niedziela, 17 maja 2009

Odwołanie nie wymaga uzasadnienia

Danuta Frey 16-05-2009, ostatnia aktualizacja 16-05-2009 07:05

Kandydat, który nie dostał się na studia może używać w odwołaniu dowolnych argumentów stwierdził Naczelny Sąd Administracyjny

autor zdjęcia: Radek Pasterski
źródło: Fotorzepa

Natomiast uczelniana komisja rekrutacyjna i rektor winni zbadać, czy istnieją przesłanki do uwzględnienia odwołania, określone w art. 169 ust. 8 ustawy o szkolnictwie wyższym. A więc, czy naruszono warunki i tryb rekrutacji na studia. Nie zwalnia od tego okoliczność, czy odwołujący się takie naruszenia wskazał, czy też nie.

NSA rozpoznawał skargę kasacyjną Przemysława W. od wyroku Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Olsztynie (sygn. III OSK 154/09). Ze względu na wagę sprawy, do udziału w niej przystąpił Parlament Studentów RP. – Kwestia odwołań od decyzji o nie przyjęciu na studia jest istotna dla wszystkich kandydatów na studia, ponieważ 400 polskich wyższych uczelni państwowych i niepublicznych ustala samodzielnie warunki rekrutacji – mówi Marcin Włodarczyk, przewodniczący Komisji Prawnej tej organizacji, powołanej do reprezentowania i wyrażania opinii w sprawach studenckich.

Przemysław W. nie dostał się po studiach licencjackich na I rok niestacjonarnych studiów magisterskich na Wydziale Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie w roku akademickim 2008/2009 z braku miejsc. Senat uczelni ustalił, że o przyjęciu na studia drugiego stopnia decyduje konkurs, czyli tzw. ranking ostatecznego wyniku studiów licencjackich. Przemysław W. uzyskał wynik 3,73, podczas gdy średnia ocen, uprawniająca do przyjęcia na I rok na kierunku ekonomia, wynosiła 4,02. Liczba kandydatów, którzy ją uzyskali, wypełniła limit.

Przemysław W. odwołał się, argumentując, że kontynuacja nauki na kierunku ekonomia umożliwi mu rozwój kariery zawodowej. Po licencjacie na niestacjonarnych studiach na Uniwersytecie Warmińsko Mazurskim, chciał się kształcić dalej. Pokonali go jednak kandydaci z prywatnych uczelni, w których z reguły nie ma studiów magisterskich, ale jest preferujący system ocen; 1– 6, podczas gdy w uczelniach państwowych jest to 2 – 5.

Ponieważ odwołanie nie odniosło skutku, Przemysław W. złożył skargę do WSA w Olsztynie. Jego zdaniem, decyzja o nie przyjęciu go na studia powinna być unieważniona. Skoro art. 169 ust. 8 ustawy o szkolnictwie wyższym mówi, że podstawą odwołania może być jedynie wskazanie naruszenia warunków i trybu rekrutacji na studia, rektor był zobowiązany wezwać do uzupełnienia braku formalnego odwołania. Inaczej nie mógł go rozpatrywać .

– Art. 169 ust. 8 wprowadzono do ustawy o szkolnictwie wyższym po tym, jak kilka lat temu rektor Uniwersytetu Gdańskiego uwzględnił odwołania kandydatów na studia, którzy nie uzyskali wymaganej liczby punktów, ale powoływali się skutecznie na względy społeczne i na wpływowych rodziców – mówi Piotr Brzozowski, prowadzący Kancelarię Prawną Civitas et Ius w Miłomłynie w woj. warmińskomazurskim.

WSA w Olsztynie, który rozpatrywał skargę Przemysława W., a następnie NSA, rozpatrujący skargę kasacyjną, zinterpretowały jednak ten przepis inaczej. Wskazuje on, iż jedyną podstawą zmiany decyzji może być właśnie naruszenie warunków i trybu rekrutacji na studia – orzekły. Jest to jednak przepis o charakterze kompetencyjnym, kierowany do organu, a nie do osoby ubiegającej się o przyjęcie na studia. Zgodnie z k. p. a., odwołanie nie musi dokładnie określać zarzutów oraz je uzasadniać. Art. 169 ust. 8 nie jest przepisem szczególnym, który miałby zmieniać tę zasadę i zobowiązywać odwołujących się do wskazywania wymienionych w nim podstaw pod rygorem pozostawienia odwołania bez rozpoznania – stwierdziły oba sądy. Wyrok NSA jest prawomocny.

Rzeczpospolita

Reprywatyzacja w cieniu ambasad


Tomasz Pietryga 17-05-2009, ostatnia aktualizacja 17-05-2009 09:45

Byli właściciele warszawskich nieruchomości, na których stoją placówki dyplomatyczne USA, Węgier i Szwajcarii, mają nikłe szanse na zwrot utraconej własności. Pozostała im raczej walka o godziwe odszkodowania

Ambasada Stanów Zjednoczonych w Warszawie
źródło: picasaweb.google.com
Ambasada Stanów Zjednoczonych w Warszawie

Trzy znane przed wojną rodziny – Czetwertyńskich, Radziwiłłów i Rzyszczewskich – utraciły swoje nieruchomości na mocy aktów nacjonalizacyjnych wydanych po zakończeniu II wojny światowej. Ich wieloletnie zmagania o zwrot własności rozbijają się o mur urzędniczej obojętności, przy milczącej akceptacji nowych właścicieli.

Bolesna przyjaźń z Węgrami

Przed wojną Pałacyk Rzyszczewskich należał do Romana i Alicji z domu Epstein. Rzyszczewski był wysokim urzędnikiem MSZ, którego łączyły rodzinne i przyjacielskie więzy z admirałem Horthym. Z tego właśnie względu udostępnił później stronie węgierskiej własną rezydencję przy ul. Chopina 2 na siedzibę ambasady, jedynie za symboliczny czynsz. Umowa dzierżawy między właścicielem pałacyku a węgierskim MSZ dotycząca wynajmu nieruchomości została zawarta na okres do maja 1940 r.

W październiku 1945 r. wszedł w życie dekret Bieruta, na mocy którego wszystkie nieruchomości znajdujące się w obrębie miasta Warszawy stały się własnością państwa. Tysiące ludzi z dnia na dzień straciło swoją własność. Znacjonalizowany został także Pałacyk Rzyszczewskich. Częściowo zniszczony budynek odbudowują Węgrzy, zajmując go nadal jako ambasadę. Nowe władze zignorowały roszczenia właścicieli. Na podstawie umowy, na zasadzie dzierżawy, wymieniły z Węgrami rezydencję na nieruchomość w Budapeszcie (nieobciążoną żadnymi zobowiązaniami). Miała ona służyć celom ambasady polskiej na Węgrzech.

Batalię o zwrot nieruchomości przy ul. Chopina 2, gdzie obecnie znajduje się Ambasada Węgier, prowadzi spadkobierca rodziny Rzyszczewskich Roman Chłapowski. Jego adwokaci walczą o zwrot pałacyku lub odszkodowanie. Sprawę dodatkowo komplikuje status przebywających w nim Węgrów. Ambasadę chroni bowiem specjalny immunitet. Oznacza to, że nie mogą być stroną sporu sądowego. Ambasady nie można więc pozbawić prawa do korzystania z nieruchomości, nawet jeżeli Chłapowski uzyska w sądzie ostatecznie potwierdzenie prawa własności. Zapewnia, że jest gotów zrezygnować ze zwrotu pałacyku za godziwe odszkodowanie.

Spór prawny o nieruchomość trwa od lat 90., jego końca jednak nie widać. Obecnie spadkobierca czeka na termin kolejnej rozprawy przed sądem.

„Uważam to za skandal i wydarzenie niesłychane, że władze polskie odmawiają zgody na zwrot bezprawnie przejętego przez Skarb Państwa budynku i gruntu, dlatego że na terenie tej nieruchomości mieści się przedstawicielstwo dyplomatyczne obcego państwa. Tym samym akt wspaniałomyślności i przyjaźni okazany ongiś Węgrom przez Romana Rzyszczewskiego zamienił się w akt dziejowej niesprawiedliwości” – pisał w ubiegłym roku do Hanny Gronkiewicz-Waltz przebywający w Argentynie Roman Chłapowski. Odpowiedzi na swój list jednak nie otrzymał.

Szwajcarzy już nie odejdą

Od wielu lat batalię sądową o zwrot nieruchomości lub odszkodowanie toczą także spadkobiercy księżnej Izabelli Róży Radziwiłł. Domagają się zwrotu pałacyku przy Al. Ujazdowskich zajmowanego przez Ambasadę Szwajcarii. Rodzina utraciła pałacyk na mocy dekretu z 1945 r. o gruntach warszawskich. Ówczesne władze zaoferowały zajętą nieruchomość Konfederacji Szwajcarii w zamian za należący do tego państwa obecny pałacyk Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Według planu kwartał ulic przy Al. Ujazdowskich miał się stać „dzielnicą ambasad”.

Spadkobiercy domagają się unieważnienia orzeczeń administracyjnych z 1948 i 1950 r.

Walkę rozpoczęli jeszcze w 1996 r. Mimo procesów sądowych w sprawie od lat niewiele się dzieje. Niedawno minister infrastruktury odmówił stwierdzenia nieważności orzeczenia nacjonalizacyjnego z 1948 r., argumentując, że według planów zagospodarowania przestrzennego był to teren przeznaczony na cele dyplomatyczne.

Sytuację komplikuje fakt, że Konfederacja Szwajcarii ma już ustanowione użytkowanie wieczyste na całej nieruchomości.

– Złożyliśmy skargę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego na tę decyzję, ten jednak ją oddalił. Teraz czekamy na termin rozpatrzenia naszej skargi kasacyjnej przed NSA – mówi jeden z pełnomocników spadkobierców, mecenas Krzysztof Wiktor z Kancelarii Wardyński i Wspólnicy.

Zwrot nieruchomości jest jednak mało realny. Wpis Szwajcarów do księgi wieczystej powoduje, że roszczenia mogą mieć charakter wyłącznie odszkodowawczy. Najpierw jednak na drodze administracyjnej spadkobiercy muszą wykazać, że wystąpiła szkoda, by później ubiegać się o odszkodowanie przed sądem cywilnym. To oznacza, że sprawa może potrwać jeszcze wiele lat.

W USA bez zmian

Najgłośniejszy jest spór o grunty pod Ambasadą Stanów Zjednoczonych, również w Al. Ujazdowskich. Rodzina Czetwertyńskich – byli właściciele – podjęła próbę walki o nieruchomość nawet przez sądem amerykańskim, jednak bez powodzenia. Obecnie w Polsce toczy się równolegle kilka postępowań. Najważniejsze to postępowania zwrotowe całego terenu na podstawie dekretów nacjonalizacyjnych. Spadkobiercy chcą, aby urzędnicy oddali im grunty w użytkowanie wieczyste. Podpierają się m.in. faktem, że Amerykanie, którzy nabyli tę nieruchomość od Skarbu Państwa w 1958 r., nie są wpisani do księgi wieczystej jako użytkownik gruntu. – Dzięki temu nasz wniosek ma szanse powodzenia, gdyż nie wchodzą tu w grę prawa osób trzecich – mówi mec. Krzysztof Wiktor, pełnomocnik rodziny. Do tej pory wnioski rodziny Czetwertyńskich były wielokrotnie kwestionowane przez warszawskich urzędników. Mimo że wątpliwości przeciął wyrok Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego z 2007 r. potwierdzający roszczenia byłych właścicieli, władze stolicy stanowczo utrzymują, że aktualna zabudowa (budynek ambasady powstał w 1960 r. na miejscu pałacyku) utrudnia zwrot gruntu. Pełnomocnicy byłych właścicieli nie ustępują.

– Jesteśmy na etapie kompletowania zespołu ekspertów (geodeta, rzeczoznawca majątkowy, inżynier konstruktor), który wyda opinię, czy możliwy jest prawny podział budynku ambasady według dawnych granic hipotecznych. Równolegle trwa spór przed sądem cywilnym. Chodzi o odszkodowanie za zburzony pałacyk.

Skarb Państwa tutaj podnosi zarzut przedawnienia. – Do 1989 r. z powodów politycznych nie mogliśmy podnosić takich roszczeń – odpowiadają adwokaci.

Na ostatniej rozprawie sąd zdecydował o powołaniu biegłego, który wyceni wysokość ewentualnej szkody powstałej w wyniku zburzenia pałacu. To jednak nie przesądza o tym, jaką decyzję podejmie sąd.

Co na to Amerykanie?

– Staraliśmy się polubownie rozwiązać ten problem. Jednak na nasze monity władze USA nie odpowiadają. Traktują to jako wewnętrzną sprawę Polski – mówi mec. Wiktor.

Co na to wszystko MSZ

– Ministerstwo nie jest stroną w sprawie dotyczącej zwrotu nieruchomości, na których stoją budynki ambasad. Nie chce jej także komentować, pośredniczy jedynie w przekazywaniu dokumentów między sądami a ambasadami USA, Węgier oraz Szwajcarii – odpowiedziało „Rzeczpospolitej” biuro prasowe MSZ.

Nieoficjalnie jednak jeden z jego urzędników przyznaje, że sprawy zwrotu nieruchomości zajmowanych obecnie przez ambasady są trudne i delikatne ze względu na zawarte przez Polskę umowy międzynarodowe (wzajemne). Na podstawie takiej umowy Polska m.in. przekazała Węgrom nieruchomość w Al. Ujazdowskich w zamian za nieruchomość w Budapeszcie. A władze, zaciągając zobowiązania na mocy umowy międzynarodowej, powinny ją zrealizować i znaleźć inną lokalizację na siedziby placówek.

Rzeczpospolita

Włosi źle wspominają Monte Cassino

Piotr Kowalczuk 17-05-2009, ostatnia aktualizacja 17-05-2009 00:02

Monte Cassino, zajmujące tak szczególne miejsce w naszej pamięci, Włochom kojarzy się z bombardowaniami aliantów i zbrodniami Arabów z francuskich oddziałów.

Monte Cassino
źródło: Wikipedia
Monte Cassino

Dla nas, Polaków, najważniejszą, a często jedyną liczącą się fazą długiej bitwy o Monte Cassino jest trwające od 12 do 18 maja 1944 roku natarcie II Korpusu generała Władysława Andersa, które – okupione bolesnymi stratami – zmusiło niemieckich komandosów do opuszczenia klasztoru. Włosi patrzą na tę bitwę z szerszej i zupełnie innej perspektywy. Tutejszych historyków o wiele bardziej zajmuje los walczącego wówczas u boku aliantów włoskiego korpusu, a przede wszystkim ledwie kiełkujący na północy, i to bardziej w sferze idei niż czynu, włoski ruch oporu. Dla miejscowych to pięciomiesięczna gehenna alianckich bombardowań, barbarzyńskie zniszczenie klasztoru, a przede wszystkim potworne zbrodnie francuskich oddziałów kolonialnych.

Bitwa narodów

Ważna postać polskiej emigracji Paolo Morawski, historyk i publicysta, jeden z ważniejszych menedżerów telewizji publicznej RAI, autor książki „Polonia mon amour”, od lat tłumaczy Polakom Włochy, a Włochom Polskę. W rozmowie z „Rz” podkreśla, że włoską pamięć o Monte Cassino trzeba podzielić na ogólną i lokalną. W tej pierwszej bitwa to pięciomiesięczne zmagania, które otwarły aliantom drogę na Rzym i pomogły uwolnić Włochy od Niemców i faszyzmu. Dla interesujących się historią to też „bitwa narodów”, w której brali udział również Polacy. Tak uczą się o niej Włosi w szkole, z encyklopedii i historycznych kompendiów. W krótszych notach czasem nie ma słowa o tym, że to Polacy zdobyli Monte Cassino.

Morawski tłumaczy, że dla Włochów historia marszu aliantów przez Włochy nie jest szczególnie interesująca, bo przez długi czas nie była ich historią. Z włoskiego punktu widzenia o wiele ważniejsze jest to, co działo się po bitwie o Monte Cassino: ruch oporu i wojna domowa na północy. Po pierwsze to legitymacja moralna i odkupienie win narodu, którego państwo do 8 września 1943 roku było sojusznikiem Hitlera. Po drugie z antyfaszystowskiego ruchu oporu wyłoniły się powojenne republikańskie Włochy. Po trzecie Włosi do dziś nie zdołali się rozliczyć z własną historią, spory o prawdę wciąż trwają, przysłaniając całkowicie kampanię włoską aliantów, w tym bitwę o Monte Cassino.

Barbarzyńskie zniszczenia

Mieszkańcy Cassino i okolic wspominają bitwę fatalnie z powodu bombardowań aliantów, w których zginęło co najmniej 10 tys. cywilów, zrównania z ziemią klasztoru Benedyktynów – miejsca kultu i skarbnicy włoskiej kultury – oraz niewyobrażalnego barbarzyństwa złożonego z Marokańczyków i Tunezyjczyków francuskiego korpusu ekspedycyjnego pod dowództwem generała Alphonse’a Juina. W programie edukacyjnym telewizji publicznej RAI decyzję o zbombardowaniu klasztoru nazwano „szaleństwem”. W literaturze padają ciężkie oskarżenia. Historycy obwiniają Amerykanów o błąd rozpoznania i beztroskę. Co prawda Niemcy zlikwidowali obiecaną 300-metrową strefę zdemilitaryzowaną wokół klasztoru, jednak na teren opactwa weszli dopiero po 15 lutego, gdy 230 amerykańskich bombowców, w największej akcji II wojny przeciw jednemu małemu obiektowi, zrównało go z ziemią. Na szczęście pod koniec 1943 roku cenne archiwa i dzieła sztuki wywieziono do Watykanu, ale alianci o tym nie wiedzieli. W 60. rocznicę bitwy na polskim cmentarzu podczas wielkiej uroczystości z udziałem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego z ust burmistrza Cassino padły słowa podziękowania za pomoc w zwycięstwie nad Niemcami i faszyzmem. Równocześnie jednak przez wiele miesięcy w okolicy obchodzono przede wszystkim rocznicę zniszczenia klasztoru i oddawano hołd pamięci poległych cywilów.

Mordowali, rabowali i gwałcili

Najboleśniejsze dla miejscowych są jednak wspomnienia korpusu generała Juina. Wiele włoskich źródeł cytuje przemówienie, które miał wygłosić 14 maja 1944 roku, gdy Polacy szturmowali Monte Cassino, do swoich egzotycznych żołnierzy: „Za tymi górami, poza żołnierzami wroga, których zabijecie, jest rozległa ziemia, bogata w kobiety, wino i domy. Jeśli przejdziecie te góry, wasz generał przysięga wam, że to wszystko, te kobiety, te domy, to wino, wszystko, co znajdziecie, jest wasze. Przez 50 godzin. Możecie zabrać wszystko, zniszczyć wszystko i robić wszystko, co wam się żywnie podoba”.

Wprawdzie tekstu tego przemówienia nie ma w żadnych dokumentach i wielu historyków, tak francuskich, jak włoskich, wątpi, by zostało kiedykolwiek wygłoszone, jednak Arabowie (12 tys.) po przedarciu się przez niemieckie linie mordowali, rabowali i gwałcili jak wojsko Dżyngis-chana. I to nie przez 50 godzin, ale niemal do końca maja. Według ostrożnych szacunków zgwałcili ponad 5 tysięcy kobiet, a także mężczyzn w wieku od 5 do 85 lat. Nieopodal Cassino w Santa Maria di Esperia ich ofiarą padł ksiądz Alberto Terrilli, który zmarł kilka dni później. Arabowie wyrżnęli, wcale nie z głodu, 90 procent bydła. Gdy dowiedział się o tym papież Pius XII, zaapelował do generała Charlesa de Gaulle’a, by nie wpuszczał ich do Rzymu. Korpus ekspedycyjny wrócił do domu. Jeśli generał Juin nie zachęcał żołnierzy do barbarzyństwa, dziwić musi obojętność francuskiej kadry oficerskiej. Włosi podejrzewają, że był to odwet za zbombardowanie francuskich cywilów przez włoskie lotnictwo w czerwcu 1940 roku. O losie zgwałconych wówczas kobiet Alberto Moravia napisał powieść „La Ciociara” („Matka i córka”), a Vittorio de Sica na jej podstawie nakręcił film z Sofią Loren w roli głównej.

15 marca 2004 roku z udziałem ówczesnego prezydenta Włoch Carla Azeglio Ciampiego oficjalnie oddano cześć pamięci zgwałconych i ofiar bombardowań Cassino. Naturalnie nikt nie kojarzy z tymi zbrodniami Polaków, którzy jako wyzwoliciele pozostają do dziś we wdzięcznej pamięci Włochów. Jednak Monte Cassino wywołuje tu zupełnie inne skojarzenia niż w Polsce.

Na tegoroczne obchody 65. rocznicy bitwy przyjeżdża prezydent Lech Kaczyński. 17 maja podejmie w Ambasadzie RP w Rzymie polskich weteranów, a w poniedziałek weźmie udział w uroczystościach na cmentarzu Monte Cassino.

Rzeczpospolita