Na trwających właśnie mistrzostwach świata w pływaniu na rzymskim Foro Italico, Tom Daley teoretycznie nie miał szans na złoto, bo przeciwnikami byli dwaj Chińczycy Qiu Bo i Zhou Luxin oraz mistrz olimpijski Matthew Mitcham z Australii. Jednak w ostatniej kolejce Daley wykonał skok życia, zupełnie jak Mitcham w Pekinie, którym wydarł zwycięstwo Zhou. Daley oddał dość łatwy skok - potrójne salto w tył - ale perfekcyjnie przeprowadzony. Rywale nie dali rady - wszystkie trzy skoki zakończyły się wielkim chlupnięciem wody.
Daley wywołał burzę na świecie już rok temu - został najmłodszym reprezentantem Wielkiej Brytanii na igrzyska w Pekinie od 1960 roku. W Kostce Wody zajął rozczarowujące siódme miejsce. W ojczyźnie dziennikarze mimo wszystko obwołali go bohaterem, podziwiali na łamach i porównywali siebie z nim - bywało, że opisywali, co sami robili w jego wieku. I nie były to porównania dla nich korzystne. Powstawały fankluby jak Welovetomdaley.co.uk, bo Daley jest ładnie wyglądającym, proporcjonalnie zbudowanym nastolatkiem o twarzy dziecka.
Ale w publicznej szkole Eggbuckland Community College w Plymouth po powrocie z igrzysk nie było już tak różowo.
- Wzięli sobie mnie za cel. Najpierw nazywali Skoczek, SpeedoBoy, co ignorowałem z nadzieją, że im przejdzie. Rzucali we mnie długopisami, wyzywali na przerwach. Nie raz zwalono mnie na ziemię na przerwie między lekcjami. Kiedy zaczęli dołączać do tego młodsi uczniowie, przestałem wychodzić z klasy na przerwach. Wreszcie, któregoś dnia jeden z łobuzów podszedł do mnie i zapytał: "Ile warte są twoje nogi? Bo zaraz ci je połamię!" - wspomina Daley.
Rodzice postanowili, że ich syn nie będzie chodził do szkoły. Prasa nagłośniła historię i do Daleyów zgłosiły się najlepsze prywatne szkoły w okolicy z czesnym 18 tys. funtów miesięcznie, pływacka federacja zaś chciała wspomóc dzieciaka, wynajmując psychologa, a na dodatek doradcę w sprawie, jak żyć w nowoczesnym społeczeństwie.
Brytyjczyk stał się prawdopodobnie najmłodszym mistrzem świata w pływaniu. Prawdopodobnie, bo istnieją kontrowersje związane z wiekiem niektórych chińskich mistrzów. W środę Daley otrzymał list od premiera Gordona Browna, który napisał, że jego sukces powinien być inspiracją dla rówieśników.
Himalaizm to na pewno droga życiowa. A jeśli sport, to taki, w którym nie ma klaszczących kibiców emocjonujących się każdym dniem naszych wypraw. To nie zmaganie się z rywalem, ale z naturą, i to w samotności. Wygrywa ten, kto zrozumie, że nie jest wszechmocny
Fot. Filip Klimaszewski / AG
Kinga Baranowska zdobyła kolejny ośmiotysięcznik, piąty w jej karierze...
Fot. ARCHIWUM PRYWATNE
Kinga Baranowska
fot. Tomasz Stanczak / AG
Kinga Baranowska, alpinistka - na swoim koncie ma już trzy ośmiotysięczniki
Kilka tygodni temu 34-letnia Kinga Baranowska stanęła na Kanczendzondze (8598 m n.p.m), górze, której nie zdobyła dotąd żadna Polka. 17 lat temu zginęła tam najwybitniejsza polska himalaistka Wanda Rutkiewicz. Dla Baranowskiej był to szósty ośmiotysięcznik, wkrótce planuje wyprawy na kolejne.
Przemysław Iwańczyk: Nasza rozmowa ukaże się na stronach sportowych, ale nie mam przekonania, czy himalaizm to sport.
Kinga Baranowska: I ja do końca nie wiem, choć moje ostatnie wejście na Kanczendzongę na pewno miało wymiar sportowy. Żadna z moich wypraw nie miała charakteru komercyjnego, a mimo to w Polsce próżno szukać w mediach informacji o himalaizmie na stronach sportowych. Zupełnie inaczej niż w Hiszpanii, gdzie wejście na Kanczendzongę, Dhaulagiri (8167 m) czy Manaslu (8156 m) to sportowe wydarzenie tygodnia.
Himalaizm to na pewno droga życiowa. A jeśli sport, to taki, w którym nie ma klaszczących kibiców emocjonujących się każdym dniem naszych wypraw. To nie piłka nożna, siatkówka, koszykówka, to nie zmaganie się z rywalem, ale z naturą, i to w samotności. Wygrywa ten, kto zrozumie, że nie jest wszechmocny.
Ludzie słyszą o himalaistach tylko wtedy, kiedy zaliczą kolejny szczyt lub dojdzie do tragedii. I dziwią się, po co ktoś podejmuje tak ekstremalne ryzyko.
- Ekstremalne ryzyko? Trudno mi się z tym zgodzić, zwłaszcza kiedy oglądam mecz piłki nożnej. Wolę iść samotnie w góry, niż znaleźć się w sytuacji futbolisty narażonego na to, że ktoś porachuje mu kości.
Noga piłkarza się zrośnie, a himalaiści...
- To rzadkość, wypadków w Himalajach jest bardzo mało, ale jeśli już się zdarzają... Z himalaizmem jest jak z lataniem samolotem. To najbezpieczniejszy transport ze wszystkich, ale jeśli już dojdzie do katastrofy, mówią o niej wszyscy.
Na marginesie, nie lubię latać. Im częściej to robię, tym bardziej za tym nie przepadam. A już nienawidzę śmigłowców. Często docieram nimi w mało dostępne pasma gór, ale już na sam ich widok robi mi się źle. Najczęściej maszyny te prowadzą rosyjscy piloci, których kabiny wyłożone są obrazkami świętych. Kiedyś w Kirgizji po prostu zatrzymali się i zaczęli majstrować coś przy śmigle, zdejmować je, zakładać z powrotem.
Będzie chciała mnie pani przekonać, że himalaizm to zabawa dla każdego?
- Himalaizm nie jest dla wszystkich, trzeba mieć do tego predyspozycje, zwłaszcza psychiczne. Żeby wyjść w góry, trzeba się tam dobrze czuć. Przekonują się o tym choćby ci, którym idzie nieźle na ściankach - wychodzą w góry i mówią: "Kurczę, to nie dla mnie". Ryzyko można zmniejszyć, trzeba się tylko umieć poddać naturze, zaakceptować to, że na górze od człowieka już niewiele zależy, bo rządzą tam pierwotne prawa przyrody. Dopiero wówczas można coś zdziałać. Wykorzystać umiejętności, kiedy pozwoli na to natura.
W klasycznym wyczynowym sporcie jest odwrotnie. Zawodnik przygotowuje się kilkanaście lat, wierzy w swoją siłę, dopiero wtedy może myśleć o sukcesie. To paradoks, który powoduje, że trudno zrozumieć himalaizm i żądze, które kierują nas do wyjścia w góry.
A skąd u pani te żądze? Chce pani sobie podnieść adrenalinę?
- Nic z tych rzeczy. Wchodząc na Kanczendzongę, dwa miesiące byłam poza domem. Nie wytrzymałabym tak długo w stanie ciągłego napięcia, spaliłabym się już drugiego dnia. Znów wrócę do porównań z futbolem. Piłkarz wychodzi na mecz, jest skoncentrowany, podekscytowany, ale to trwa półtorej, najwyżej dwie godziny. Później gwizdek, koniec.
Podczas wypraw jestem tak wyciszona, że gdyby ktoś mnie tam zobaczył, dziwiłby się: o co tej dziewczynie chodzi, czemu ona jest tak spokojna?
Oglądałem filmy, kiedy wracała pani z wypraw. Myślałem, że rozmawia pani z dziennikarzami wolno, cedząc każde słowo, z powodu zmęczenia.
- Im dłużej się wspinam, tym bardziej jestem spokojna i opanowana. Góry uczą cierpliwości. Ktoś, kto nie posiadł tej umiejętności, nie ma szans, czekając tydzień na poprawę pogody w namiocie o powierzchni trzech metrów kwadratowych. Może co najwyżej pociąć namiot z bezsilności.
Mówię sobie: "Kinga, uspokój się, tam wysoko dekoncentracja to strata energii. Zachowaj ją na atak szczytowy". Ja się w ogóle nie denerwuję.
Wciąż nie wiem, po co się pani wspina.
- To stało się jakby poza mną. Kiedy pierwszy raz poszłam w Tatry, wiedziałam, że będę tam wracać, poznawać je coraz lepiej. Pochodzę z Wejherowa, studiowałam w Gdańsku. Na pierwszym roku pojechaliśmy na praktyki geologiczne. Tam wszystko się zaczęło. Przygodę z górami można zacząć w każdym wieku. Są tacy, którzy kończą od razu, nie wszyscy marzą o tym, by wyprawiać się w Himalaje.
Jak było z panią?
- Nie odhaczam w notesie szczytów, na które się wspięłam. Potraktowałam to jak drogę, na której się dobrze czuję. W górach jestem szczęśliwa, to dla mnie najważniejsze.
Jak wybiera pani szczyty, na które chce się wspiąć?
- Nie ma specjalnego kryterium. Wybieram ośmiotysięczniki - Himalaje, Karakorum. O tym, który konkretnie, decydują często względy praktyczne, np. jak się tam dostać. Wiem, że niektóre są po prostu dla mnie zbyt trudne. Mam dwie-trzy propozycje, wybieram najlepszą. Przez wiele miesięcy krążę wokół tego szczytu myślami, oswajam go, układam sobie w głowie plan wyprawy. Potrzebuję czasu. Wiem np., że w tym roku nie czuję się na tyle mocna, by wybrać K2. Nie tyle fizycznie, ile psychicznie.
Jak wyglądają pani przygotowania fizyczne?
- Nie ma tak, że miesiąc przed wyprawą zaczynam intensywny trening. Ostatnio dość często jestem w górach, staram się być w pogotowiu non stop. Będąc w Warszawie, biegam i jeżdżę na rowerze, co poprawia wydolność, przyzwyczaja serce do długotrwałego wysiłku. Wspinam się też na ściance. Nie mam ustalonego programu, chodzi o to, żeby się nie znudzić. Siedzenie godzinami w siłowni to nie dla mnie, choć i tam zaglądam, wzmacniając kręgosłup i mięśnie szyi.
Specjalnej diety nie trzymam, choć odżywiam się regularnie, by podczas wypraw nie zapaść na jakieś choroby. Tam nie ma czasu na leczenie, poza tym branie antybiotyku na wysokości 5500 metrów to hardkor. Krótko mówiąc, idąc w góry, muszę mieć zdrowie jak koń.
Co się dzieje z organizmem na takich wysokościach?
- Wszystkich to ciekawi, dlatego piszę o tym na bieżąco na swojej stronie internetowej.
Każdy inaczej reaguje na wysokość. Różnice ciśnień powodują ból głowy. Krew gęstnieje, wszystko robisz jakby w zwolnionym tempie. Niektórym dokucza jadłowstręt, każda próba posiłku kończy się odruchem wymiotnym.
Przy następnych wejściach, przy coraz większych wysokościach dolegliwości te mogą ustąpić, bo organizm zacznie wytwarzać więcej czerwonych krwinek, które dostarczą więcej tlenu do komórek. Tak przebiega proces aklimatyzacyjny, trzeba podjąć tyle prób, by później z powodzeniem zaatakować szczyt.
Mówimy oczywiście o wspinaczce bez tlenu, bo niektórzy idą z butlami, ale takie wejście traci wtedy walor sportowy. Wejście na ośmiotysięcznik z tlenem to tak jak wejście na sześciotysięcznik siłami natury.
Wchodząc bez tlenu, zyskuje się uznanie innych himalaistów?
- Tak. Na forach internetowych dyskutuje się o wspinaczce sportowej, a nie komercyjnej. Ma pan marzenie wejść na ośmiotysięcznik, jakiś łatwy, np. Mount Everest? Przygotuje się pan rok, dwa, może trzy, weźmie pan butlę z tlenem dla własnego bezpieczeństwa i każdy to zrozumie. Ale jeśli ktoś jest himalaistą, powinien spróbować wejść bez pomocy.
Góry są dla pani ucieczką?
- Nie, świetnie czuję się także na nizinach. Tam na górze wszystko jest proste: mam cel, muszę się wspiąć. Tu na ziemi też staram się nie komplikować sobie życia. To dwa współistniejące światy, które u mnie żyją w harmonii. To, co najcenniejsze dla mnie w górach, przenoszę tutaj.
Pracowałam wiele lat w korporacji. Patrzyłam na ludzi, którzy pieklili się, że nie działa drukarka, że ktoś knuje intrygi. To było poza mną, myślałam sobie: szkoda energii.
Dowiedziałam się o sobie w górach miliona rzeczy, poznałam siebie. Podam przykład z jedzeniem. Nie używam już liofilizatów [wysokokaloryczne posiłki w proszku zalewane wrzątkiem], są ohydne. Dzięki temu nauczyłam się wsłuchiwać w swój organizm. Tam na wysokości, gdzie nie mogę sobie kupić ani kawy, ani ciastka, a trzeba uzupełniać energię, dostajesz od organizmu informację, czego mu potrzeba.
Zabieram na wyprawy sery, kawałki kiełbasy suchej krakowskiej, kaszki smakowe, herbatę miętową. Himalaiści tego nie jedzą, oni sięgają po liofilizaty, a ja jem, co lubię, tego potrzebuje mój organizm.
Góry wzmacniają indywidualizm czy uczą działania w grupie?
- Żeby się wspinać, podejmować takie wyzwania, trzeba być indywidualistą. Współpraca z innymi jest dla indywidualistów ciężką pracą, ale warunki są tam tak skrajne, że nie ma innego wyjścia. Nauczyłam się pracować w zespole. Wbrew pozorom jestem normalna. Wypady z przyjaciółmi do miasta, posiadówki przy winie, koncerty jazzowe, które uwielbiam...
Polski sport kobietami stoi? Justyna Kowalczyk, Maja Włoszczowska, wcześniej Otylia Jędrzejczak, pani...
- ...Monika Pyrek. Przede wszystkim jestem za tym, by dzielić sport ze względu na płeć. To dwa różne światy, kobiety miewają słabsze dni.
Uwielbiam sportowe emocje, są najczystsze z możliwych, podziwiam wspomniane dziewczyny, emocjonowałam się każdym ich startem. Chciałabym jednak wspomnieć o innej kobiecie, Wandzie Rutkiewicz, naszej znakomitej himalaistce. Zadedykowałam jej moje wejście na Kanczendzongę, gdzie zginęła.
Poszukiwany od trzech miesięcy szyfrant wojskowych specsłużb Stefan Zielonka najpewniej zaplanował swoje zniknięcie. To w tej chwili najbardziej prawdopodobny scenariusz. Samobójstwo i wypadek są mniej pewne - ustalił DZIENNIK. Śledczy stanęli przed pytaniem: czy szyfrant zdradził?
O tajemniczym zaginięciu chorążego Zielonki napisaliśmy jako pierwsi na początku maja. Od początku zakładano trzy najpoważniejsze hipotezy: samobójstwo, wypadek, a także wywiezienie przez obce służby za granicę. Teraz jak się dowiadujemy, najpoważniej rozpatrywana jest ta trzecia.
"Wywiezienie przez obcy wywiad to silna teoria" - potwierdza jeden ze śledczych zajmujących się sprawą. Udało się ustalić, że wychodząc z domu chorąży zabrał ze sobą część osobistychpamiątek, w tym te, do których był mocno przywiązany. Pozostawił za to paszport oraz inne ważne dokumenty. Dla osób, które starają się rozwikłać jedną z największych zagadek w historii polskich służb, to poważny sygnał, że chorąży sam wszystko zaplanował. Są przekonani, że tylko Zielonka mógł zabrać rzeczy.
"Na początku przyjęliśmy, że wyszedł z domu i stał się ofiarą jakiegoś wypadku bądź napadu" - przyznaje nasz rozmówca proszący o zachowanie anonimowości. Jednak śledztwo w tym kierunku nic nie dało. Wszystko to według funkcjonariuszy może świadczyć o działaniach obcego wywiadu.
Takiej hipotezy nie wyklucza były szef Wojskowych Służb Informacyjnych generał Marek Dukaczewski. "Służby muszą się zmierzyć choćby z najbardziej brutalną teorią. Nie można wykluczyć, że chorąży zdradził i został wywieziony za granicę. Takie działania są rzadkie, ale nadal mają miejsce na świecie. To nie są historie znane tylko z kart szpiegowskich książek" - podkreśla Dukaczewski.
Na inną sprawę zwraca uwagę Zbigniew Wassermann (PiS), członek sejmowej komisji do spraw służb specjalnych. "Teraz dowiadujemy się o wyczyszczeniu mieszkania z pamiątek. Wcześniej dotarły do nas informacje o problemach osobistych funkcjonariusza. To wszystko świadczy, że nikt nie monitoruje pracowników służb" - uważa poseł.
Jak się dowiedzieliśmy, poszukiwania szyfranta Zielonki prowadzone są dwutorowo. Oficjalnie prowadzą je eksperci z wydziału poszukiwań celowych komendy stołecznej policji. Jednak swoje działania prowadzi również służba wywiadu i kontrwywiadu wojskowego. "Ci ostatni twierdzą, że nie mają sygnałów, by Zielonka uciekł lub został porwany za granicę. Również sojusznicze wywiady nic o tym nie wiedzą" - mówi nam osoba związana z Agencją Wywiadu.
ROBERT ZIELIŃSKI: Czy trudno wywieźć kogoś z Polski? Chodzi o przekroczenie wschodniej granicy.
ADAM Z*.: To zawsze jest bardzo niebezpieczna operacja. Służby, które chciałyby tego dokonać, muszą zakładać, że są obserwowane przez nasz kontrwywiad. Przyłapanie na gorącym uczynku skończyłoby się gigantycznym skandalem. Może kiedyś udałoby się go ukryć, ale we współczesnych realiach funkcjonowania mediów to niemożliwe. Trudno wyobrazić sobie konsekwencje, ale w ramach retorsji mogłoby dojść np. do wydalenia większości dyplomatów kraju, który chciał wykręcić taki numer. Co więcej, nie ograniczyłyby się to jedynie do Polski, jesteśmy przecież częścią NATO.
Czyli hipoteza, że szyfrant służb wojskowych został wywieziony, jest błędna? To pana zdaniem niemożliwe? Nie, przeciwnie - należy ją bardzo poważnie rozważać. Rosja, może Chiny, a także USA - te kraje mogłyby zdecydować się na taki krok. A już samo zorganizowanie takiego przerzutu jest dość banalne.
Bagażnik samochodu? O ile jest to auto z numerami dyplomatycznymi, to tak. Ale raczej nie bagażnik, a fotel obok kierowcy. Ale przecież równie łatwo można wyposażyć kogoś w fałszywe dokumenty, dzięki którym sam przekroczy granicę. Tym bardziej że żyjemy w zjednoczonej Europie. Mam na myśli fakt, że szyfrant-zdrajca mógł pojechać do Frankfurtu i dopiero tam wsiąść do samolotu lecącego do Moskwy.
Przedstawiciele służb bagatelizują sprawę. Jacek Cichocki, szef kolegium do spraw służb specjalnych, mówi, że chorąży nie miał wiedzy istotnej z punktu widzenia innych krajów. To kpina. Jak można twierdzić, że facet, który ponad 20 lat pracował w wywiadzie i kontrwywiadzie nie miał interesujących informacji? Szyfrant może mieć większą wiedzę niż szef któregoś z wydziałów. Na jego biurku lądują kodowane depesze od rezydentów i agentów działających poza granicami. W drugą stronę szyfruje polecenia dla nich. Dzięki temu ma w głowie gigantyczną wiedzę.
*Adam Z. jest emerytowanym oficerem polskiego wywiadu.
artykuły z portali internetowych ONETGAZETADZIENNIKBBCCNN Uwagi, sugestie, komentarze? Redaktor Naczelny: mig29@prokonto.pl
Dziennik III RP działa w oparciu o przepisy art. 25, 26, 29, 33 i 49 ust. 2 ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych (Dz.U. Nr 24, poz. 83) nie stanowiąc prasy w rozumieniu przepisów prawa prasowego