poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Wyrok I ACa 282/99

W pozwie z dnia 2 lipca 1997 r. Zdzisław P. i Zenon O. wnieśli o uchylenie uchwał od nr 1 do 4 i uchwały nr 6, podjętych przez Wspólnotę Mieszkaniową nieruchomości przy ul. W. 5 w W. na zebraniu w dniu 21 maja 1997 r.

Na uzasadnienie pozwu, powodowie podnieśli m.in., iż zaskarżone uchwały zostały podjęte tylko przez jednego z właścicieli, którym jest Gmina W.-C., mimo że wymagane jest, aby uchwały wspólnoty stanowione były przez większość właścicieli. Uchwale nr 1 (dotyczącej przyjęcia sprawozdania finansowego i udzielenia absolutorium) zarzucili ponadto, że jest nieważna, bo podjęto ją w oparciu o nieważne sprawozdanie finansowe, nie podpisane przez kierownika administracyjnego i zawierające szereg nieprawidłowości w rozliczeniu kosztów utrzymania budynków (m.in. obciążanie niektórymi kosztami Wspólnoty, czyli wszystkich właścicieli, podczas gdy winna je ponosić wyłącznie Gmina, bowiem dotyczą jej zasobów), przy czym powodowie podnieśli, że nie mogli zapoznać się z materiałami, w oparciu o które sporządzono sprawozdanie, gdyż utrudniano im do nich dostęp. Szczegółowe zarzuty postawiono także pozostałym zaskarżonym uchwałom.

Pozwana Wspólnota wnosiła o oddalenie powództwa.

Wyrokiem z dnia 7 grudnia 1998 r. Sąd Wojewódzki oddalił powództwo w całości i obciążył powodów kosztami procesu.

Orzeczenie powyższe oparł Sąd I instancji na następujących ustaleniach faktycznych i rozważaniach prawnych:

pozwana Wspólnota obejmuje czternastu właścicieli: trzynastu z nich to osoby fizyczne, a czternastym jest Gmina W.-C. posiadająca 60,96% udziałów. Ona też na mocy art. 40 ustawy o własności lokali sprawuje zarząd nad nieruchomością wspólną.

W dniu 21 maja 1997 r. odbyło się zebranie pozwanej Wspólnoty, o którym wszyscy właściciele w sposób prawidłowy zostali powiadomieni. Stawił się tylko przedstawiciel Gminy W.-C. - Wiesław P. Zebranie podjęło pięć uchwał: nr 1 w sprawie przyjęcia sprawozdania finansowego i udzielenia absolutorium, nr 2 w sprawie pokrycia różnic między rzeczywistymi kosztami zarządu a wysokością wpłaconych zaliczek, nr 3 w sprawie wyboru zarządu nieruchomości, nr 4 w sprawie ustalenia zaliczki na pokrycie kosztów zarządu nieruchomością i nr 5 w sprawie uchwalenia planu gospodarczego na 1997 r. dla nieruchomości wspólnej.

Zdaniem Sądu Wojewódzkiego uchwały powyższe nie zawierają żadnych postanowień naruszających jakikolwiek przepis prawa. Wszystkie zostały podjęte w sprawach dotyczących Wspólnoty, przez organ do tego upoważniony, większością głosów liczoną według wielkości udziałów. O terminie zebrania zostali powiadomieni prawidłowo wszyscy właściciele. W ocenie Sądu nie ma żadnego znaczenia fakt, czy sprawozdanie finansowe zostało podpisane, czy nie i przez kogo. Nie ma ono bowiem charakteru normatywnego i podlega swobodnej ocenie zebrania właścicieli.

Ponieważ nie doszło do naruszenia procedury podejmowania uchwał, a uchwały nie są sprzeczne z prawem, Sąd oddalił powództwo jako niezasadne.

W apelacji od powyższego wyroku, powodowie zaskarżając orzeczenie w całości wnieśli o jego zmianę i uwzględnienie powództwa lub o uchylenie i przekazanie sprawy do ponownego rozpoznania Sądowi I instancji.

Skarżący zarzucili orzeczeniu:

1) naruszenie prawa przez błędną jego wykładnię i niewłaściwe zastosowanie, w szczególności art. 25 ust. 1 ustawy o własności lokali z 24 czerwca 1994 r. i art. 58 § 1 kc;

2) sprzeczność ustaleń Sądu z treścią zgromadzonego w sprawie materiału dowodowego.

W uzasadnieniu apelacji podniesiono m.in., iż wbrew ustaleniom Sądu I instancji, w świetle wymogów prawa - tj. art. 68 ustawy o rachunkowości - ma znaczenie kto podpisuje sprawozdanie finansowe. Nie można mówić, że pozwana przedstawiła takie sprawozdanie, bowiem kierownik administracyjny odmówił jego podpisania, a zatem prawnie ono nie istnieje. Tym samym nie zostały udokumentowane koszty poniesione przez zarząd w 1996 r. Zdaniem skarżących, aby zebranie wspólnoty było ważne nie może być jednoosobowe, bo jak wskazuje art. 6 ustawy o własności lokali, wspólnota to ogół właścicieli, a nie tylko jeden z nich. Apelacja zawiera też zarzuty co do nieprawidłowości wyliczeń przedstawionych w sprawozdaniu i obciążenia właścicieli nienależnymi wydatkami.

W piśmie procesowym z dnia 19 lutego 1997r. powodowie ograniczyli apelację do zaskarżenia jedynie uchwały nr 1 w sprawie przyjęcia sprawozdania finansowego za 1996 r. i udzielenia absolutorium zarządowi (k. 125).

Sąd Apelacyjny zważył:

Apelacja zasługuje na uwzględnienie, aczkolwiek nie wszystkie podniesione w niej zarzuty są zasadne.

W szczególności za nietrafne należało uznać zarzuty formalne, dotyczące trybu podjęcia uchwał na zebraniu Wspólnoty w dniu 21 maja 1997 r. Kwestię tę reguluje przepis art. 23 ustawy z dnia 24 czerwca 1994 r. o własności lokali (Dz. U. 1994 r. Nr 85 poz. 388), zwanej dalej „ustawą”. Zgodnie z jego § 1, uchwały właścicieli podejmowane są m.in. na zebraniu. W niniejszej sprawie bezsporne jest, że wszyscy właściciele zostali w sposób prawidłowy powiadomieni o czasie, miejscu i porządku zebrania Wspólnoty. Tylko w takim znaczeniu można mówić o ważności, czy też jak to określają skarżący „prawomocności” zebrania. Jak bowiem wynika z przepisu § 2 art. 23, uchwały zapadają większością głosów właścicieli lokali, liczoną według wielkości udziałów, a nie głosów obecnych na zebraniu. Ustawa nie wymaga określonego quorum właścicieli biorących udział w zebraniu. Dlatego też z punktu widzenia skuteczności i ważności zebrania ocenianego w aspekcie podjętych na nim uchwał (a tylko taki ma tu znaczenie) nie jest istotne ile osób uczestniczyło w zebraniu. Mógł być tylko jeden właściciel, byleby posiadał większość udziałów, tak jak to miało miejsce w niniejszej sprawie. Gdyby pozostali właściciele pozwanej Wspólnoty byli obecni na zebraniu i głosowali przeciw proponowanym przez zarząd uchwałom, wynik głosowania byłby taki sam, gdyż właściciel - Gmina W.-C. posiada znaczną większość udziałów i zawsze może przegłosować pozostałych członków Wspólnoty, może nawet wbrew ich woli działać na ich niekorzyść. Nie jest to z pewnością rozwiązanie słuszne i od dłuższego czasu poddane jest krytyce, trwają też prace legislacyjne nad jego zmianą. Mimo bowiem intencji ustawodawcy w sytuacji jaka zaistniała w niniejszej sprawie, właściciele nie mają żadnego wpływu na decyzje dotyczące swojej własności. Jedyną drogą pozostaje zaskarżanie uchwał do sądu, która to akcja może być skuteczna tylko w przypadku sprzeczności uchwały z prawem (art. 25 ustawy). Konstatacja powyższa nie może jednak wpływać na ocenę, że tryb podjęcia zaskarżonej uchwały był zgodny z prawem.

Niezależnie od powyższego Sąd Apelacyjny podziela pogląd skarżących, ze uchwała ta (nr 1) jest sprzeczna z prawem. Nie można zgodzić się z Sądem Wojewódzkim, że kwestia tego czy sprawozdanie finansowe zostało podpisane przez uprawnione do tego osoby czy nie, nie ma w sprawie żadnego znaczenia. Ze stanowiska Sądu meriti wynikałoby, że uchwała dotycząca zatwierdzenia sprawozdania zarządu (czyli dotycząca pracy zarządu) i będąca podstawą udzielenia lub odmowy udzielenia zarządowi absolutorium nie jest istotna, bo nie ma żadnego znaczenia normatywnego, tj. nie ma w niej niczego obowiązującego w sensie prawnym (chyba o to chodziło Sądowi I instancji). Jest to pogląd nietrafny.

Sam ustawodawca przyjmuje, że sprawozdanie ma bardzo ważkie znaczenie dla właścicieli, skoro rozpatrywanie i zatwierdzanie pozostawione zostało do wyłącznej kompetencji zebrania ogółu właścicieli (art. 30 ust. 2 ustawy). Zatwierdzenie bądź odmowa zatwierdzenia sprawozdania mogą wpłynąć na udzielenie zarządowi absolutorium, a zatem mogą mieć wpływ na odpowiedzialność organizacyjną członków zarządu. W dalszej kolejności ze sprawozdania może wynikać konieczność pokrycia przez właścicieli strat finansowych.

Ustawa poświęca też wiele miejsca sprawowaniu kontroli przez właścicieli lokali nad działalnością zarządu. Po pierwsze zasadą jest jawność działania zarządu wobec właścicieli, czego szczególnym wyrazem jest przepis stanowiący, że na żądanie właściciela lokalu zarząd jest obowiązany udzielić mu stosownych informacji (art. 29 ust. 2 ustawy), który to przepis w niniejszej sprawie był przez zarząd naruszany. Po drugie zebranie właścicieli dokonuje każdego roku oceny pracy zarządu i wypowiada się co do absolutorium. Zebranie to zwane przez ustawę „corocznym” jest obowiązkowe (art. 30 ust. 1 ustawy).

Skoro zatem ustawa nakłada na wspólnotę obowiązek corocznych obrad nad sprawozdaniem zarządu, to winien to być dokument od zarządu pochodzący. Przepis art. 29 ust. 1 ustawy zobowiązuje zarząd do złożenia ze swej działalności rocznego sprawozdania. Tymczasem sprawozdanie udostępnione właścicielom pozwanej Wspólnoty wymogu tego nie spełnia. Kierownik administracji (a zatem osoba najprawdopodobniej umocowana do składania oświadczeń woli w imieniu zarządu) nie podpisał go, a jedynie sporządził adnotacje, że uczyni to po jego sprawdzeniu. Pozwana nie wykazała aby powyższy brak sprawozdania został uzupełniony i aby sprawozdanie, które zostało zatwierdzone, było innym niż to załączone do akt (k. 5-6), czyli wadliwe. Podnieść przy tym należy, że pozwana nie kwestionowała, że takie właśnie wadliwe sprawozdanie przedłożyła do zatwierdzenia właścicielom. Wynika z powyższego, że zebranie właścicieli w dniu 21 maja 1997 r. obradowało i zatwierdziło jedynie projekt sprawozdania, co jest niewątpliwie sprzeczne z wymogami art. 30 ustawy. Projekt sprawozdania nie mógł być przedmiotem obrad ani tym bardziej nie mógł stanowić podstawy do udzielenia zarządowi absolutorium.

Mając na uwadze powyższe, Sąd Apelacyjny uznając apelację za zasadną, na mocy art. 386 § 1 kpc zmienił zaskarżony wyrok i uwzględnił powództwo w zakresie zaskarżonej uchwały, orzekając jej uchylenie. O kosztach procesu Sąd orzekł zgodnie z zasadą odpowiedzialności za wynik procesu (art. 98 kpc). Z uwagi zaś na cofnięcie apelacji w części dotyczącej pozostałych czterech uchwał, Sąd Apelacyjny umorzył postępowanie apelacyjne w tym zakresie (art. 355 § 1 kpc w zw. z art. 391 kpc).

Scarlett Johansson: złota dziewczyna


Camilla Long


Ma głowę do interesów, a ciało do grzechu. Księżniczka niezależnego kina zmieniła się w silnego hollywoodzkiego gracza, który ze swojego seksapilu czyni żyłę złota.



Co u licha stało się ze Scarlett Johansson? W tej eleganckiej młodej kobiecie z grubą warstwą makijażu na twarzy i w wymuskanym kostiumie Louisa Vuittona ciężko rozpoznać niefrasobliwą Wyrównaj z obu stronksiężniczkę kina niezależnego, której podobno zdarzało się kochać w windzie. Nawet nie jest już blondynką.

- Och, to tylko kolor włosów – wzdycha siedząca na kanapie w londyńskim hotelu Johansson, przeczesując wypielęgnowaną dłonią swoje nowe ciemnorude loki. Brzmienie jej głosu, zaskakująco niskiego barytonu, przypomina dźwięk wolno rozpinanego rzepa. - Będę ruda, będę blondynką, brunetką. Kiedy pracujesz, musisz przez jakiś czas zachować ten sam wygląd, a kiedy skończysz pracę, masz ochotę ściąć włosy, coś w sobie zmienić. Może dlatego to zrobiłam.

Nadal jest oczywiście oszałamiająco ładna. Malutka – ma może 165 centymetrów – i schludna. Na żywo jej uroda jest o wiele ciekawsza niż Keiry czy Sienny, choć jestem zdziwiona, jak bardzo jest chuda pomimo swoich kształtów. Talię ma na pewno nie grubszą niż 60 centymetrów. Zawitała w Londynie z krótką wizytą jako nowa “twarz” szampana Moët & Chandon – nieco dziwaczne partnerstwo, które zostanie oficjalnie ogłoszone podczas przyjęcia w północnym Londynie. Jej agenci przysłali mi maila z informacją, że Johansson nie odpowie na żadne pytania dotyczące prywatnego życia, ale z przyjemnością opowie o swojej miłości do szampana. Problem w tym, że ona nawet niespecjalnie lubi alkohol. Myślę jednak, że skoro tak wiele innych hollywoodzkich gwiazd sprzedaje się luksusowym markom, było tylko kwestią czasu, kiedy Johansson również zainkasuje swoją reklamową gażę. Nie jest już pierwszą naiwną aktoreczką. Jest bizneswoman.

Oto znana już ścieżka największych gwiazd: pojawia się wiarygodna gwiazdka o figurze syreny, która wkrótce staje się globalnym towarem. Już wkrótce dobijają się do niej twórcy kasowych filmów (jej kolejnym projektem będzie "Iron Man 2") i wielu innych, którzy chcą uszczknąć jej opłacalnej sławy. - Mam zdrowe ambicje – tak to teraz określa. Pewien znajomy, który spotkał ją kilka lat temu, gdy miała 21 lat, powiedział o niej "irytująco pewna siebie, dokładnie wie, czego chce i ma głowę do interesów".

Dziś przywdziała swoją "biznesową maskę", więc jej odpowiedzi są stosownie zdawkowe i mgliste. Jest też zaskakująco spolegliwa – pomimo oczywistej inteligencji spokojnie przyjmuje stereotypową opinię, że jest głupiutką blondynką. - W dzisiejszej dobie każdego przyporządkowuje się do jakiejś kategorii – mówi, wzruszając ramionami. - Jesteś albo tajemniczą brunetką albo kapryśną blondynką, albo bystrą i równą dziewczyną z sąsiedztwa. Ciężko nie trafić do jakiejś szufladki. Ale w miarę upływu lat, ich gama się zmienia.

Czy jednak ciągłe ocenianie jej wyglądu nie jest nieco irytujące? Jakiś czas temu globalna obsesja na punkcie jej piersi doprowadziła do tego, że projektant mody Isaac Mizrahi chwycił za jej biust na czerwonym dywanie (Johansson miała na sobie kreację Valentino: jej dekolt wyglądał zachwycająco).

- To było straszne. Nie wiedziałam, co zrobić. Bardzo niezręczna sytuacja – komentuje. - To śmieszne, jak na ciebie reagują w branży. Nigdy nie sądziłam, że będę traktowana jak obiekt seksualny. Ale ludzie mają obsesję na punkcie wagi, okrągłości. Wariactwo. Mam własne standardy, których staram się trzymać w wyglądzie. Lubię żyć zdrowo i dbam o siebie. No i jest oczywiście życie "po biuście". Naprawdę myślę, że będę mogła kontynuować karierę jako producentka lub reżyserka – mówi.

Urodziła się w Nowym Jorku w rodzinie aktorskiej i miała "normalne" dzieciństwo. - Mieszkałam w zwykłej okolicy, chodziłam do normalnej szkoły.

Tyle tylko, że została też dziecięcą gwiazdą, która w wieku 13 lat z dnia na dzień zyskała popularność dzięki roli dziewczynki z protezą nogi w "Zaklinaczu koni". Pracuje w branży już od 16 lat. Lata swojej pracy podsumowuje określeniem "magia filmu", które mało do mnie przemawia, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę bezbarwnego "Iron Mana 2". Ale cóż, dziewczyna musi zarobić na chleb.

W zeszłym roku nieco wszystkich zaskoczyła swoim szybkim ustatkowaniem i małżeństwem z aktorem Ryanem Reynoldsem, który wydaje mi się typowym hollywoodzkim przystojniaczkiem. Po Joshu Hartnecie i Jaredzie Leto zdawała się raczej typem dziewczyny pasującym do gościa w stylu Rivera Phoenixa. Reynolds dostał swoją filmową szansę w "Blade: Mroczna Trójca".

- To moja prywatna sprawa – ucina temat, ale zdaje się nieco speszona, kiedy mówię jej, że ta kwestia mnie nie interesuje. - Dlaczego ludzie chcą wiedzieć rzeczy, o których nie chcesz mówić? Dla mnie o wiele ciekawsze jest dowiedzieć się, jak aktor wchodził w swoją rolę, bo to jest mój zawód.

Czy to dlatego pozowała nago na okładce "Vanity Fair"?

- To było dla mnie co innego. Wiedziałam, że powstanie piękny portret. Nie chcę przez to powiedzieć, że ciało nie jest świętością. Gdyby ktoś miał mnie obmacywać albo gdybym miała pozować do jakiegoś podrzędnego magazynu, to byłoby nie dla mnie. Jestem wrażliwą osobą. Nadwrażliwą. Do nikogo nie należę. Cholera, na pewno nie! Ludzie stale polują na plotki, są bardzo chciwi na informacje, więc pewne rzeczy są dla mnie święte, bo są tylko moje. Nie twierdzę, że jestem modelem do naśladowania. Jestem po prostu sobą.

A jednak jest wzorem dla innych. W zeszłym roku wywołała burzę wyznaniem, że dwa razy w roku robi sobie testy na obecność wirusa HIV. - Zaczęło się gadanie, jakbym była puszczalska, bo robię sobie testy na HIV. W tamtym czasie byłam singlem. Uważam, że trzeba sobie robić testy. Dlaczego miałabym ich nie robić? Ludzie nie chcą rozmawiać o seksie i ich reakcja była bardzo dziwna. Ona robi sobie testy na HIV! Ona uprawia seks! Cóż, przynajmniej był to początek jakiejś dyskusji.

O plotkach na temat pyskówek z innymi gwiazdami i seksu w windach mówi z westchnieniem: - Trzeba to po prostu przełknąć. To frustrujące, ale ja nie lubię konfrontacji. Mam nadzieję, że gadanie samo się skończy.

Może wyszła za mąż, aby położyć temu wszystkiemu kres. Przyznaje, że w przeszłości mężczyźni ją krzywdzili. - Zdecydowanie i z całą pewnością – mówi, ale też podkreśla, że nie ma idealnego wieku do małżeństwa. - Kiedy wiesz, że jesteś gotowa, po prostu to robisz. Nawet nie chodzi o gotowość do małżeństwa. Zwyczajnie wiesz, że to coś, co chcesz zrobić, sposób na wyrażenie swojej miłości. To bardzo romantyczne. Niektórym ludziom zdarza się wiele razy. Masz nadzieję, że to ten jeden jedyny, ale moja matka dwa razy wychodziła za mąż. Za każdym razem wydawało się, że słusznie robi.

Jutro wraca do Los Angeles. W Londynie spędziła nieco ponad dzień. Dziś wieczorem przynajmniej pójdzie na przyjęcie. - Taak, suuper! Fajnie jest się wyluzować szczególnie po wywiadach. Wiem, że to kiepsko zabrzmi, ale naprawdę dobrze mi się współpracowało ze wszystkimi z Moët.

Ale czy naprawdę lubi imprezy, za które jej płacą?

- Czasem – odpowiada ostrożnie. - Zwykle zapraszam swoich znajomych, więc nie jestem wśród kompletnie nieznanych mi osób.

Tego wieczoru śledzę ją na przyjęciu, gdzie Johansson otacza jej świta. Z przodu, wśród wdmuchiwanego dymu pojawia się wielka butla szampana. Muzyka osiąga kulminacyjny punkt, gdy Johansson jest niezgrabnie prowadzona do przodu. Nic nie mówi, nic nie robi, tylko oszałamiająco się uśmiecha. Cały spektakl jest tyleż wystawny co żenujący, ale jeśli nawet Johansson czuje się zakłopotana, to tego nie widać. Zapytana o zdanie na ten temat, wczuwa się w swoją rolę. - W tych trudnych finansowo czasach szampan jest przystępną formą świętowania, uczczenia okazji.

Zuch dziewczyna.

sobota, 18 kwietnia 2009

Dlaczego w 1975 r. Czechosłowacy zestrzelili polski samolot

Luboš Palata, Bratysława/Praga
2009-04-15, ostatnia aktualizacja 2009-04-15 17:20

Słowacki IPN wznowił sprawę zestrzelenia w 1975 r. przez Czechosłowaków An-a 2, którym Polak Dionizy Bielański chciał uciec do Austrii

Dwa lata temu 15 sierpnia słowackie myśliwce Mig-29 ćwiczą akcję przeciwko samolotowi cywilnemu. Ćwiczenie wprost z pokładu jednego z samolotów obserwuje słowacki minister obrony František Kašicky. Dziś na Słowacji, podobnie jak w Czechach, minister obrony ma prawo podjąć decyzję o zestrzeleniu porwanego samolotu pasażerskiego. Myśliwce najpierw starają się zmusić samolot do lądowania, potem grożą użyciem broni, a w skrajnym przypadku przygotowane są do zestrzelenia samolotu L-410 lecącego na wysokości 300 metrów z prędkością około 300 km/godz.

16 lipca 1975 r. Podobna sytuacja. Dwa czechosłowackie migi-21 i dwa poddźwiękowe samoloty L-29 śledzą polski cywilny dwupłatowiec An-2, który stara się przelecieć przez Słowację w kierunku Austrii. Nie są to żadne ćwiczenia. Polski pilot nie reaguje na polecenia lądowania.

Nad gminą Kuty na czesko-słowackim pograniczu niedaleko granicy z Austrią, pilot Vlastimil Navratil otrzymuje rozkaz otwarcia ognia. Upewnia się, czy dobrze zrozumiał, a kiedy oficer dowodzący z bazy w Brnie potwierdza, strzela. Samolot spada, ginie w nim Polak Dionizy Bielański. Był tylko 8 km od Austrii.

W roku 1975 nikt nie wiedział, jakie niebezpieczeństwo może stanowić porwany samolot, który w rękach terrorystów może się zmienić w narzędzie zagłady. Dlatego prawo w ówczesnej komunistycznej Czechosłowacji i Polsce nie umożliwiało zestrzelenia cywilnego samolotu. To, co z dzisiejszego punktu widzenia wydaje się zrozumiale i nawet zgodne z prawem, w konfrontacji z obowiązującym wówczas prawem jest przestępstwem, które dodatkowo z punktu widzenia polskiego porządku prawnego nie podlega przedawnieniu.

W roku 1975 ówczesna komunistyczna Czechosłowacja i Polska starały się wyciszyć sprawę An-2 Dionizego Bielańskiego, nazywając ją awarią.

- W dokumentach pojawiają się sformułowania takie jak "katastrofa", "upadek samolotu", "wypadek" - powiedział czeskiemu dziennikowi "Mlada Fronta Dnes" historyk Lubomir Morbacher ze słowackiego Instytutu Pamięci Narodowej, który ponownie otworzył sprawę. Już po roku 2000 sprawą zajmował się nią ówczesny czeski urząd ds. udokumentowania i zbadania zbrodni komunizmu (UDV).

- Doszliśmy do wniosku, że przypadek był niezgodny z ówczesnymi przepisami - mówi dyrektor UDV Pavel Bret. Urząd dowiedział się, kto po stronie czechosłowackiej wydał rozkaz zestrzelenia samolotu. Był to dowódca obrony przeciwlotniczej Jozef Marušak. Według dokumentów archiwalnych cytowanych przez "Mlada Fronta Dnes" rozkaz wydał, gdy oficer ds. kontaktów z zagranicą poinformował go, że strona polska zgadza się na zestrzelenie. W roku 2000 Marušak już nie żył, w czasie śledztwa zmarł również były komunistyczny szef lotnictwa Josef Remek, który miał związek ze sprawą. I USV sprawę odłożył.

Ale została wznowiona na Słowacji, gdzie zajął się nią bardzo aktywny tamtejszy Instytut Pamięci Narodowej we współpracy ze swym polskim odpowiednikiem.

Badają kluczową kwestię dziś, kto po polskiej stronie wydał zgodę na zestrzelenie. - Złożyliśmy akt oskarżenia o podejrzenie o popełnienie przestępstwa przeciwko ludzkości - powiedział w rozmowie z "Mlada Fronta Dnes" słowacki historyk IPN Lubomir Morbacher. Chodzi o część dokumentów, która obejmuje przypadki 42 osób zabitych w czasie próby przekroczenia żelaznej kurtyny, a którymi zajmuje się słowacka policja. W Polsce sprawy nie posunęły się tak daleko. Według rzecznika IPN Andrzeja Arseniuka Instytut "bada sprawę, nie jest ona jednak prowadzona przeciwko żadnej konkretnej osobie".

Dotychczasowe ślady prowadzą jednak do konkretnej osoby. Słowacki dziennik "Sme", który w środę upublicznił imię i nazwisko pilota, cytuje jego wyjaśnienie, opisujące to, co działo się po incydencie. "Na lotnisku (w Brnie) czekał na mnie szef sztabu dywizji, który powiedział mi: Nie zajmujcie się tym, na to zgodę wydał Jaruzelski" - powiedział Vlastimir Navratil. "Byłem żołnierzem, wypełniałem rozkaz".

Według obu wymienionych dzienników, także archiwalne dokumenty sprawy podają, że zgodę na zestrzelenie wydał "minister obrony narodowej PRL", którym wówczas był właśnie Wojciech Jaruzelski. Jeśli jednak nie uda się znaleźć kolejnych dowodów, chodzić będzie tylko o stwierdzenie. "Mlada Fronta Dnes" dodatkowo cytuje cenionego wojskowego historyka Petra Blažka, który mówi: - Nawet jeśli formalnie ponosi za to odpowiedzialność, nie jestem przekonany, że to Jaruzelski wydał taki rozkaz. Decyzja, z braku czasu, mogła być podjęta w sztabie polskiego lotnictwa.

Źródło: Gazeta Wyborcza