sobota, 14 listopada 2009

Beenhakker: momentami byliśmy głusi i ślepi

Magazyn Sportowy /13.11.2009 08:00
Leo Beenhakker, fot. Bartłomiej Zborowski
PAP
- Biorę na siebie odpowiedzialność za wyniki. Ale od Dublinu i towarzyskiego meczu z Irlandią już nigdy nie było tak samo. Myślałem o tym wielokrotnie, bo to zniszczyło coś we mnie - mówi w wywiadzie dla "Magazynu Sportowego" Leo Beenhakker, były selekcjoner reprezentacji Polski.
Magazyn Sportowy: Co pan sądzi o nominacji Franciszka Smudy na stanowisko selekcjonera?

Leo Beenhakker: - To bardzo logiczny wybór. Smuda jest gotowy, tak mi się przynajmniej wydaje. Udowodnił to przez ostatnie lata swoją pracą. Chociażby niedawno z Lechem Poznań. Kiedy ja byłem w Polsce, to zespół Smudy grał piłkę, która nawiązywała do najnowocześniejszego europejskiego futbolu, do standardów europejskich. Jeżeli więc powiedziane było, że nowym szkoleniowcem ma być Polak, to Smuda jest dobrym wyborem.
Widział pan mecze z Czechami i ze Słowacją?

- Tak, ale nie mam żadnej satysfakcji, jeśli do tego zmierzacie. Czuję ogromny sentyment do polskich piłkarzy, przecież wielu z tych, którzy znaleźli się w kadrze Stefana Majewskiego, miałem u siebie w zespole. Zapewniam, że życzyłem im zwycięstwa.

Był pan zdziwiony, że Majewski zrezygnował z kilku piłkarzy, którzy w pana reprezentacji byli kluczowymi postaciami? Zabrakło Artura Boruca, Michała Żewłakowa czy Dariusza Dudki...

- Pytanie brzmi: Czy to na pewno był zespół Majewskiego?

To czyj? Piechniczka?

- A czyj waszym zdaniem? Znam Stefana dobrze. Oczywiście, nie przyjaźnimy się, ale Majewski był z nami na zgrupowaniu. Mam więc orientację, jakie jest jego spojrzenie na futbol, jakie ma pomysły na prowadzenie gry. Mogę tylko powiedzieć, że mam pewne wątpliwości co do tego, czy powołania były wyłącznie decyzją Stefana. Miałem bardzo mocne wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie o ponad 25 lat. Wydział Szkolenia PZPN znowu ożył. Ale to tylko moje wrażenie...

Myśli pan, że ze Smudą coś takiego także będzie możliwe?

- Nie i bardzo dobrze, że nie. Smuda na pewno będzie wszystko robił po swojemu. Ma własną, silną osobowość.

Wie pan, dlaczego Boruc czy Żewłakow nie zostali powołani?

- Skąd mam wiedzieć? Być może dlatego, że byli zbytnio ze mną związani, ale nie mam pojęcia, o co tak naprawdę chodziło.

Pojawiły się głosy, już po zwolnieniu pana, że zdecydowanie przesadzali z imprezowaniem i alkoholem na zgrupowaniach kadry.

- Oni nie pili przed meczami. To jedna z bzdur, które przeczytałem w ostatnich kilku tygodniach. To nieprawda. Mieliśmy jeden tylko bardzo poważny przypadek, znany zresztą wszystkim, na Ukrainie. Trzech piłkarzy naruszyło regulamin, zostali zawieszeni. Od tamtego czasu nie było żadnych problemów z alkoholem. Jeżeli było jakiekolwiek picie, to tylko za pozwoleniem. Jedno piwo albo jedna lampka wina. I to dosłownie.

Czyli chce pan nam powiedzieć, że piłkarze nie pili po zremisowanym w Chorzowie meczu z Irlandią Północną?

- Nie pili, przynajmniej nie złapaliśmy nikogo na gorącym uczynku.

Problem w tym, że co innego powiedział mediom Jan de Zeeuw. Czyli jakkolwiek by nie patrzeć, pański człowiek.

- Wiem. Ale nie mam pojęcia, o co Janowi chodziło. Nie wiem, dlaczego on to zrobił. Powiedziałem mu to zresztą w twarz: że to jakieś bzdury i że nie powinien niczego takiego mówić. Bo to jest po prostu nieprawda. Jest wielka różnica pomiędzy piciem a kolacją po meczu, kiedy można się napić piwa czy wina. Oczywiście, robiliśmy to po każdym spotkaniu. I w praktyce wygląda to tak, że ośmiu bierze piwo albo kieliszek wina, a reszta zostaje przy wodzie i sokach.

Jaki interes miałby w tym de Zeeuw? Chciał zrzucić winę na zawodników?

- Nie mam pojęcia. Ja nie chcę piłkarzy o nic oskarżać.

Dobrze, odstawmy kieliszek bez ustalania, kto go trzymał. Bo najważniejsze pytanie to: dlaczego nam się nie udało? Dlaczego nie będzie nas w RPA?

- Dlatego, że inni byli lepsi i grali lepiej od nas. Zlekceważyliśmy Słowację czy Słowenię. Pojawiła się pewna arogancja, wynikająca z utartych opinii na temat takich krajów jak Słowenia, opinii wynikających z historii traktujących małe kraje jako słabsze. Tymczasem tak nie jest. Historia się nie liczy. Zagraliśmy tylko jeden dobry mecz. U siebie z Czechami. Trzeba zdać sobie z tego sprawę.

Kto zlekceważył?

- Mnóstwo ludzi. Media też. Zobaczyli losowanie i zaczęło się. O Słowacja, Słowenia, Irlandia Północna! Jakie to wszystko łatwe! Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że piłkarze ze Słowenii niekoniecznie grają w lidze słoweńskiej. Jeżeli powołalibyśmy teraz reprezentację z piłkarzy holenderskich grających w Eredivisie, nie byłaby ona nawet w połowie tak silna, jak złożona z najlepszych piłkarzy holenderskich grających w Anglii, Hiszpanii, Bundeslidze czy Serie A. Nasz zespół narodowy nie jest odbiciem naszego lokalnego futbolu. Tak samo jest wszędzie na świecie. Słoweńcy mają zawodników w czołowych ligach europejskich i ci piłkarze przywożą na kadrę swoje doświadczenie, umiejętności itd.

No, ale to była łatwa grupa...

- Wcale nie. Nie ma czegoś takiego jak łatwa grupa.

Nie mieliśmy żadnego rywala z najwyższej półki, Anglii czy Hiszpanii. Była to poza tym łatwiejsza grupa niż ta z Serbią, Portugalią czy Belgią w eliminacjach mistrzostw Europy. A spodziewaliśmy się jeszcze, że będzie jakiś postęp w grze reprezentacji.

- Wolę grać z silnymi przeciwnikami. Trzy razy z Portugalią niż raz ze Słowenią. Mierzenie się z faworytami daje Polakom jakąś ekstrasiłę i koncentrację. Od razu zaczynają z wysokiego C, biorą sprawy w swoje ręce. Wyzwania czynią Polaków silniejszymi. Zgodzę się jednak, że postępu nie było. Powiedzcie mi, czy wielu młodych piłkarzy pukało do drzwi kadry? Już po Euro zwracałem na to uwagę. Powtarzałem: pokażcie mi trzech młodych stoperów, mogących sobie poradzić na poziomie międzynarodowym. Szukaliśmy takich piłkarzy, ale ich nie było, co gorsza, wciąż nie ma. Tak samo jest z napastnikami. Na początku mieliśmy Rasiaka i Żurawskiego, a później zabrakło następców.

No a Paweł Brożek albo Robert Lewandowski?

- A Brożek to jest poziom międzynarodowy? Czy on udowodnił, że może grać na tym poziomie?
Pokazał, że poza bardzo słabą psychiką nie brakuje mu niczego...

- To jednak także jeden z elementów. To nie jest tylko kwestia tego, jak kopiesz piłkę. Zawodnik na poziomie międzynarodowym musi mieć odpowiednie przygotowanie fizyczne, techniczne, a także psychiczne. Te trzy elementy połączone dają dopiero rozwiązanie układanki. Pytam więc raz jeszcze, z całym moim szacunkiem dla Pawła, czy to jest zawodnik międzynarodowego formatu? Tak czy nie?

Trudno na to pytanie odpowiedzieć, ponieważ nie gra poza granicami kraju.

- No więc ja mówię, że nie jest.

Wszyscy jednak myśleliśmy, że to pan przygotuje następców.

- Jak miałem ich przygotować? Jedyną rzeczą, jaką mogłem zrobić, było zapraszanie młodych, wyróżniających się w lidze piłkarzy na kilkudniowe zgrupowania w grudniu i lutym. I robiłem to. Dawałem im możliwość, by zrobili krok do przodu.

Ale pan zawsze był zadowolony po tych zgrupowaniach, a teraz mówi, że zabrakło następców.

- Oczywiście, że byłem. Nawet ogromnie zadowolony, kiedy widziałem, jakie ci chłopcy robią postępy po tych zaledwie paru dniach. Później następował jednak powrót do ligi, do swoich klubów i widziałem, jak się cofają.

Czyli problem leży w słabości polskiej ligi i naszych klubów?

- Nie, to nie jest problem. To jest kwestia edukacji trenerów i tworzenia warunków do pracy z młodzieżą, która nie jest prowadzona i wychowywana zgodnie z zasadami obowiązującymi w nowoczesnej piłce.

To jakie jest rozwiązanie?

- Bardzo proste. Musisz mieć ludzi, którzy otworzą oczy i zaczną proces edukacji trenerów na znacznie bardziej nowoczesnym poziomie. To jednak oznacza rewolucję. Nie winię jednak ani młodych piłkarzy, ani trenerów. To PZPN ma dbać o rozwój piłki i wskazywać im drogę.

Rewolucja nie jest możliwa z Piechniczkiem i Latą?

- Nie. Oczywiście, że nie. Ponieważ oni chcą tylko utrzymać się przy władzy, zachować układ. Polską piłką rządzi interes osobisty.

I to ją rujnuje?

- To wy powiedzieliście, nie ja. Na pewno hamuje to progres i proces zmian.

Listkiewicz, którego pan broni, jednak też nie parł jakoś do zmian.

- To nie jest kwestia Laty czy Listkiewicza. To kwestia ludzi, którzy zarządzają szkoleniem trenerów. Wydziału Szkolenia. Myślicie, że prezes federacji holenderskiej jest odpowiedzialny za szkolenie młodzieży?

Bezpośrednio nie, ale jest odpowiedzialny za to, kogo zatrudnia na odpowiednich stanowiskach.

- Tak, to prawda. Doradza mu w tym dyrektor sportowy federacji, który doskonale wie, na czym polega nowoczesny futbol. Dyrektor, który szuka najlepszych specjalistów, a nie krewnych i znajomych. Co roku organizowane są konferencje, na których dokładnie omawiane jest to, co się dzieje w futbolu. Jest rotacja na tych stanowiskach, tak by ludzie znający się na rzeczy mieli jak najwięcej do powiedzenia. Co roku musisz aktualizować swoją wiedzę, jak się gra w piłkę na świecie. Musisz być na czasie.



Wydział Szkolenia PZPN to całe zło polskiej piłki?

- Ja tylko analizuję to, co się dzieje. Podczas trzech lat nigdy nie miałem żadnej rozsądnej dyskusji na temat piłki z Engelem, Piechniczkiem czy kimkolwiek ze związku. Za każdym razem gdy dochodziło do spotkań, byłem bardzo miły i grzeczny. Ale gdy tylko zaczynaliśmy rozmawiać z Piechniczkiem o nowoczesnym futbolu, natychmiast zmieniał temat na 1974 i 1982 rok. Żeby było jasne. Mam szacunek zarówno dla trenera Piechniczka, jak i dla trenera Engela. Gdy prowadzili reprezentację, wykonywali świetną robotę. Ale teraz mają nowe zadania. Mają dbać o polski futbol. W każdym możliwym wymiarze. Czy możecie mi wskazać - a pytałem o to już kilkanaście razy - jedną decyzję, jaką przez te trzy lata ci panowie podjęli, by polski futbol był chociaż odrobinę lepszy, by zanotowany został jakikolwiek progres? Cokolwiek.

Powołali Komisję Wysokiego Wyczynu...

- Rozumiem, że to żart.

Twierdzą, że powołali reprezentację U-23....

- Fantastyczny pomysł. Żaden kraj na świecie nie ma takiej drużyny, tylko Polska. A zresztą, i tak za późno ją powołali... Ten pomysł pojawił się po Euro 2008, w perspektywie Euro 2012. Zresztą przyznaję, że początkowo ten pomysł mnie też się spodobał. Chodziło mi o to, że gdzieś ci piłkarze muszą się ogrywać. Zaczęliśmy nawet o tym rozmawiać, ale pan Engel szybko tę dyskusję uciął. Powiedział mi, że to nie jest mój interes, bo ja w żaden sposób nie będę zaangażowany w Euro 2012...

A Majewski, gdy został trenerem U-23, konsultował z panem, jak powinien ten zespół grać?

- Tak, miałem naprawdę dobry kontakt ze Stefanem. Nie przeszkadzało mi to nigdy, że jest przyjacielem Piechniczka. Kilka razy rozmawialiśmy o futbolu, jak trzeba grać. W bardzo profesjonalny sposób.

Wracamy jednak znowu do tego, że spodziewaliśmy się, iż to pan będzie tym, który coś zmieni.

- Czy ja miałem takie możliwości? Przyszedłem tu z ambicjami. Owszem, ale czy miałem takie możliwości, czy ktokolwiek mi je stworzył?

Mógł pan sam wyjść z inicjatywą.

- Próbowałem. Kilka razy. U samego Engela.

I jaka była odpowiedź?

- Za każdym razem przekaz był taki, żebym dał sobie spokój. Czy to nie jest zastanawiające, że zaprosił mnie pięć razy na konferencję trenerów i za każdym razem wypadała ona dokładnie tego samego dnia, kiedy rozpoczynaliśmy zgrupowanie kadry? Rozumiem, gdyby to się zdarzyło raz. Nieporozumienie, nie zgraliśmy terminów. Ale tak było pięć razy! Czy to nic wam nie mówi? A przecież ja właśnie w porozumieniu z nim ustalałem plany reprezentacji. Pół roku wcześniej już wiedział, gdzie i kiedy jedziemy! O czym my w ogóle mówimy.

Znowu Engel.

- Nie, tu nie chodzi o jego osobę, tylko o całą sytuację. Jedyne spotkania, jakie miałem z członkami Wydziału Szkolenia, zawsze polegały na tym, że wszyscy mnie zapewniali, że mogę liczyć na ich wsparcie. Nigdy w drugą stronę. Nigdy nikt mnie nie prosił o żadne pomysły, rozwiązania. Jedyny kontakt ze szkołą trenerów jaki miałem, to po wywiadzie, w którym powiedziałem, że Piechniczek dla mnie nie istnieje. Przysłali mi list, w którym wyrażali swoje oburzenie, jak mogłem się tak zachować, jak to możliwe, że tak nie doceniam polskiej myśli szkoleniowej. No i zaproszenia zawsze po polsku na te konferencje. Nie było żadnej współpracy. Nikt mi nie powiedział, jak funkcjonują szkoły mistrzostwa sportowego. Dowiadywałem się wszystkiego od ludzi z mojego otoczenia. Poprosiłem o spotkanie Michała Globisza, przygotował raport o SMS-ach. Bardzo zresztą krytyczny.
Co wynikało z tego raportu Globisza?

- Nic dobrego, był pełen obaw. To bardzo rozsądny facet, wie, co się dzieje. Zapewniam was, że bardzo się martwi. Przynajmniej zdaje sobie sprawę, jak bardzo z tyłu, w porównaniu z innymi krajami, jest polski futbol.

Młodzi piłkarze i ich brak rozwoju to jedno. Dlaczego jednak postępów nie zrobili pana etatowi kadrowicze?

- Nie wiem. Naprawdę. Moi piłkarze zawsze świetnie prezentowali się na treningach, a później nie potrafili tego przełożyć na grę. Od końca listopada 2008 roku stało się coś bardzo złego... Nie wiem. Oczywiście biorę na siebie odpowiedzialność za wyniki. Ale od Dublinu i towarzyskiego meczu z Irlandią już nigdy nie było tak samo.

Chodzi panu o to wejście prezesa Laty tuż przed meczem do szatni?

- Oczywiście, że tak. Nawet nie wyobrażacie sobie, co to znaczy... Myślałem o tym wielokrotnie, bo to zniszczyło coś we mnie. Do tego czasu mogliśmy bez problemów i ingerencji zewnętrznej pracować tak, jak chcieliśmy. Po tamtej sytuacji moją pierwszą reakcją było, że zrezygnuję. Nie umiem oddać tego, co się wtedy porobiło z mentalnością chłopaków. To wszystko przestało już być poważne. Od razu pojawiły się hasła – Jezu Chryste, wracamy do dawnych czasów...

Nie przesadza pan trochę? Nie wyolbrzymia tamtego incydentu?

- Nie, nie, nie. Trzeba wiedzieć dokładnie, co tam się stało.

Więc co?

- Nie powiem. Po meczu naprawdę myślałem o dymisji. Cały czas myślałem o tym, że nie dam rady w tej atmosferze pracować... Polskich piłkarzy, których naprawdę kocham, bardzo trudno jest wprowadzić w mecz. Sprawić, by byli w stu procentach skoncentrowani tylko na zbliżającym się spotkaniu. Przez pierwsza dwa lata mieliśmy taką możliwość. Tylko futbol się liczył, nic innego. A od tamtego incydentu wiedziałem, że to już nie będzie możliwe. To szalenie trudno wytłumaczyć. Wiem, że to brzmi trochę śmiesznie... Kibice się dziwią, że mówimy o jakichś samolotach, hotelach itd. Dla ludzi z ulicy to nie są ważne sprawy. To już jednak nie było profesjonalne. Coś zostało zniszczone. Masz permanentne poczucie, że jesteś wrogiem, a nie trenerem reprezentacji, najważniejszej drużyny, dla której pracuje cała federacja. Nie potrafię tego wyjaśnić...

Żałuje pan, w kontekście tego, co się później stało, że nie odszedł po Euro?

- Nie, ale żałuję tego, co się stało w Dublinie. Z jednej strony powinienem unieść się honorem i powiedzieć do widzenia. Z drugiej piłkarze i sztab dawali mi wielką siłę. Nigdy dotąd nie pracowałem jednak w taki sposób, nie mogąc skoncentrować się tylko na swoim zadaniu. Na futbolu. Po Dublinie musiałem spędzać masę czasu na jakichś wojenkach z działaczami, na chronieniu piłkarzy przed tym. Traciłem mnóstwo czasu i energii.

Ale nie zrezygnował pan, więc wiedział, na co się decyduje.

- Tak, ale za dużo uwagi poświęcałem próbom stworzenia profesjonalnej atmosfery. To nie był najprzyjemniejszy czas mojej kariery. Zawsze pracowałem w bardzo profesjonalnych warunkach...

To dlatego przystał pan na ofertę Feyenoordu?

- Nie było żadnej oferty z Feyenoordu...

No dobrze, to dlatego zdecydował się pan wrócić do Belgii, wyprowadzić się z Polski?

- To nie miało nic wspólnego z Feyenoordem. Owszem, wtedy zdecydowałem, że w Polsce będę tylko pracował. Nie będę już tu żył i mieszkał. Powiedziałem sobie, że mam dość. Wróciłem do domu, do Belgii. Ale oczywiście to był proces, a nie nagła decyzja. Tu naprawdę nie chodzi tylko i wyłącznie o wizytę w szatni, ale generalnie o całą tę atmosferę.

Najbardziej panu zaszkodził Feyenoord. Wszyscy mieli wrażenie, że zupełnie pana przestała obchodzić praca w Polsce.

- Nigdy nie oszczędzałem się w pracy dla Polski. Nie mam nic więcej do dodania. Wiem, co zrobiłem, i wiem, jakie były tego konsekwencje.

Jeżeli nie pojawia się pan na meczu Wisła - Legia, to nie wygląda to dobrze... Selekcjoner powinien być na takim meczu.

- A co by to zmieniło, gdybym poszedł na ten mecz? Doskonale wiedziałem, kogo mogę i chcę powołać z Wisły, a kogo z Legii. Nie musiałem oglądać Iwańskiego raz jeszcze, by wiedzieć, że nie ma dla niego miejsca w składzie. Nie musiałem jeszcze raz oglądać Rybusa, by potwierdzić samemu sobie, że dla tego chłopaka jeszcze jest za wcześnie. Nie jestem głupi. Wiedziałem, że z Wisły wezmę Pawła Brożka, a Rafał Boguski był wciąż kontuzjowany. Wiedziałem, że nie powołam Arkadiusza Głowackiego. O czym my mówimy?

No i później brał pan Wojciecha Łobodzińskiego, który na to nie zasługiwał.

- To wasza opinia. Moja jest inna. Łobodziński nigdy mnie nie zawiódł. Ile razy go potrzebowałem, był na każde wezwanie. I był dużym chłopcem. Oczywiście, że była dyskusja, czy on, czy Peszko. To nieuniknione. Ale co takiego wniósł Peszko do reprezentacji?

Za wcześnie go oceniać, dopiero zaczyna.

- Według mnie on jeszcze nie był gotowy do reprezentacji. A z Łobodzińskim miałem przynajmniej gwarancję, że jak wejdzie na boisko, to poniżej pewnego poziomu nie zagra. To nie ma nic wspólnego z oglądaniem meczów Wisła - Legia. Nie miałem zamiaru chodzić na mecze tylko po to, by mnie dostrzeżono. Poza tym moja reprezentacja i tak w większej mierze opierała się na zawodnikach grających za granicą. I ja ich oglądałem cały czas. Widziałem Boenischa, widziałem Obraniaka. Owszem, jeździłem i oglądałem. Ale nie uważam, że powinienem był ogłaszać to w mediach i nagłaśniać. Miałem dzwonić do redakcji i mówić: "W ten weekend jadę tu, tu i tu"? Ja tak nie działam. Trzy razy widziałem Obraniaka, zanim go powołałem. Ale wy pewnie nie macie o tym pojęcia. Podobnie jak o tym, że widziałem Boenischa. Tylko raz w poprzedniej rundzie oglądałem mecz Feyenoordu na stadionie. Raz! I oczywiście zrobiono z tego wielką, skandaliczną historię. To było w niedzielę, a dzień wcześniej byłem w Niemczech, gdzie oglądałem polskich piłkarzy.

Na czym polegał pana problem z Jeleniem?

- Nie miałem żadnego problemu z Irkiem. On po prostu był cały czas kontuzjowany. Ile razy go chciałem powołać, coś mu dolegało. Jego menedżer myślał, że Irek będzie traktowany w jakiś specjalny sposób. Domagał się na przykład, by Jeleń mógł w czasie zgrupowania przechodzić jakieś specjalne zabiegi w Poznaniu, tak że byłby wyłączony na trzy dni z zajęć. Biorąc pod uwagę, że miałem wszystkiego pięć dni, powiedziałem, że nie ma takiej możliwości. Takich sytuacji nie ma w reprezentacji. W moich zespołach żaden piłkarz nie może się stawiać ponad drużyną...

Żaden poza Arturem Borucem...

- On także nie.
Ale przecież zdarzało się, że jego dziewczyna mieszkała w tym samym co wy hotelu.

- Cóż, mogę was zapewnić, że nigdy nie miał na to pozwolenia... Dwa czy trzy razy musieliśmy właśnie takie sytuacje odkręcać. To się zgadza. I mieliśmy dość poważne kłótnie na ten temat. Nikt nie był w tej drużynie specjalnie traktowany. Możemy najwyżej przyznać, że byliśmy momentami głusi i ślepi.

Boruc po Słowenii i pana zwolnieniu niemalże płakał. Tymczasem to właśnie on w dużej mierze był odpowiedzialny za przegrane eliminacje.

- A myślicie, że on chciał przegrać te mecze? Oczywiście, że nie. Owszem Artur miał pewne problemy ze sobą, dlatego też kilka razy skorzystałem z Fabiańskiego. Co z kolei wywoływało wielką krytykę. Bo jak to możliwe, że powołałem Boruca, a potem posadziłem go na ławce. Ja z tymi chłopakami żyłem 24 godziny na dobę. Dlatego nigdy nie chciałem, by ktokolwiek poza nami był w hotelu. Bo ja ich obserwowałem podczas posiłków, podczas treningów i wtedy, gdy po prostu chodzili po hotelu. I na podstawie tego wyciągałem wnioski. Widziałem, czego im brakuje, na co zwrócić szczególną uwagę. Patrzyłem, jak wyglądają pod kątem fizycznym, ale także mentalnym. I dopiero na podstawie tych obserwacji decydowałem o tym, kto zagra w meczu. Czasem jednak jakiś piłkarz sprawiał świetne wrażenie przez cały tydzień, a w sobotę podczas meczu go nie było.



Wciąż mało wiarygodnie brzmi, że to właśnie Fabiański miał grać w Belfaście, a nie Boruc, który później ten mecz zawalił. Być może także dlatego, że sam Fabiański w jednym z wywiadów powiedział, że nie miał o tym pojęcia.

- Zawsze informuję wcześniej bramkarzy, który z nich zagra w meczu. Wcześniej niż piłkarzy z pola, bo to specyficzny i bardzo odpowiedzialny zawód. Pamiętam, że w piątek, dzień przed meczem, przed ostatnim treningiem powiedziałem Łukaszowi - szykuj się. Jeżeli twierdzi, że nie wiedział, to nie wiem, ale może już wtedy miał gorączkę... Nie mam pojęcia. Boruc także dostał informację, gdyż na ostatnim treningu to "Fabi" grał w pierwszej drużynie. Artur rozumiał, co to znaczy. Gdy jednak w dniu meczu o 8:30 rano doktor zapukał do mnie do pokoju i powiedział mi, że Fabiański ma problemy z żołądkiem, cały plan się zawalił. W okolicach lunchu miałem więc bardzo poważną i długą, ale przyjemną rozmowę z Arturem. Mówiliśmy także o tym, co go czeka ze strony trybun itd. Później w szatni cały czas byłem blisko niego, bo wiedziałem, że potrzebuje jakiegoś ekstrawsparcia. I wydawał się bardzo silny. Naprawdę. A później stało się to, co się stało.

Inny problem personalny to Kuszczak. Dlaczego bramkarz Manchesteru United był za słaby, by grać w reprezentacji?

- On nie jest bramkarzem w Manchesterze United.

Tak samo jak Fabiański nie jest w Arsenalu. W pewnym zresztą momencie Kuszczak naprawdę sporo grał u Fergusona. Znacznie więcej niż Łukasz u Wengera.

- Kuszczak, nawet bardziej niż Boruc, broni tylko bramki. Nie widzicie różnicy między Borucem a Fabiańskim? Łukasz panuje nad polem karnym i przestrzenią przed nim. Boruc dominuje w polu pięciu metrów. A Kuszczak tylko na linii. I to mi się nie podoba. Poza tym nie podoba mi się jego zachowanie. Ja nie lubię ludzi, którzy mają o sobie zbyt wysokie mniemanie. Przede wszystkim jednak jego styl nie pasuje do tego, jak grają moje zespoły. Gdybym grał z kontry, głęboko się broniąc, a cały zespół miałbym zgromadzony na naszej połowie, wtedy mógłbym się zdecydować na Kuszczaka. Mogę mieć Boruca, jeżeli łączymy atak z obroną, ale kiedy atakuję i chcę kontrolować przestrzeń, potrzebuję kogoś takiego jak Fabiański. Mówimy tylko o sprawach technicznych.

Skoro mowa o aroganckich piłkarzach to pojawia się temat Wichniarka.

- Nie rozmawiam o Wichniarku. Wszystko już o nim powiedziałem.

No dobrze, ale dał mu pan tylko 45 minut. To naprawdę wystarczyło?

- Tak. Całkowicie. W nowoczesnej piłce nie gra się z napastnikiem, który tylko i wyłącznie czeka na piłkę w polu karnym. Tak się już od dawna nie gra.

Zahorski. To kolejny problem.

- Na początku szło mu bardzo dobrze. Nie ma żadnych wątpliwości. Jak go powołałem i zaczął nagle strzelać bramki w lidze, gazety były pełne pochwał dla mojej decyzji. Później jednak Górnik wpadł w kryzys i Zahorski obniżył loty. Tak się zdarza. Ale powtarzam, że na początku odpowiedział na powołanie fantastycznie i robił postępy. Nie miałem go na co dzień, nie jestem odpowiedzialny za jego klub i jak się tam mają sprawy. Miałem zająć się Górnikiem? Dajcie spokój. Jaki tam był mój wpływ? Co mogłem zrobić?

Na przykład nie brać go na mistrzostwa Europy...

- Cóż, ja jestem lojalny wobec moich piłkarzy i uważam, że oni na to zasługują. W tym kraju zbyt łatwo wyrzucacie ludzi do kosza, jak mokry papier po wytarciu rąk. Zero szacunku. Nie wszystko jest czarne albo białe. Jeżeli widzę, że ten chłopak robił postępy na zgrupowaniach, to nawet, mimo tego że znalazł się w kryzysie, nie wyrzucam go. Muszę spróbować mu pomóc, trochę go wyciągnąć. Tak, jestem całkowicie lojalny. Wymagam tego od moich piłkarzy, ale uważam, że oni mają prawo wymagać tego ode mnie. Oczywiście są pewne granice. W pewnym momencie faktycznie już nie było po co Zahorskiego powoływać. Wtedy musiałem z niego zrezygnować. Tak samo było z Pazdanem. Można to porównać z tym, co się dzieje w świecie muzyki. Często trafiają się zespoły muzyczne, które nagrywają jeden hit, a później znikają. Tak bywa z niektórymi piłkarzami, nagle łapią formę i idą w górę, a po chwili ginie o nich słuch.

I największy problem personalny, Jan de Zeeuw, agent piłkarski.

- Po pierwsze znam Jana wiele lat. I on nie jest piłkarskim agentem.

Nie ma licencji, ale jest agentem. Pełni taką rolę i to się liczy.

- Nie jest. Nigdy nie był. Nigdy nie kupował ani nie sprzedawał piłkarzy. Na jednym z pierwszych spotkań z Listkiewiczem uzgodniliśmy, że dobrze by było mieć dyrektora reprezentacji. Zasugerowałem Jana. Listkiewicz się zgodził. Jedyne co Jan robił, to pomagał Dudkowi. Był jego osobistym doradcą.
A czymże jest osobisty doradca, jeśli nie agentem bez licencji?

- On mu tylko pomaga w pewnych sytuacjach. Ja też nie mam menedżera. Gdy jednak jadę gdzieś za granicę, proszę, by mój znajomy prawnik pomógł mi z umową, którą mam podpisać. Tak samo było z Jurkiem i Janem. De Zeeuw jest takim Holendrem-Polakiem i pomagał Jurkowi w zakupach, załatwieniu przedszkola itd. Jurek mu nigdy za to nie płacił. Poznałem de Zeeuwa w 1997 roku, kiedy byłem w Feyenoordzie i właśnie Jurek mi go przedstawił jako swojego przyjaciela. I to wszystko.

A Smolarek i de Zeeuw? Ebi sam powiedział kiedyś, że Jan już nie jest jego agentem. Czyli był.

- Nie mam pojęcia, naprawdę nie mam pojęcia. Gdy ja byłem w Feyenoordzie, Ebi był zawodnikiem młodzieżowego zespołu i nigdy nie widziałem Jana w jakiejkolwiek relacji z nim. Włodek Smolarek oczywiście zakolegował się z Janem. Byli sąsiadami i pewnie Włodek poprosił czasem Jana, by pomógł Ebiemu.

A pan czy kiedykolwiek pomagał polskim piłkarzom w transferach?

- Mówicie poważnie?

Tak, czy pan pomagał?

- Macie naprawdę jaja, żeby pytać o takie rzeczy. Ten wywiad właśnie dobiegł końca (w tym momencie Leo Beenhakker wstaje i chce wyjść. Po negocjacjach, kontynuujemy rozmowę - przyp. red.). Jeżeli pytacie, czy Henk ten Cate dzwonił do mnie przy transferze Wawrzyniaka, to oczywiście, że tak. Przecież razem pracowaliśmy. Dzwonił do mnie i powiedział, że szuka lewego obrońcy, a ma przed sobą między innymi DVD z występami Wawrzyniaka. I co ja sądzę na jego temat. To normalne. Jak to, że ja dzwoniłem niedawno do Michela Laudrupa, który był trenerem Spartaka Moskwa, by zapytać o jednego z rosyjskich piłkarzy. To normalne, tak to funkcjonuje w tym środowisku. W Polsce to jednak nie do pojęcia, bo nikt ze świata nie zwraca się po radę do Piechniczka czy Engela. Taka prawda. Więc od razu pojawiły się te kłamstwa, że Beenhakker sprzedaje piłkarzy. Matusiak przyszedł do mnie i powiedział: "Boss, idę do Włoch". Powiedziałem mu: "Nie rób tego". Nie posłuchał. Z belgijskiej gazety dowiedziałem się, że Wasyl przyszedł do Anderlechtu. On akurat mnie o nic nie pytał. I bardzo się ucieszyłem, bo to był dobry ruch. Jeżeli dzwoni do mnie trener Borussii Dortmund, Juergen Klopp i pyta mnie o pewne sprawy dotyczące Roberta Lewandowskiego, to ja mu odpowiadam. To normalne. Ja też tak robię, jeżeli interesuję się piłkarzem. Ale on mi nie płaci, podobnie jak ja jemu. Dlaczego ludzie w Polsce cały czas tłumaczą sobie wszystko w taki brudny i brzydki sposób? W tym waszym pytaniu jest podtekst, że ja na tym zarabiałem, a to nieprawda. Was to jednak nie obchodzi, podobnie jak to, że to nie ja zwolniłem starego Smolarka z Feyenoordu.

My tak nie pisaliśmy. Wiedzieliśmy, że już dwa miesiące wcześniej został wyrzucony z powodu oszczędności w klubie.

- Ja się dowiedziałem od Ebiego w samolocie, że jego ojciec już nie pracuje w Feyenoordzie. Ale oczywiście w polskiej prasie wielkie nagłówki, że to zemsta.

Wracając do kadry, Piechniczek zawsze mówił, że naszej reprezentacji nie brakowało niczego. Nie zgodzi się pan?

- Za czasów Listkiewicza na pewno tak było.

No ale przecież to przed Irlandią Północną i Słowenią zażyczył pan sobie zgrupowania w Niemczech i dostał to pan.

- Zgadza się. Ale bądźmy rozsądni. Zacząłem latem 2006 roku. Już jesienią 2006, przed meczem z Portugalią Engel i Piechniczek mieli gotowe noże i chcieli mi wbić je w plecy. Nigdy nie potrafili zaakceptować tego, że zagraniczny trener objął reprezentację. Po meczu zawsze widać, kto się cieszy z wyniku, a kto nie. Po Irlandii Północnej, a wydaje mi się, że w Belfaście był cały zarząd, wszyscy chcieli już tylko mnie wykończyć. Cztery dni później było jednak 10:0 z San Marino i trzeba było poczekać. Ja nie jestem głupi, wiedziałem to. Całe trzy lata tylko szukali dobrego momentu, by mnie zwolnić. Dopóki wszystko miałem we własnych rękach - jak to było za Listkiewicza, kiedy pociągałem za sznurki w kadrze - byłem w stanie to znieść. Wiedziałem oczywiście, że przy braku awansu zostanę zwolniony. Wiedziałem też, że jak idzie coś źle, to jest to tylko moja wina. Ale w momencie, gdy nie ty masz wszystko w swoich rękach, ciężko prowadzić zespół. A tak się działo, gdy tylko pojawił się nowy zarząd. A o Dublinie już mówiłem.



Feyenoord był odskocznią?

- Lato zgodził się, bym robił w wolnym czasie, co chcę. Wyjaśniłem mu, że nie chodzi o siedzenie na każdym treningu Feyenoordu, doglądanie spraw, tylko służenie radą. Nic więcej. Później jednak w prasie przedstawił to tak, jakby się na to nie zgodził. W bezpośrednich rozmowach był zawsze bardzo miły. Oczywiście Leo, tak Leo, nie ma problemu, załatwimy to itd. A później robił swoje. Z Listkiewiczem nie było przynajmniej tak, że coś, co było żółte, za pięć minut stawało się czerwone. Piłkarze też czuli wielką presję. Było to trochę tak, jakbyśmy byli samotnym statkiem na oceanie, który atakują ze wszystkich stron wrogowie. Nie graliśmy tylko przeciwko rywalom, ale także przeciwko własnym działaczom, własnej federacji. Każdy mecz był o życie. Każda porażka oznaczała, że jesteśmy coraz bliżej powrotu do starych czasów. Na zespole ciążyła niezdrowa presja. Cały czas.

Po piłkarzach nie było widać, żeby w każdym meczu walczyli jak o życie. Jak to tłumaczycie? Zbyt dużą presją?

- Dokładnie tak. Niemoc, bezsilność.

Podsumujmy więc, co powie pan znajomym, jeśli spytają, jak było w Polsce?

- Powiem im, zresztą wiele razy już to im mówiłem, że Polska jest wspaniałym krajem, mieszkają tam wspaniali ludzie. Na pewno nie powiem nic złego na Polskę jako kraj, nie powiem złego słowa na piłkarzy. Zapewniam was, że zdaję sobie sprawę z tego, że jestem odpowiedzialny za niepowodzenie.

Gdy dostał pan te wszystkie odznaczenia, medale, został pan człowiekiem roku, przypuszczał pan, że na końcu może być przegranym?

- Oczywiście. Każdy trener podpisuje kontrakt, by w końcu zostać zwolniony. To jest po prostu konsekwencja bycia trenerem. Nigdy nie miałem z tym problemu. Parę razy ja sam rezygnowałem, kilka razy mnie zwalniano, ale nadal zachowywaliśmy dobry zawodowy kontakt. Wciąż mogę przyjść do mojego dawnego klubu i wciąż witamy się jak starzy znajomi. Gdyby pan Lato miał jaja, mogłoby podobnie być w Polsce. Ale nie jest, bo prezes nie miał odwagi, żeby powiedzieć mi w oczy: "Sorry Leo, nie weszliśmy do mistrzostw w RPA i musimy się pożegnać". "OK, powiedziałbym, uściśnijmy sobie dłonie, zakończmy kontrakt w rozsądny sposób" i tyle. To jest zamknięta sprawa. Również jeśli chodzi o tak zwanych przyjaciół, którzy są jak chorągiewki na wietrze, którzy wyznają zasadę: "Umarł król, niech żyje król".

Rozmawiali Marek Wawrzynowski i Piotr Żelazny

Wywiad pochodzi z "Magazynu Sportowego", dodatku do "Przeglądu Sportowego".

środa, 11 listopada 2009

Alfabet Bronisława Wildsteina

Bronisław Wildstein 21-12-2007, ostatnia aktualizacja 22-12-2007 12:39

III RP. Kraj nieomal idealny. Przedsionek Europy [patrz: Europa]. Dziedzina salonu [patrz: salon] i autorytetów [patrz: autorytet]. Sukcesu w III RP nie odnieśli jedynie wrogowie demokracji [patrz: demokracja], nieudacznicy [patrz: nieudacznik], którzy nie sprawdzili się w kapitalizmie [patrz: kapitalizm], albo oszołomy [patrz: oszołom].

Bronisław Wildstein
autor zdjęcia: Ryszard Waniek
źródło: Fotorzepa
Bronisław Wildstein
Adam Michnik
autor zdjęcia: Radek Pasterski
źródło: Fotorzepa
Adam Michnik
Władysław Bartoszewski
autor zdjęcia: Jakub Ostałowski
źródło: Fotorzepa
Władysław Bartoszewski

IV RP. Zaprzeczenie poprzedniczki. Obiekt sporu natury poznawczej. Twórcy jej idei twierdzą, że nigdy nie zaistniała jako byt realny. Zwolennicy III RP i przywódcy PiS ogłaszają, że jej wcieleniem były dwuletnie rządy tej partii.

Adaś Michnik. Motyl opozycji, z którego wykluła się poczwarka III RP [patrz: Michnik Adam].

Amnezja. Stan uśpienia, w którym pogrążyli Polaków ich autoproklamowani anestezjolodzy dusz, autorytety z półki najwyższej, zatwierdzający listę gości salonu. Stan ten miał pozwolić Polakom znieść bolesny zabieg transformacji [patrz: transformacja]. Z powodu podobnego brzmienia amnezja nazywana jest przez anestezjologów amnestią.

Antykomunizm. Jaskiniowy albo zoologiczny. Inny nie występuje. Być może dlatego, że osoby cywilizowane, a więc wyrafinowane, rozumieją, że chociaż komunizm spowodował najwięcej cierpień w historii ludzkości, to sprawa z nim jest daleko bardziej złożona i tylko prostak może jednoznacznie go potępiać. Księgowanie ofiar to rzecz niesmaczna, a rozliczanie komunizmu mogłoby prowadzić do nieoczekiwanych konsekwencji zarówno w Europie, jak i w Polsce. Mogłoby zachwiać hierarchią autorytetów. Dylematy komunistów są więc bez porównania bardziej interesujące niż cierpienia ich ofiar.

Autorytet. Osoba, której zdanie zamyka dyskusję. Kategoria intelektualna, moralna i polityczna. Autorytety żyją na salonie. Są obiektem kultu [patrz: kult]. Nie wolno ich krytykować ani analizować ich życiorysów poza oficjalną biografią. Uporządkowane są hierarchicznie. Ich lista aktualizowana i poprawiona, zawierająca potrzebne wyjaśnienia, publikowana jest regularnie w „Gazecie Wyborczej” [patrz: „Gazeta Wyborcza”]. Dziennikarze zwłaszcza mediów elektronicznych muszą znać ją na wyrywki. Może zdarzyć się – oczywiście, niezwykle rzadko – że autorytety nie do końca ustalą obowiązującą prawdę [patrz: prawda]. Zdanie autorytetu pomniejszego może wówczas nieco różnić się od stanowiska autorytetu większego. Dziennikarz, który odwoła się do zdania niewłaściwego, naraża się na ośmieszenie. Za niektóre występki, tudzież niewłaściwe wypowiedzi, autorytet może zostać z listy skreślony. Istnieją osobniki, które nie chcą rozumieć, że stanowisko autorytetów daną kwestię rozstrzygnęło. Może to być spowodowane ignorancją lub złym charakterem, a najczęściej obu przypadłościami naraz. Kwestionowanie autorytetów jest postawą antydemokratyczną. Tę zasadę sformułowało zgromadzone w Klubie „Doświadczenie I Przyszłość” grono autorytetów, które ze względu na bezpieczeństwo (działo się to w czasie krwawej dyktatury Kaczyńskich) pozostało anonimowe.

Awangarda. Posługiwanie się skrajnie skonwencjonalizowanymi i wydrążonymi ze znaczenia formami wyrazu. Głównie w sztuce. Stanowi akt buntu [patrz: bunt], realizujący się w sztuce krytycznej, nie mylić ze Szczuką [patrz: Szczuka Kazimiera i sztuka krytyczna].

Bartoszewski Władysław. Autorytet. Bohater polskiej historii najnowszej. Autorytetem stał się, kiedy określił dyplomację Kaczyńskich jako „dyplomatołków”, a zwolenników PiS jako „bydło”. Nie zgadzając się z jego opiniami na temat polityki zagranicznej, lekceważymy AK i polską martyrologię. Tak jak utożsamiamy się z SB za PRL prześladującą Michnika, kwestionując jego sądy na dowolny temat.

Blida Barbara. Najprawdopodobniej zamieszana w aferę węglową. Popełniła samobójstwo po wkroczeniu do jej domu funkcjonariuszy ABW. Jedyna odnaleziona ofiara rządów PiS. Nic więc dziwnego, że czczona jako męczennica zwłaszcza przez swoją macierzystą partię LiD [patrz: LiD]. Mimo wszystko nie zasłużyła sobie na to.

Bunt. Rytuał. Konformistyczny gest mający charakter inicjacji.

Czarownica. Obiekt polowania [patrz: polowanie na czarownice]. Ofiara [patrz: ofiara].

Debata publiczna. Spór na temat tego, czy bezę należy jeść widelczykiem czy łyżeczką, a także, jak ukarani winni być Kaczyńscy i ich poplecznicy. Awanturnicy (oszołomy), którzy chcą się kłócić na temat innych oczywistych spraw, z debaty winni być wykluczani. Debatę winien cechować pluralizm [patrz: pluralizm].

Demokracja. Ustrój, w którym obywatele wybierają kandydatów wskazanych im przez salon. Aby uniknąć gorszących sporów, kwestie sporne rozstrzyga się na zapleczu salonu (najlepiej na grillu u właściwej pani redaktor), a potem zatwierdza w Sejmie. Zdarza się, że obywatele omamieni przez populistów [patrz: populiści] wybiorą osoby niewłaściwe. Rozpoczyna się wówczas pełzający zamach stanu, a demokracja znajduje się w śmiertelnym zagrożeniu. Mobilizują się media, autorytety i wykształciuchy [patrz: wykształciuch]. Zaalarmowana zostaje opinia publiczna w kraju i za granicą. Kolejny nietrafny wybór dokonany przez obywateli mógłby przecież demokrację uśmiercić.

Doda Elektroda. Polska Marilyn Monroe [patrz: Tusk Donald]

Europa. Kraina idealna zamieszkiwana przez Europejczyków. Za jej stolicę bywa uznawana Bruksela. Nie ma ona jednak żadnego związku z miastem o tej samej nazwie, które jest stolicą Belgii, tak jak Europa nie ma nic wspólnego z Europą realną, czyli kontynentem, na którym znajdują się rozmaite państwa zamieszkiwane przez rozmaite narody. Europa jest celem salonu zarówno polskiego, jak i europejskiego. Na zielonych pastwiskach przyszłej Europy harmonijnie pasać się będzie niezliczone stado identycznych Europejczyków pod troskliwą opieką autorytetów, które dbać będą, aby wszyscy wszystkiego mieli po równo.

Feminizm. Wehikuł pozwalający zrobić karierę mniej zdolnym przedstawicielkom płci pięknej. Tym samym służy wyrównywaniu różnic między płciami.

„Gazeta Wyborcza”. Organ wykształciuchów.

Gej. Wydawałoby się: homoseksualista ekshibicjonista. W rzeczywistości: przedstawiciel odmiennego gatunku. Wskazuje na to jego odmienna wrażliwość (gejowska), kultura (gejowska) itd. Domaga się więc osobnej reprezentacji politycznej. Rozmnaża się przez edukację i adopcję. Dlatego żąda prawa do obu. Prowokuje pytanie, czy jego ekspansja nie zagraża gatunkom innym i czy mają one prawo się przed nią bronić.

Geremek Bronisław. Profesor. W Polsce profesorów jest wielu, ale Profesor jest jeden. Dlatego nie sposób wymienić jego nazwiska bez przywołania tego tytułu. Autorytet najwyższej próby. Nic dziwnego więc, że największym skandalem i zamachem na demokrację ostatnich lat w Polsce było oczekiwanie, aby, jak każdy, wypełnił deklarację lustracyjną. Sprawa została jednoznacznie nazwana przez Daniela Cohn-Bendita, przyjaciela Profesora, który z trybuny Parlamentu Europejskiego określił system domagający się, aby Profesor podlegał tym samym prawom co inni, jako stalinizm i faszyzm.

Godność. Przeciwieństwo prawdy [patrz: prawda]. Opozycję tę odkrył Trybunał Konstytucyjny [patrz: Trybunał Konstytucyjny], jednoznacznie opowiadając się po stronie przeciwieństwa prawdy. W stanowisku tym wspierało go wielu hierarchów kościelnych, którym znudził się w kółko powtarzany Chrystusowy banał: „Prawda was wyzwoli” i twórczo rozwijają pytanie, które postawił Piłat: „Cóż to jest prawda?”. Najbardziej elokwentny spośród nich jest abp Józef Życiński [patrz: Życiński Józef].

Haki. Wiedza o wydarzeniach kompromitujących postacie życia publicznego. Naprawdę jednak kompromituje się jedynie osoba ujawniająca nieprzyzwoite zachowania osób z towarzystwa lub związanych z nimi. Ich sprawcy stają się ofiarami. Natomiast autorytety mają prawo piętnować bez żadnych dowodów. Profesorowie: Zoll (były rzecznik praw obywatelskich) i Ćwiąkalski bez żadnych podstaw oskarżyli profesora Mąciora o współpracę z SB. W nagrodę Ćwiąkalski został ministrem. Sprawiedliwości.

Herbert Zbigniew. Wielki poeta. Kwestionował III RP, co mogło być wyłącznie efektem schizofrenii jednoobjawowej [patrz: schizofrenia jednoobjawowa]. Po śmierci Herbert wpisany został na listę salonu. Towarzystwo wykazało się daleko idącą wyrozumiałością, a za okoliczność łagodzącą uznało, że jego postawa mogła być zrozumiana wyłącznie jako choroba.

Holland Agnieszka. Reżyser. Świadectwo tego, że III RP zużyć potrafi każdy talent. Wróciła do Polski z gotowym projektem pedagogiczno-politycznego serialu, który ukazywać miał Polakom, w jakich warunkach żyją i jak należałoby je zmienić. W serialu „Ekipa” widzimy kraj niszczony przez lustrację i terroryzowany przez bojówki skinów. Ratunkiem jest naukowiec z prowincji, który jako premier nachyli się nad stanem każdego zakładu pracy i dolą każdego obywatela z osoba.

Kaczyński Jarosław. Wszystko, co powie lub zrobi, jest wykorzystane przeciw niemu. Przez towarzystwo oskarżany zarówno o obsesje, które uniemożliwiają mu rozpoznanie rzeczywistości, jak o makiaweliczne zdolności manipulowania nią. Tylko on potrafi to połączyć. Brat prezydenta. Perwersyjny intelektualista, który lubi otaczać się miernotami. Specjalista od ukąszeń. Na przykład polskiego żubra. W dupę. Co jakiś czas prowokuje refleksję nad tym, co ukąsiło jego.

Kaczyński Lech. Obrońca brata. Specjalista w nominacjach właściwych osób na właściwe stanowiska. Przykładami jego osiągnięć są nominacje Janusza Kaczmarka na szefa MSW, Konrada Kornatowskiego na szefa policji, Jaromira Netzla na szefa PZU, a Andrzeja Urbańskiego na szefa TVP. Bywa prezydentem.

Kaczyzm. Wiadomo, że straszny, nie do końca wiadomo dlaczego i jak. Ideologia i praktyka. Płód chorej psychiki Kaczyńskiego i manipulacyjny system służący omamieniu Polaków.

Kapitalizm. System wolnej, indywidualnej konkurencji ekonomicznej, w której wygrywa najlepszy. Dostęp do kapitału i informacji tudzież uprzywilejowaną pozycję mają w nim komuniści. Działają w zespole.

Konstytucja. Tekst, który znaczyć zaczyna dopiero po odczytaniu go przez Trybunał Konstytucyjny [patrz: Trybunał Konstytucyjny].

Kraków. Miasto skansen. Pogrążone w śmierci klinicznej. Dobrze mu tak. Miasto, które drugi raz wybrało na prezydenta Jacka Majchrowskiego, nie zasługuje na nic lepszego.

Kult. Należy się wyłącznie autorytetom. Otaczanie nim bohaterów narodowych jest śmieszne albo podejrzane.

Kutz Kazimierz. Były reżyser. Autorytet. Idealny rozmówca medialny, który nie ma zielonego pojęcia o czym mówi czy pisze, wie natomiast doskonale, co mówić i pisać należy. Niezorientowany obserwator myślałby, że jego wystąpienia to popisy klowna. A to poważny głos w debacie publicznej.

Kwaśniewski Aleksander. Wybierał przyszłość, ale pochodził z przeszłości i potrafił dobrze urządzić się w teraźniejszości. Były prezydent. Ofiara egzotycznych schorzeń. Przypadłość goleni prawej kazała mu słaniać się na grobach polskich oficerów w Charkowie, a filipińska gorączka przemawiać do psa Ludwika Dorna na trybunie LiD. Wieloletni obiekt niezrozumiałego uczucia Polaków, którzy wybaczali mu wszystko i kochali go coraz bardziej. Żywy symbol III RP. Jego próba powrotu do polityki skończyła się kompromitacją. Czy oznacza to, że Polacy dojrzeli i czasy III RP nie wrócą, choćby dlatego, że trudno już będzie kogokolwiek otoczyć parasolem ochronnym równym temu, jakim media otaczały Kwaśniewskiego w czasie jego prezydentury? Przypuszczalnie namiętność do Kwaśniewskiego analizowana będzie w kategoriach obłędu zbiorowego przez długie lata.

LiD. Historyczny kompromis po czasie. Synteza partii postkomunistycznej i niedobitków Unii Wolności przerobionej na Partię Demokratyczną. Byli opozycjoniści, którzy przerżnęli wszystko, co mieli do przerżnięcia, w III RP podczepili się pod SLD, które w zamian za zużyte nieco nazwiska, dał im szansę politycznego życia po życiu. Smutny widok.

Lis Tomasz. Niedoszły prezydent. Były dziennikarz. Obecnie autorytet.

LPR. Przystawka, którą schrupał Kaczyński. Kiedyś obok Samoobrony [patrz: Samoobrona] ogłaszana największym zagrożeniem dla Polski. Fakt, że Kaczyński eksterminował LPR, przyniósł mu tylko kolejne oskarżenia zgodnie z przytoczoną wyżej zasadą.

Lustracja. Pierwotnie lustracja była złem samym. Z czasem podległa ewolucji i wypuściła z siebie szczep lustracji cywilizowanej. Jest to jednak byt idealny, który w rzeczywistości nie występuje. Okazuje się, że każda próba lustracji z konieczności staje się dzika. Musi być taka, gdyż krzywdzi ludzi (agentów). Fundamentem lustracji cywilizowanej są następujące aksjomaty: nie można stwierdzić czy ktoś był agentem; agent jest ofiarą złamaną przez system, której należy się współczucie; agent nie mógł szkodzić.

Lustracja w Kościele. Brak.

Mackiewicz Józef. Wybitny pisarz. Niestety zoologiczny antykomunista. Jego postawę trudno zaklasyfikować nawet jako przejaw schizofrenii. Ze względów pedagogicznych został więc pośmiertnie skreślony z listy pisarzy znaczących i pomówiony o kolaborację z hitlerowcami.

Michnik Adam. Przyjaciel Jerzego Urbana, Czesława Kiszczaka, Wojciecha Jaruzelskiego i Aleksandra Kwaśniewskiego. Prywatnie redaktor naczelny „Gazety Wyborczej”. Historiozof. Odkrył, że dzieje ludzkości to walka ludzi honoru z lustracją organizowaną przez „lustratorów” znanych także jako „łajdacy”, „podlece”, „szubrawcy” itp. Swoje ujęcie dziejów Michnik odnajdywał w literaturze i myśli XIX i XX wieku, m.in. w twórczości Stendhala, Mickiewicza, Conrada, Dąbrowskiej, która, jak się okazuje, traktowała o walce z lustracją. W kolejnych pracach redaktora „Wyborczej” ujawnione zostanie, że jest to także zasadniczy temat eposu o Gilgameszu i poematów Homera.

Moralność. Słowo z gruntu nieprzyzwoite, którego nie wolno wymawiać na salonie. Hasło przywrócenia moralności w życiu publicznym oznacza faszyzm.

Morozowski i Sekielski. Duet dziennikarzy, który odkrył, że przedstawiciele partii politycznych, układając się na temat przyszłej współpracy, rozmawiają również na temat swoich stanowisk i funkcji. Rewelacje spowodowały wstrząs. Wcześniej obywatele myśleli, że politycy rozmawiają jedynie na temat idei, a urzędy państwowe rozdzielają wyłącznie według kompetencji albo losują.

„Newsweek”. Ongiś tygodnik opinii. Obecnie pismo frontowe, organ walki z IV RP utożsamioną z kaczyzmem. Po wyborach przegranych przez PiS tygodnik dąży do eliminacji tej partii i jej zwolenników z życia publicznego. Chodzi zarówno o zwolenników oficjalnych, jak i utajonych, o sympatyków, a także tych, którzy wykazują tendencje do podobnego myślenia, a wreszcie tych, którzy niewystarczająco gorliwie walczą z kaczyzmem. Dopiero kiedy PiS zostanie zdelegalizowane, jego politycy zamknięci w więzieniu – nawołuje do tego frontowy towarzysz „Newsweeka” na łamach „Polityki” [patrz: „Polityka”] Jacek Żakowski [patrz: Żakowski] – ostatnie ślady ich działań zostaną zmiecione i znikną ludzie, których podejrzewać można choćby o cień sympatii do IV RP, dopiero wtedy powróci do Polski pluralizm.

Niezależność myślenia. Zbiorowe powtarzanie haseł i sloganów.

Nieudacznik. Osobnik, który nie załapał się do towarzystwa.

Ofiara. Sprawca zła lub występku, który ujawniony został bez zgody salonu.

Olejnik Monika. Katolicka fundamentalistka. Zdanie brzmiące: „jeden biskup nie będzie dyktował terminów demokratycznych wyborów” uznała za obrazę swoich uczuć religijnych.

Osiatyński Wiktor. Autorytet. Profesor. Jako bezstronny i bezpartyjny członek Unii Demokratycznej, Unii Wolności, a wreszcie LiD – stały bywalec mediów. Woli korupcję niż rządy Kaczyńskiego. Najbardziej boi się moralności.

Oszołom. Awanturnik, który chce kwestionować poglądy ogłoszone przez Salon. Oszołom może być tylko prawicowy.

Państwo prawa. Państwo prawników [patrz: prawnicy]. Dlatego walka o interesy prawników jest walką o państwo prawa. Ostateczne spełnienie postępu cywilizacyjnego, również w wymiarze europejskim. Obywatele nie będą musieli już niczego wybierać, bo wszystko zostanie zagwarantowane im w rozlicznych kartach praw, które interpretować będą prawnicy, a rozstrzygać ostatecznie sądy [patrz: sąd].

Piłka nożna. Rzecz najważniejsza. Jedyny współcześnie obiekt kultu religijnego. Jej wyznawcy gotowi są zabijać i ginąć za swoją wiarę. Wokół niej kręci się dzisiaj świat. Nikt nie ma odwagi zadać pytania o sens rytuału polegającego na bieganiu 22 mężczyzn za piłką. Za kilkaset lat wywoływać będzie większe poczucie obcości niż obrzędy pogrzebowe starożytnych Egipcjan.

Pitera Julia. Przykład specjalizacji. Najpierw walczyła z korupcją. Potem z korupcją PiS. Teraz bada wyłącznie korupcję Mariusza Kamińskiego.

Pluralizm. Cecha charakterystyczna debaty publicznej. Polega na mówieniu tego samego z rozmaitych pozycji. Zakłada dopuszczenie do głosu prawicy, jeśli będzie powtarzała to, co inni, ale z prawicowych pozycji [patrz: Wołek Tomasz]. W nagrodę będzie czasami dopuszczana do salonu.

Poczucie humoru. Dowalanie Kaczyńskim i PiS.

Poczucia humoru brak. Niedostateczne dowalanie Kaczyńskim i PiS.

„Polityka”. Arka przymierza między dawnymi a nowymi laty. Tygodnik, który w stanie nienaruszonym przeszedł z PRL w III RP, świadcząc o chwalebnej ciągłości w Polsce. Szczyci się tym, że nie uczestniczył w PRL-owskiej kampanii antysemickiej w 1968 roku. To powinno wystarczyć do przyjęcia, że był pismem godnym szacunku i zapomnienia, że we wszystkich innych tego typu kampaniach uczestniczył. Łączy go unia personalna (nie tylko) z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Polityka historyczna. Selektywne podejście do historii Polski, zgodnie z którym pamiętane winny być głównie postacie i wydarzenia znaczące, a eksponowane pozytywne postawy. Polityką historyczną nie jest selektywne podejście do historii, w którym nagłośnia się sprawy marginalne i akcentuje postawy niewłaściwe.

Polowanie na czarownice. Polega na wskazaniu funkcjonariuszy SB, agentów lub odpowiedzialnych za totalitarny system członków komunistycznej nomenklatury. Zwrot ten prowokuje pytanie: czy czarownice żyły naprawdę, czy wyżej wymienieni funkcjonariusze komunistyczni nie istnieli w rzeczywistości?

Populiści. Politycy, którzy nie zostali zatwierdzeni przez salon.

Postęp. Wiara, że to, co dziś, lepsze jest od tego, co było wczoraj, a to, co jutro, będzie lepsze od tego, co dziś. Daje nam satysfakcję, że jesteśmy mądrzejsi od wszystkich, którzy żyli przed nami.

Prawa człowieka. Prawne gwarancje wszystkiego dla wszystkich. Pierwotnie prawa człowieka broniły przed skrajnymi przejawami arbitralności władzy. Dzięki postępowi osiągnęły stan obecny. Najlepiej obrazuje to zestawienie konstytucji amerykańskiej, która gwarantuje obywatelowi prawo dążenia do szczęścia, z europejską Kartą praw podstawowych, która szczęście mu zapewnia.

Prawda. Rzecz z natury dwuznaczna i wykpiwana na salonie. Wierzą w nią prostacy. Ponieważ jednak nie sposób się bez niej obejść, autorytety regularnie ustalają jej obowiązujący kanon.

Prawnicy. Kasta nadzorująca prawo [patrz: prawo]. Prawnicy wierzą, że postęp cywilizacyjny prowadzi do zastąpienia wszelkich instytucji państwa przez sądy [patrz: sąd], a wszelkich norm ludzkich przez prawo stanowione.

Prawo. Wiedza tajemna, którą dysponują prawnicy. Przekazywana jest genetycznie.

„Press”. Jedyne w Polsce pismo poświęcone mediom. Dba więc bardzo, aby dziennikarze w naszym kraju choćby zbliżyli się do poziomu prezentowanego przez „Gazetę Wyborczą”. Poucza, gromi, piętnuje, ale także chwali i wystawia cenzurki. Jego redaktor naczelny tak bardzo zaangażował się w działalność pedagogiczną, że nigdy nic innego nie zrobił.

PRL. Ojczyzna nasza. Kraj, który wykształcił nas i w którym przeżywaliśmy pierwsze uniesienia. Dawał wszystkim pracę i urlopy; kolonie dla dzieci i talony na rajstopy dla kobiet. Rozwijał naukę i kulturę. W nim rozpoczynały się kariery naszych autorytetów. Zdarzały się tam również rzeczy niewłaściwe, czyli nie zawsze przestrzegane były prawa człowieka. Dlatego ocena tamtego systemu i czasu winna być zniuansowana.

Rokita Jan, czyli: jak baba diabła wyonacyła.

Salon. Środowisko naturalne autorytetów. Przebywa w nim również odpowiednio dobrana lepsza publiczność. Całość populacji salonu określana jest jako towarzystwo [patrz: towarzystwo]. Na salonie ustala się właściwe poglądy, które potem publikowane są w „Gazecie Wyborczej”.

Samoobrona. Autorytety głosiły, że celem polityki polskiej winna być eliminacja owego ugrupowania. Zostało one pochłonięte w charakterze przystawki przez Kaczyńskiego, który dziś, przez te same autorytety, jest oskarżany również o to.

Sąd. Miejsce objawień. Przywdziewając togę, sędziowie stają się medium opatrzności. Dlatego nie wolno sądu krytykować ani dyskutować z jego wyrokiem. Jest to twórczy wkład III RP w zachodnią (zwłaszcza anglosaską) teorię wymiaru sprawiedliwości, która rozwijała się wokół debat na temat wyroków sądowych. Sąd może decydować w każdej sprawie, nawet w dziedzinie logiki, zmieniając jej reguły. Polski Sąd Najwyższy uznał, że agent nie był agentem, gdyż jego donosy nie szkodziły. Miejscem objawień najwyższych jest Trybunał Konstytucyjny.

Schizofrenia jednoobjawowa. Niewłaściwe poglądy polityczne osoby, której znaczenia w innych dziedzinach kwestionować nie sposób. Odrzucenia III RP w wypadku osób rozumnych i obdarzonych elementarną wrażliwością nie można uzasadnić inaczej niż obłędem. W Związku Sowieckim psychiatria odkryła schizofrenię bezobjawową. III RP dokonała znaczącego postępu.

Szczuka Kazimiera. Laboratoryjny przypadek feministyczny. Dzięki powtarzaniu, że wszystkie zjawiska kultury, wszelkie instytucje społeczne są przejawem dominacji męskiej, której trzeba wydać bezpardonową walkę, jest wszechobecna w polskich mediach. Osoba szczera. Na pytanie, czy wszystkie dzieła literackie (formalnie jest literaturoznawcą) udaje się jej otworzyć feministycznym kluczem, odpowiedziała, że się stara. „Wysokim Obcasom” zwierzyła się, że jej postawa wynika z despotyzmu ojca. Należałoby współczuć, gdyby nie fakt, że wyszła na tym całkiem nieźle.

Smolar Aleksander. Autorytet. Pracownik CNRS (francuski PAN), prezes Fundacji Batorego, ważna postać salonu, doradca, a nawet do pewnego stopnia szara eminencja rządów III RP. Łączył stanowisko w zarządzie Unii Wolności i rolę bezstronnego eksperta w mediach. Postać ponadnarodowa. Chciałby z Francji kształtować politykę polską. Nic dziwnego, że zwolennik dalej idącej integracji europejskiej.

Sprawiedliwość. To, co orzeka sąd.

Sztuka krytyczna. Redukcja sztuki do roli ilustracji ideologicznych schematów na temat wykluczenia [patrz: wykluczenie] i nierówności.

Teoria spiskowa. Łączenie faktów i wyciąganie z nich wniosków.

Towarzystwo. Ogół bywalców salonu.

Transformacja. Przerabianie Polaków na Europejczyków. Podatnymi na transformację czyni ich proces ubezwłasnowolnienia. Osiągany jest przez kompleks winy i poczucie niższości. Służy temu pedagogika historyczna, która akcentuje wyłącznie wstydliwe i ciemne strony narodowych dziejów. Pozytywne dziedzictwo winno być albo zapomniane, albo ośmieszone, albo zrelatywizowane. Bohaterowie narodowi są podejrzani.

Trybunał Konstytucyjny. Może decydować co chce w dowolnej sprawie. Może np. uznać, że dana instytucja nie może funkcjonować, gdyż nie są określone należycie kryteria działania jej prezesa. Wszystko to wywodzi z konstytucji, odwołując się nie tylko do jej formalnej litery, ale także do jej ducha. Zwykły śmiertelnik nie może zrozumieć, jak duch ów jest wywoływany, ale od tego ma sędziów Trybunału, wątpliwości wobec którego są zamachem na państwo prawa i demokrację.

Tusk Donald. Polski J.F. Kennedy. Śpiewała dla niego Doda Elektroda. Premier, który chce być prezydentem. Zdziwiłby się, gdyby zapytać go: po co?

„Tygodnik Powszechny”. W czasach PRL pismo niepokorne. Obecnie istnieje, aby „Gazeta Wyborcza” miała co cytować i aby wychowywać dziennikarski narybek dla „Polityki”. Trybuna awangardy kościelnej i kulturalnej.

Wałęsa Lech. Dobro narodowe. Premier Tusk zagroził surowymi karami za próbę zamachu na nie. Sęk w tym, że Wałęsie najbardziej zagraża Wałęsa. Lider „Solidarności” powinien stać w gablocie, skąd należy wydobywać go i odkurzać z okazji świąt narodowych. Niestety ciągle wyłazi, bredzi i paskudzi swój wizerunek. Czy zostanie za to surowo ukarany przez premiera?

Wołek Tomasz. Podobno zna się na argentyńskim futbolu. Niezbędny element debaty w salonie. Powtarza to samo co inni, zaznaczając, że mówi to z pozycji prawicowej. Gwarant pluralizmu.

Wybaczenie. Uznanie, że przestępcy i łajdacy mogą nie tylko cieszyć się owocami swych występków, ale muszą zachować dobre imię i być adorowani jako co najmniej ludzie honoru.

Wykluczenie. Niedostateczny zdaniem gejów i feministek ich udział w mediach, procesie edukacyjnym, a także w funduszach publicznych.

Wykształciuch. Gatunek agresywny, wypierający tradycyjnego polskiego inteligenta. Sklasyfikowany przez Ludwika Dorna, ucznia Aleksandra Sołżenicyna, wykształciuch uzyskał samoświadomość, a wraz z nią gatunkową dumę. Byt kolektywny, reagujący i działający stadnie. Formalnie wykształcony i rozumujący, w rzeczywistości pozbawiony wiedzy i zdrowego rozsądku. Cechuje się niezależnością myślenia [patrz: niezależność myślenia].

Żakowski. Żywy dowód, że w III RP nie tylko dziennikarzem, ale i autorytetem medialnym może być każdy. Rzecznik OKP, rzecznikiem pozostał do dziś. Ostrości jego sądów nie zmąciła nigdy znajomość sprawy, na temat której się wypowiada. Specjalista od manipulacji i insynuacji. Odkrył np., że strajki lekarzy wywołała akcja przeciw korupcji w środowisku medycznym, o czym nie wiedzieli nawet strajkujący. I co? I nic.

Życiński Józef. Arcybiskup. Autorytet. Przykład optymistyczny. Kiedyś skreślony z listy autorytetów za sprzeciw wobec amnezji. Przyjęty z powrotem (i to z honorami), gdy lustrację uznał za zbrodnię.

Rzeczpospolita

Bronisław niezłomny [Bronisław Wildstein]

Rafał Kalukin
2006-05-26, ostatnia aktualizacja 2007-05-02 00:00

- Wzbudza sympatię. Jest starszym kumplem, nie legendą opozycji. - Zakochany w sobie, próżny. Bezwzględny wobec przeciwników. Portret Bronisława Wildsteina

Bronisław Wildstein
Fot. Grażyna Makara / Agencja Gazeta
Bronisław Wildstein
Jak pan reaguje, gdy nazywają pana radykałem, fanatykiem? - pytam nowego prezesa TVP. - To są bzdury, które pokazują, jak bardzo kreowany przez was obraz rzeczywistości odbiega od rzeczywistości realnej - irytuje się na niechętne mu media. Wstaje i niespokojnie krąży po wyposażonym w sześć telewizorów prezesowskim gabinecie.

Według Bronisława Wildsteina radykalni są bowiem jego oponenci. On, zaangażowany publicysta akcentujący porządek moralny, musi zmagać się z "absurdalną tezą, zgodnie z którą fundamentalizmem jest odwołanie się do wartości". To właśnie kwestionowanie oczywistych wartości pozwalających odróżnić dobro od zła jest ideologią, nie na odwrót.

Gdy w świat poszła informacja, że zostanie szefem TVP, na internetowych forach zaroiło się od emocjonalnych komentarzy. - Układ się rozlatuje - cieszyli się jedni. Inni obawiali się, że to koniec pluralizmu w publicznych mediach.

"Człowiek, który się teczkom nie kłaniał" - pod takim tytułem ukazał się rok temu w "Newsweeku" portret Wildsteina. W tamtym czasie było o nim najgłośniej. O nim i o liście ochrzczonej jego nazwiskiem.

Tomasz Wołek tak wyjaśnia, dlaczego grono młodszych o ponad dekadę konserwatywnych publicystów widzi w "Bronku" swego patrona: - Po pierwsze, karta opozycyjna. Po drugie, horyzonty intelektualne. Po trzecie, krzepa fizyczna połączona z szaleńczą odwagą.

Dawny współpracownik: - Nie budował nigdy środowiska. Po prostu wzbudza sympatię. Skraca dystans, lubi poimprezować. Jest starszym kumplem, a nie wyniosłą legendą opozycji.

- Zakochany w sobie, próżny. A zarazem surowo ocenia innych. Jeśli kogoś uzna za przeciwnika, staje się bezwzględny i próbuje zniszczyć oponenta. Pamięta urazy sprzed lat - dodaje kolejny.

Wołek: - Emocjonalny chłód i wulkaniczny temperament mieszają się w nim w przedziwnych proporcjach.

I zwolennicy, i przeciwnicy Wildsteina z reguły są zgodni, że jest osobą konfliktową. Nigdzie nie zagrzał dłużej miejsca, a rozstania były zawsze burzliwe.

Czy grupa Baader-Meinhof miała rację?

Urodził się w 1952 r. w Olsztynie. Ojciec, lekarz wojskowy, był komendantem szpitala.

- Przedwojenny komunista, chyba członek Komunistycznej Partii Polski. Wierzył w system. Matka była w AK, więc rodzice prowadzili ostry spór polityczny - opowiada Bronisław Wildstein.

Gdy miał pięć lat, zachorował na gruźlicę, więc rodzina Wildsteinów w poszukiwaniu lepszego klimatu przeniosła się do Przemyśla. Zostali tam do 1967 r., gdy w wojsku zaczęły się czystki antysemickie. Ojca usunięto, po roku zmarł. - Był małomówny, skryty. Już po jego śmierci matka powiedziała mi, że był Żydem.

Marzec 1968 r., apogeum antysemickiej nagonki. - Mieszkaliśmy w Krakowie. Byłem niesamowicie podniecony rozruchami. Zamknęli nas w szkole, ale uciekłem i włóczyłem się po mieście - wspomina.

Nie odczuł jednak Marca na własnej skórze. Uważa, że nie można mówić o erupcji antysemityzmu w społeczeństwie. To partia wszystko zaaranżowała i przeprowadziła, odpowiedzialność za Marzec ponoszą więc wyłącznie komuniści.

W 1971 r. zaczął studia polonistyczne na UJ. Po roku je rzucił, ale gdy zainteresowało się nim wojsko, wrócił na uczelnię. W 1973 r. pierwszy gest opozycyjny - próbuje rozkręcić protest przeciwko odgórnie zarządzonemu połączeniu dwu młodzieżowych organizacji ZMS i ZSP. Nie był działaczem studenckim, ale - jak wielu studentów - odebrał połączenie jako zamach na względną niezależność ZSP.

"Byliśmy wtedy bardzo młodzi i wszystko było dla nas możliwe, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że żyjemy w systemie, w którym nic nie jest możliwe" - pisał po latach.

Na zdjęciach widać młodego człowieka z bujną fryzurą w stylu afro i gęstą czarną brodą, oblicze jak u kubańskiego rewolucjonisty. Z przyjaciółmi Stanisławem Pyjasem i Lesławem Maleszką stworzył w akademiku coś na kształt hippisowskiej komuny. Nazywano ich "anarchistami".

Stworzyli kontrkulturową grupę: alkohol, lekkie narkotyki, wspólne wypady na Jazz Jamboree, "Apocalypsis cum figuris" Jerzego Grotowskiego. Długie dyskusje. "Nienawidziliśmy polityki, ale nie potrafiliśmy się od niej uwolnić" - wspominał Wildstein.

Około 1975 r. zaczęli się organizować, myśleli o założeniu pisma. Rok później, po pacyfikacji Radomia i Ursusa, zbierali podpisy pod protestem przeciwko "ścieżkom zdrowia" zafundowanym robotnikom przez milicję.

Anna Krajewska, koleżanka z opozycji krakowskiej: - Dzięki "anarchistom" poznałam myśl XIX-wiecznych anarchistów rosyjskich Kropotkina i Bakunina. Zastanawiali się, jakie racje stoją za terrorystami z Frakcji Czerwonej Armii (RAF), i doszli do wniosku, że za ekstremalną formą protestu przeciwko konsumpcyjnemu społeczeństwu stoi pragnienie uratowania człowieczeństwa. Po samobójstwie przywódcy RAF Baadera w 1977 r. przez tydzień nie trzeźwieli ze smutku.

Wildstein: - Do prawdziwych klasyków trudno było dotrzeć, więc czytaliśmy pierdoły. Zainteresował mnie Max Stirner [teoretyk anarchoindywidualizmu]. Baader-Meinhof? Cóż, nie rozumieliśmy świata, a propaganda serwowała fałszywy obraz Niemiec. Ale nie chcę usprawiedliwiać własnej głupoty.

Jeden nie żyje, drugi zdradził

W 1976 r. grupą kontestatorów zainteresowała się bezpieka. Prosto z ulicy trafili na przesłuchanie. Nie wiedzieli, że prawo PRL pozwalało odmówić zeznań. Najtwardszy okazał się Pyjas. - Brzozowski raz coś chlapnął Ochranie i już sto lat ciągają go za to - miał powiedzieć esbekowi.

Wildstein wykręcał się, kolegów nie sypnął. Załamał się Maleszka. Bezpieka najprawdopodobniej już wcześniej wytypowała go do werbunku - jako najsłabszego, podatnego na szantaż. Podpisał zobowiązanie do współpracy i podjął ją - aż do 1989 r.

Kiedy w maju 1977 r. w bramie znaleziono ciało Pyjasa, Wildstein pognał do prosektorium. Podał się za krewnego, dał cieciowi sto złotych i wpuszczono go. Ujrzał zmasakrowaną twarz.

Oficjalna diagnoza lekarza z Zakładu Medycyny Sądowej Zdzisława Marka: nieszczęśliwy wypadek. Pyjas po pijanemu upadł w bramie i udusił się własną krwią. Śledztwu ukręcono łeb.

Wildstein nie ustawał, by wyjaśnić okoliczności śmierci przyjaciela. W 1990 r. publicznie nazwał Marka "wspólnikiem morderstwa". Przegrał proces o zniesławienie. Wykłócał się z MSW o ujawnienie dokumentów, przypominał, że Pyjasa zamordowała bezpieka.

- Czy nie obawiasz się, że wśród osób, które śledziły Pyjasa, mógłbyś znaleźć kogoś ze swoich znajomych? To ogromny problem moralny! - zapytano go w wywiadzie w 1994 r. Odparł: - Życie składa się z problemów moralnych.

W 2001 r. "Tygodnik Powszechny" opublikował fragmenty pracy dyplomowej absolwenta esbeckiej szkoły o inwigilacji Studenckiego Komitetu Solidarności. Wildstein zwrócił uwagę na agenta "Ketmana", którego opis pasował do Maleszki.

Zadzwonił do przyjaciela, redaktora "Gazety". - Wiem, kto to "Ketman". Chcesz pogadać? - zapytał. Umówili się w kawiarni. Maleszka od razu się przyznał.

Wkrótce ukazało się oświadczenie działaczy SKS o zdradzie Maleszki. - Naszym celem nie jest prześladowanie go i pozbawianie pracy - tłumaczył Wildstein. Dziś, mówiąc o Maleszce, nazywa go "człowiekiem, którego uważał za przyjaciela".

Opozycyjny high life

Studencki Komitet Solidarności był reakcją na śmierć Pyjasa. Najpierw "czarne juwenalia" - bojkot oficjalnych imprez i kilkutysięczna manifestacja. Tak narodziła się pierwsza w Krakowie poważna opozycja. W SKS spotkali się "anarchiści" i młodzi ludzie z tzw. beczki - duszpasterstwa akademickiego ojców dominikanów.

Adam Zagajewski pisał w "Solidarności i samotności": "Anarchiści chodzili po mieście, wyjeżdżali pod Kraków, organizowali anarchiczne pijaństwa, jeździli na gapę koleją, czasem zarabiali na życie, rozładowując wagony z węglem. (...) Któregoś dnia hierarchiści [czyli "beczka"] zorganizowali w kościółku (...) adorację Najświętszego Sakramentu. Anarchiści byli bardzo zakłopotani, nie wiedzieli, czy mają kontynuować swą jazdę, swe spacery, wędrówki, pijaństwa, lektury amerykańskich poetów i mędrców hinduskich. Jednak, może nie wszyscy, przyłączyli się do hierarchistów. Bo w tym czasie anarchizm słabł, hierarchizm krzepł".

SKS współpracował z KOR, przyjmując filozofię tworzenia niezależnych instytucji obywatelskich.

- Byliśmy pod wielkim wrażeniem Jacka Kuronia. Do dziś uważam go za wspaniałego człowieka - mówi Wildstein.

Krajewska: - Bronek był nieprzejednanym bojownikiem. Pisał ulotki, w których wciąż czegoś żądał. Niepokorny i brawurowy.

Rewizje, zatrzymania na 48 godzin. Raz uciekł eskortującym go milicjantom i wyskoczył z pierwszego piętra komendy.

Znajomy z czasów krakowskich: - Wiele w tym było zabawy. Imprezowali po wiele dni. Jak szykowała się akcja ulotkowa, napuszczali zimną wodę do wanny i cucili się.

Maleszka i Wildstein pisywali do podziemnego "Indeksu". Pierwszy specjalizował się w manifestach ideowych, drugi wolał formy szydercze. Gdy w organie SZSP opisano ich jako awanturników opłacanych przez Zachód, Wildstein odpowiedział: "Wszystkich czytelników zapraszam do SKS-u. Przed przyjazdem papieża czeka nas istna pielgrzymka dziennikarzy, litania wywiadów - dolary sypać się będą jak zielona manna (...). High-lifowy standard, pełne kieszenie i pełne samochody (oczywiście dolarowych dziwek)".

W miejsce "anarchizmu" pojawiała się dojrzalsza myśl polityczna: - Z początku byliśmy na lewo od KOR. Chcieliśmy po prostu pogonić państwo. Najważniejszą wartością była wolność. Z czasem dostrzegłem, że znacznie lepiej wyraża ją liberalizm.

Gdy w latach 80. zobaczy na własne oczy Zachód, stanie się wyznawcą rynku. W 2000 r. opublikuje "Profile wieku", cykl wywiadów z czołowymi intelektualistami Zachodu, m.in. Derridą, Fukuyamą, Huntingtonem i Barberem. W rozmowie o książce powie: "Wolny rynek wydaje mi się formą optymalną. I to (...) raczej w wydaniu amerykańskim".

W sierpniu 1980 r. ruszył na Wybrzeże. Był w Stoczni Gdańskiej, potem został zatrzymany przez milicję. Z sankcją prokuratorską przerzucali go z aresztu do aresztu. Wyszedł po podpisaniu Porozumień. W Krakowie założył punkt konsultacyjny dla założycieli wolnych związków. Potem organizował Niezależne Zrzeszenie Studentów. Jednak jako były student wkrótce się wycofał.

Krajewska: - Pojawili się następcy. A ponieważ otworzyła się przestrzeń wolności, wystąpiliśmy o paszporty, by zobaczyć ten mityczny Zachód.

Listopad 1980, impreza u działacza NZS Jana Rokity. Skończyła się wódka, więc któryś z kolegów poszedł szukać meliny. Trafił przez pomyłkę do willi, gdzie imprezowali milicjanci. Nieproszonego gościa poturbowano, więc zapalczywy Wildstein zorganizował kontrofensywę.

- Rozpieprzyliśmy tę willę. A potem dalej szukaliśmy meliny, trafiliśmy na dworzec. Tam rozegrała się kolejna bitwa z milicją. Kilku wyrzuciłem razem z szybami. Jak opuszczaliśmy pobojowisko, leżeli bez ruchu. Wiedziałem, że posadzą mnie na wiele lat - opowiada.

Akurat miał przyznany paszport, więc ruszył w świat. Austria, Szwecja, Włochy, Francja. - Jakieś trockistowskie towarzystwo zaprosiło nas do Niemiec. Wtedy wyleczyłem się z lewactwa na dobre.

Po roku spędzonym w podróży chciał już wracać. 13 grudnia 1981 r. jechał do Polski stopem przez Holandię. Zmienił kurs podróży i znalazł się w Paryżu - jak wielu przyjaciół z SKS i KOR.

Z Mirosławem Chojeckim, członkiem KOR i twórcą podziemnego wydawnictwa Nowa, założyli za namową Jerzego Giedroycia pismo "Kontakt". Wildstein został naczelnym.

Ostrożnie z antykomunizmem

Z początku kolumny pisma zapełniały komunikaty z kraju, przedruki z prasy podziemnej, informacje o represjach, proste artykuły ku pokrzepieniu serc. Jednak pismo ewoluowało. Pojawiła się poważna publicystyka, teksty zachodnich klasyków myśli politycznej. Linia pisma nie była wyraźna, publikowali autorzy o różnych poglądach.

W jednym z tekstów Wildstein atakował pacyfistyczne ruchy młodzieżowe na Zachodzie: "Nie lubię cynicznych polityków, ale zdecydowanie bardziej nie znoszę naiwnych i etycznych entuzjastów. Tak się zresztą składa, że kiedy spełnienia absolutu moralnego szukają oni w polityce, potrafią być wyjątkowo cyniczni". I dalej: "Tęsknoty metafizyczne i absolutyzm moralny umiejscawiają się w rzeczywistości społeczno-politycznej i tam poszukują swojego spełnienia. Rzeczywistość zredukowana wyłącznie do tego aspektu, do prostych i zdawałoby się sprawdzalnych formuł, posiada pozór triumfu zdrowego rozsądku, ale w rzeczywistości prowadzi do sytuacji rodzenia się masowej psychozy ideologicznej".

W 1984 r. polemizował z "Polityką Polską" Tomasza Wołka, pismem konserwatywnego Ruchu Młodej Polski: "Dziecięca choroba antykomunistycznego radykalizmu szerzy się wśród (szczególnie nowych) emigrantów. Charakterystyczne jest, iż antykomunizm w tym wydaniu zaczyna przypominać lustrzane odbicie komunistycznego stylu myślenia. Czarno-biała, skrajnie uproszczona wizja świata, cel uświęcający działanie doń prowadzące, odrzucenie jakichkolwiek rozwiązań pośrednich, lekceważenie życia człowieka".

Wspomina paryskie lata: - Siedzieliśmy w sprawach polskich po uszy. Żyło się bokiem, zarabiało mało. Dorabiałem jako stróż nocny. Nieznośna lekkość bytu, nie byłem za nic odpowiedzialny.

Współpracownik "Kontaktu": - Uganiali się za ogórkami kiszonymi i śledziami. Zajmowali się tą biedną Polską pod butem Jaruzelskiego. Zamiast wejść we francuską kulturę, tułali się po barach.

Przerywnikiem był wypad na Jamajkę w 1984 r. Odbywał się tam zlot antykomunistycznych organizacji młodzieżowych. Żydzi z Izraela obchodzili akurat Pesach. Krążyli po zlocie, wychwytywali rodaków i zapraszali na święto. Wildstein poszedł i zafascynował się symboliką judaistyczną. Ale nie próbował nigdy wejść głębiej w judaizm. Za pochodzenie i kilkuletnią działalność w loży masońskiej (dziś nie chce o tym mówić) i tak nieraz będzie atakowany przez radiomaryjne środowiska. Gdy po 1989 r. zajmie pozycje prawicowe, nie będzie pasował do modelu Polaka katolika.

- Kultura bez religii jest żałośnie jednowymiarowa. Jestem kimś więcej niż agnostykiem, mam wewnętrzną potrzebę życia religijnego, ale nie stać mnie na wejście w religię z wątpliwościami - tłumaczy.

Praca w „Kontakcie” zakończyła się w 1987 r. awanturą z Chojeckim. O co poszło? Żadna ze stron nie chce dzisiaj mówić. Jeden z ówczesnych emigrantów twierdzi, że obaj byli zbyt ambitni i do kolizji musiało dojść. Autorka „Kontaktu” Maria de Hernandez-Paluch pisała w „Przeglądzie”: „Jasne było, że Wildstein każdym sposobem chce się wyzwolić spod prezesury Chojeckiego i samemu być panem na włościach »Kontaktu «. Niebagatelną przeszkodą był jednak fakt, że to Chojecki zdobywał pieniądze, a nie Wildstein”.

Chojecki zwolnił Wildsteina. Ten podał wydawcę do francuskiego sądu pracy, żądając odprawy. Sąd oddalił roszczenia, ale przy okazji wyszło na jaw, że pracownicy "Kontaktu" pracowali na czarno - co zresztą w redakcji akceptowano, gdyż pracowało się "dla sprawy". Chojecki musiał zapłacić karę.

Po odejściu z "Kontaktu" Wildstein został korespondentem Wolnej Europy. Gdy w Polsce nastąpiła zmiana, spakował manatki i na początku 1990 r. wrócił do kraju. Wspomnienie paryskiej emigracji pojawi się w wydanej w 1992 r. powieści Wildsteina "Brat", której bohaterowie nosili wiele cech prawdziwych postaci. Z reguły negatywnych.

Bronkowi dzieje się krzywda?

Po powrocie miał dylemat: polityka czy media. Wyboru pomógł mu dokonać Krzysztof Kozłowski, szef MSW w rządzie Mazowieckiego, który rekomendował go na szefa Radia Kraków.

Zastępca Wildsteina w radiu Roman Graczyk: - To było socjalistyczne przedsiębiorstwo. Przerost zatrudnienia, masa zajadłych czerwonych, przydupasy partyjne. Z Radiokomitetu szły zalecenia, by działać ostrożnie. Bronek wybrał drogę na skróty i od razu wywalił całe towarzystwo.

- Ale - kontynuuje Graczyk - zaczęło się kiepścić. Zatrudniliśmy ambitnych trzydziestolatków z pokolenia NZS. Bronek zbyt autorytatywnie zarządzał zespołem. Grupa dziesięciu zwarła szeregi, dochodziło do buntów. Intrygowali. Zaczęliśmy ich tępić, kogoś dyscyplinarnie zwolniliśmy. Oni założyli związek zawodowy. Atmosfera fatalna.

Jednak radio finansowo stało dobrze. Wildstein okazał się też odporny na naciski polityczne i dbał o pluralizm poglądów w eterze. Stracił pracę w 1993 r., gdy zlikwidowany został Radiokomitet i rozgłośnie przekształcono w spółki skarbu państwa.

W wojnie na górze opowiedział się po stronie zwolenników Mazowieckiego. Poglądy Wildsteina jednak ewoluowały. W 1991 r. napisał swój pierwszy tekst o potrzebie dekomunizacji. Chciał go opublikować w "Tygodniku Powszechnym", ale Jerzy Turowicz odrzucił artykuł. Wildstein opowiedział się też za lustracją, choć jej realizacji w wykonaniu Macierewicza nie zaakceptował.

Dlaczego rozszedł się ze środowiskiem Unii Demokratycznej?

Znajomy Wildsteina: - Walczył o ujawnienie prawdy o morderstwie Pyjasa. Skończyło się przegranym procesem z prof. Markiem. Wstrząsnęło nim to, że w wolnej Polsce nie można ukarać winnych zbrodni, i obciążył winą środowisko, które sprzeciwiało się dekomunizacji.

Wildstein: - Radiokomitet zarządzany był przez Andrzeja Drawicza. Porządny człowiek, ale zabrakło mu twardości. Na moich oczach w publicznych mediach reprodukowały się postawy z PRL, szlifował się układ postkomunistyczny.

Po odejściu z radia trafił do "Życia Warszawy", gdzie pod skrzydłami Tomasza Wołka powstał młody konserwatywny zespół. "ŻW" polemizowało z "Gazetą", zajmując stanowisko bliskie Wałęsie. Wildsteina powitano w tym gronie życzliwie, choć zdarzało mu się studzić co radykalniejsze oceny kolegów.

"ŻW" miało problem. Włoski właściciel Nicola Grauso, który starał się o koncesję na ogólnopolską telewizję, naciskał na redakcję, by publikowała teksty dyskredytujące konkurencyjny Polsat. Pojawiły się ostre spięcia między zespołem a wydawcą. Wildstein założył "Solidarność", która walczyła z Grausem. Wkrótce Wołek stracił pracę, a "ŻW" zostało sprzedane biznesmenowi Zbigniewowi Jakubasowi. Ten, pragnąc ułożyć sobie dobre stosunki z prezydentem Kwaśniewskim, zażądał zmiany linii politycznej. Większość zespołu - w tym i Wildstein - odeszła, by w 1996 r. stworzyć z Tomaszem Wołkiem dziennik "Życie".

Wołek: - W "Życiu Warszawy" Bronek pokazał się z dobrej strony. Uprawiał celną publicystykę. W "Życiu" popełniłem jednak błąd. Zrobiłem go, na jego prośbę, wicenaczelnym. Miał zadanie zorganizowania platformy współpracy gazety z rozgłośniami radiowymi. Nic z tego nie wyszło. Uznałem więc, że jego wiceszefowanie to fikcja.

Z relacji Wołka wynika, że na początku 1997 r. odbył z Wildsteinem rozmowę w cztery oczy i zaproponował mu odejście z gazety - ale dopiero po jesiennych wyborach. Zanosiło się na zwycięstwo AWS, co wiązało się z "nowymi możliwościami w sferze mediów" dla Wildsteina. Gdy prawica wygrała wybory, w obecności zespołu Wołek przypomniał o dżentelmeńskiej umowie. - Ktoś z członków kolegium wstał i wyraził oburzenie. Patrzę na Bronka i czekam, aż zareaguje. On nic. Nikt trzeci nie wiedział o naszej umowie, zwolennicy Bronka mieli więc poczucie, że dzieje mu się krzywda - wspomina szef "Życia".

Wildstein kwituje: - Nie było żadnej umowy. Wołek zdał sobie sprawę, że przypadkowo stał się symbolem, a to my zrobiliśmy tę gazetę. Z przyczyn ambicjonalnych chciał mnie zmarginalizować.

Sprawa podzieliła zespół. Ponad połowa redakcji podpisała się pod listem poparcia dla Wildsteina. Niektórzy na znak solidarności odeszli wraz z nim.

Dekomunizacja, której nie było

Po odejściu z "Życia" w 1997 r. opublikował w "Gazecie" tekst o zmierzchu ery Wałęsy. Kolejny, polemizujący z francuskim intelektualistą Tzvetanem Todorovem, został odrzucony i współpraca się urwała. Przez kilka lat był "wolnym strzelcem", aż w 2000 r. na stałe zakotwiczył w "Rzeczpospolitej".

Manifestem Wildsteina była wydana w 2000 r. książka "Dekomunizacja, której nie było". Brak rozliczenia PRL jest dla autora najważniejszym źródłem problemów III RP. A przeciwnicy rozliczeń, których Wildstein upatruje w Unii Wolności, "Gazecie" i "Tygodniku Powszechnym" oraz w SLD, to główni odpowiedzialni.

Publicysta widzi w dekomunizacji wyraz elementarnej sprawiedliwości dziejowej, gdyż, nie ulega wątpliwości, "komunizm był złem". Mimo to stara się odnaleźć racjonalne przesłanki w postawie jej przeciwników. Pisze, że podjęcie negocjacji przy Okrągłym Stole było "moralnym obowiązkiem" elit solidarnościowych. Jednak po powstaniu rządu Mazowieckiego nie było już powodów, by honorować porozumienie. Dlaczego więc pierwszy niekomunistyczny rząd sprzeciwiał się dokończeniu rewolucji w postaci usankcjonowanej prawnie dekomunizacji? "Środowisko, o którym mowa, w dużej mierze wywodzi się z przedwojennej inteligencji (...). Podstawowym zagrożeniem był w tamtym świecie nacjonalizm w jego endeckiej formie. W efekcie w środowisku tym istniała zakodowana bardzo mocno obawa przed prawicą, która w Polsce (...) przybrać musi endecki, nacjonalistyczny, antysemicki kształt". A do tego - pisze Wildstein - w Polsce właśnie toczyła się "antykomunistyczna rewolucja" i istniała uzasadniona groźba "rozkręcania się spirali rewolucyjnego terroru" pod hasłami antykomunizmu. Było czego się obawiać, ale "elementarny ogląd sytuacji" szybko pokazał, że niepotrzebnie.

Z lęków zrodziła się "decyzja polityczna". Adam Michnik i jego zwolennicy świadomie obrali strategię sojuszu części opozycji demokratycznej oraz reformatorskiego skrzydła PZPR. Po to, by zatrzymać prawicę, która nawoływała do dekomunizacji. Dorobiono jej gębę "antykomunistycznych bolszewików". "Następuje odwrócenie wartości: postkomuniści zostają uszlachetnieni i przyjęci w poczet demokratycznych polityków, a ich przeciwnicy naznaczeni zostają piętnem komunizmu".

Odmowę dekomunizacji Wildstein łączy z "relatywizacją wartości" - heroizm opozycyjny sprowadzony został do wstydliwego "kombatanctwa", a konformizm wyniesiono do rangi "wyznacznika i fundamentu człowieczeństwa". "Konsekwencją tej strategii była pełzająca rehabilitacja PRL. Odpowiadała ona dość normalnemu zapotrzebowaniu nawet najzwyklejszych ludzi, którym trudno pogodzić się z brakiem sensu aktywności całego ich życia [w PRL]" - pisał Wildstein. To dlatego "propaganda" "Gazety" zdominowała debatę publiczną w latach 90.

Autor zbywa argumenty o niemożności rozliczenia PRL na gruncie prawa. Jeśli nie udało się osądzić winnych większości zbrodni PRL, to z winy tych, którzy w 1990 r. zablokowali weryfikację sędziów (pozostali więc w aparacie sądowniczym wychowani w PRL konformiści) oraz narzucili "skrajnie pozytywistyczną koncepcję prawa", które nie zostało osadzone na moralnych fundamentach.

Według Wildsteina odmowa dekomunizacji prowadziła do zafałszowania pamięci o PRL, który nie został jednoznacznie potępiony. W tym klimacie musiało nastąpić odrodzenie się formacji postkomunistycznej w polityce oraz PRL-owskiej nomenklatury w gospodarce. W efekcie rozkwitła korupcja, która "uśmierca wolny rynek".

Spór o dekomunizację Wildstein postrzega w szerszym kontekście kulturowym. Odmowa rozliczenia PRL jest polską odpowiedzią na zachodni postmodernizm negujący tradycyjną hierarchię wartości. I jedno, i drugie prowadzi do "świata amorfii, bezkształtu, ciągłego ruchu równoprawnych opinii, których ważności nie sposób rozsądzić".

Wildstein przywołuje w swej książce większość argumentów przeciwników dekomunizacji, choć uważa, że są one niespójne i wewnętrznie sprzeczne. O własnym zaangażowaniu po stronie obozu Mazowieckiego nie wspomina.

Herold lustracji

W "Dekomunizacji, której nie było" zbiegły się wszystkie wątki publicystyki Wildsteina z lat 90. U progu kolejnej dekady kładł większy nacisk na lustrację. W 2001 r. ujawnił przeszłość Maleszki, a gdy zaczęły otwierać się akta IPN, ogłosił, że agentem SB był Henryk Karkosza, szef drugoobiegowej Oficyny Literackiej.

Apogeum jego aktywności prolustracyjnej nastąpiło w ubiegłym roku, gdy wyniósł z IPN indeks liczący blisko 250 tys. osób - wymieszane nazwiska funkcjonariuszy SB, tajnych współpracowników i kandydatów na TW. Przekazał go innym dziennikarzom.

Gdy "Gazeta" to opisała, wyjaśniał w "Rzeczpospolitej": "Wyniosłem ów indeks, działając na własną rękę, aby pokazać go swoim kolegom dziennikarzom, aby mogli zwrócić się do IPN w celu odtajnienia istotnych dla nich materiałów dotyczących konkretnych osób. Uważam, że obowiązkiem dziennikarzy jest domagać się w imieniu społeczeństwa, które reprezentują, prawdy o swojej najnowszej historii".

Dzień później Wildstein stracił pracę. "Swoim postępowaniem wykroczył poza rolę dziennikarza i przyjął postawę polityka" - wyrokował naczelny "Rzeczpospolitej" Grzegorz Gauden. W zespole wrzało. Pod siedzibą gazety odbyła się zaś demonstracja w obronie Wildsteina. Znów redakcyjni koledzy zbierali podpisy pod listem poparcia.

"Lista Wildsteina" trafiła do internetu, a nazwisko jej patrona było słowem najczęściej wpisywanym do wyszukiwarek. Stał się heroldem lustracji. Bagatelizował sugestie, że niewinne osoby muszą zmagać się z pomówieniami. - Jeżeli ktoś się czuje urażony tym, że znalazł się w książce telefonicznej razem z osobami, których nie poważa, jest to pewna nadwrażliwość - mówił w wywiadzie. A że indeks nie był książką telefoniczną? To "Gazeta" jest winna. Napisała, że "ubecka lista krąży po Polsce".

"Puszczać w świat listę, na której obok siebie, bez możliwości rozróżnienia, są agenci i ludzie niewinni, nie jest kwestią poglądów, lecz głupoty, na domiar wywołującej krzywdy ludzkie, przykrości i konflikty" - upominał publicysta Stefan Bratkowski.

Wildstein pozwał "Rzeczpospolitą" do sądu za nieuprawnione zwolnienie. Sprawa skończyła się ugodą. W wywiadach mówił, że chciałby kierować własnym dziennikiem. Jednak trafił do "Wprost" kierowanego przez b. sekretarza KC PZPR Marka Króla. - Nie podoba mi się jego przeszłość, ale czasem potrzebna jest Realpolitik - tłumaczy.

Teksty Wildsteina we "Wprost" wolne były od subtelności. Pisał tak, jak nakazuje tytuł pisma, nierzadko ad personam. Wicenaczelny "Gazety" Piotr Stasiński "bezmyślnie realizuje strategię swoich mentorów". Dziennikarz "Gazety" Wojciech Czuchnowski to "facet do wynajęcia" - bo dziś występuje przeciwko lustracji, a kiedyś ją popierał. Nazwisko mec. Jana Widackiego, który przed sądem bronił m.in. prof. Marka, a potem reprezentował przed komisją śledczą Jana Kulczyka, należy "wymawiać po angielsku".

W tegorocznym tekście "Salon Zależnych. Koniec warszawki?" wyłożył wszystko, co sądzi o elitach III RP i kogo do nich zalicza. Wymienia długą galerię postaci - od Michnika i Kwaśniewskiego, przez Marię Janion, po Grzegorza Jarzynę i Krzysztofa Warlikowskiego. "Salon" trzęsie życiem politycznym, naukowym i kulturalnym, kreuje mody i skazuje na niebyt oponentów - nawet Zbigniewa Herberta. Praktyki "salonu" kojarzą się Wildsteinowi z mroczną przeszłością. "Elita III RP powstawała jako kontynuacja elity PRL".

Rządy elit ponad głowami społeczeństwa to nie tylko polska przypadłość. Nawet Unia Europejska to projekt "salonu brukselsko-paryskiego". Retoryka Wildsteina zbliżyła go ostatnio do poglądów Jarosława Kaczyńskiego o wszechobecnym układzie. 11 maja bliska PiS rada nadzorcza TVP wybrała go na prezesa TVP.

Wildsteinów dwóch

Od tekstów w "Kontakcie" oddalił się o lata świetlne. Eseje z połowy lat 90., w których pryncypialnym tezom towarzyszyły próby wniknięcia w argumenty oponentów, też poszły w zapomnienie. Nastał czas prostego wskazywania, kto wróg, a kto sojusznik.

Niektórzy znajomi sądzą, że zmienił się po sprawie Maleszki. Zdrada przyjaciela musiała wywrzeć piętno. - Usiłuje się mnie wsadzić w taki schemat, że rozgrywam osobiste sprawy. Rzeczywiście moje zaangażowanie wynika również z osobistych doświadczeń, ale bez przesady - mówił w wywiadzie.

Inni wskazują na niespełnienie Wildsteina prozaika. Opublikował kilka powieści ("Jak woda" z 1989 r., "Brat" z 1992 r., "Mistrz" z 2004 r.) oraz zbiór opowiadań "Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością" (2003), niektóre nagradzane. Nie zapisał się jednak w powszechnej świadomości jako pisarz. Być może dlatego, że specjalizuje się w powieściach z kluczem, z których przebijają publicystyczne pasje autora.

- Nie jestem niespełniony. Rozmawiamy w gabinecie prezesa największej stacji telewizyjnej - irytuje się. Po chwili dodaje: - Pewnie chciałbym być bardziej rozpoznawany jako pisarz. Ale nie piszę łatwych książek dla szerokiego czytelnika.

Wydany ostatnio „Mistrz” odwołuje się do mitu Jerzego Grotowskiego, który niegdyś był dla Wildsteina postacią ważną. Bohaterowie książki rekonstruują po 30 latach bohatera swej młodości. Odczytywano więc powieść jako rozliczenie się Wildsteina z „anarchistycznym” epizodem. Recenzent „Gazety” pisał: „Niestety, »Mistrza « nie czyta się z zapartym tchem. (...). Wildsteina ponosi niekiedy pasja publicysty, chwilami ma się wrażenie, że autor chce zbyt wiele włożyć w ramy powieści”.

Z kolei Piotr Bratkowski pisał w "Newsweeku" o dwóch Wildsteinach: "Jeżeli ten pierwszy [Wildstein - pisarz] widzi rzeczywistość jako chaotyczny labirynt, ten drugi [Wildstein publicysta] za wszelką cenę szuka twardych i prostych ścieżek pozwalających wydostać się z bagna. Albo na odwrót: gdy publicysta nadmiernie upraszcza świat, pisarz pokazuje jego złożoność i niejednoznaczność".

A jak on sam tłumaczy swą ewolucję? - Rzeczywistość jest skomplikowana, więc należy wyostrzać sądy. Człowiek żyje w świecie opozycji binarnych i trzeba mu o nich przypominać - dowodzi.

Ale jest i drugi powód: - Wydaje mi się, że rozpoznałem fundamentalne przypadłości III RP. I w pewnym momencie sytuacja stała się dla mnie bardzo klarowna. Teraz już taka nie jest...

Czy to oznacza, że dawno niewidziane u "Bronka" wątpliwości wpłyną na program TVP? Wildstein deklaruje odcięcie telewizji od wpływów politycznych, choć narzucono mu partyjnych współpracowników. Jednak dawni współpracownicy, nawet ci, z którymi rozstał się w gniewie - jak Wołek i Chojecki - nie mają wątpliwości, że będzie niezależny.

- Jego stać na wszystko. Może rozwalić telewizję od środka, podzielić, skłócić. Jedyne, na co go nie stać, to kompromis. Nawet z Jarosławem Kaczyńskim - mówi znajomy Wildsteina.

*** Autor dziękuje za pomoc Ośrodkowi "Karta"