdopodobne, że Jaruzelski zostałby uniewinniony przed Trybunałem i dzisiaj nie byłoby żadnej możliwości postawienia go przed sądem powszechnym. A więc to właśnie posłowie SLD wyrządzili generałowi niedźwiedzią przysługę i doprowadzili do obecnego procesu.

Jako argument przeciwko procesowi podawany jest też wiek i stan zdrowia oskarżonych.
Obraz generała, starego człowieka, który musi się tłumaczyć w sądzie, to przykry widok. Ale dziś politycy SLD powinni mieć pretensje do swoich byłych liderów, do Aleksandra Kwaśniewskiego, Leszka Millera, Jerzego Szmajdzińskiego, którzy zrobili, co mogli, by Jaruzelski nie stanął przed Trybunałem, a równocześnie uznali, że zdołają w przyszłości uniemożliwić każdą próbę osądzenia go przed sądem powszechnym.

Na ławie oskarżonych zasiedli też inni prominentni politycy okresu stanu wojennego. Czy można spodziewać się z ich strony jakiejś innej linii obrony?
Być może inne stanowisko wobec stanu wojennego zajmie Stanisław Kania. Choć ma on na sumieniu niejedno, to jeśli chodzi o stan wojenny, zachował się przyzwoicie. Owszem, formalnie podpisał się pod dokumentami kończącymi pewien etap przygotowań, dlatego prokurator uznał, że jest współorganizatorem stanu wojennego, ale wówczas nie chciał wcielać go w życie. Jego odpowiedzialność jest zdecydowanie mniejsza. Przed wprowadzeniem stanu wojennego ustąpił ze stanowiska pierwszego sekretarza PZPR, bo nie chciał decydować się na taką operację.

Czy Kania przyzna przed sądem, że nie chciał wprowadzenia stanu wojennego?
Mam nadzieję, że tak będzie. Gdyby było inaczej, to zaprzeczyłby temu, co robił i mówił w 1981 r. Kania wprawdzie kluczył, kadził Breżniewowi, ale jego polityka uników była skuteczna. Składanie wyjaśnień przez Kanię będzie najciekawszym punktem tego procesu.

Wierzy pan, że Czesław Kiszczak pojawi się wreszcie na sali rozpraw?
Nie wierzę w powody zdrowotne, którymi się zasłania, bo wtedy przedstawiłby poważne świadectwa, zresztą ostatnie wypowiedzi sądu także pokazują, że nie wierzy on w zły stan zdrowia Kiszczaka. Prowadzi on świadomą grę obliczoną na efekt: co mi zrobicie, będziecie mnie wprowadzać w kajdankach? Proszę bardzo, będę męczennikiem! Najtragiczniejsze jest to, że dla wielu ludzi ten proces już jest dowodem męczeństwa Jaruzelskiego, który ich zdaniem powinien być patronem ulic, a nie oskarżonym o zdławienie największego ruchu wolnościowego w dziejach naszego kraju.

Spodziewa się pan niespodzianek podczas procesu?
Mogą pojawić się jeszcze nowe dokumenty obciążające generała, ale na razie nie chcę o tym więcej mówić.

*dr hab. Antoni Dudek, historyk, doradca prezesa IPN