poniedziałek, 16 listopada 2009

Rosja nie wygrałaby wojny z Polską

Piotr Zychowicz 16-11-2009, ostatnia aktualizacja 16-11-2009 17:34

Ostatnio Kreml przeprowadził symulację nuklearnego ataku na wasz kraj! To niebywałe! A mimo to wasz premier cały czas mówi o poprawie stosunków z Moskwą — zdumiewa się rosyjski obrońca praw człowieka w rozmowie z Piotrem Zychowiczem

Władimir Bukowski w 2005 roku
autor zdjęcia: Rafał Guz
źródło: Fotorzepa
Władimir Bukowski w 2005 roku

Skomentuj

Dmitrij Miedwiediew potępił sowieckie czystki z 1937 roku. Wiele osób w Polsce było bardzo zaskoczonych i chwaliło rosyjskiego prezydenta.

Władimir Bukowski: Nie ma za co, bo to tylko gra. Miedwiediew nie jest niezależnym człowiekiem, nie jest prawdziwym prezydentem. On został mianowany na prezydenta. W reżymie panującym obecnie w Rosji ma specyficzną funkcję. Ma reprezentować rzekomą liberalną twarz reżymu. Zwodzić ludzi. To, co mówi, nie ma więc żadnego znaczenia. To tylko słowa. Miedwiediew lubi opowiadać, że w kraju powinno być więcej demokracji, że sądy powinny być niezależne i tym podobne. Miedwiediew i Putin – to stara gra w złego i dobrego policjanta. Nie nabierajcie się na to.

Dla kogo prowadzona jest ta gra?

Oczywiście, aby zmylić Zachód oraz rosyjskich intelektualistów, którzy są sfrustrowani brakiem demokracji i wolności w ich państwie. Słyszą takie rzeczy, ekscytują się nimi, i dzięki temu siedzą cicho i spokojnie. Nie występują przeciw reżymowi, bo uważają, że jest w nim liberalny nurt, który może kiedyś dojść do głosu. Mogą sobie powiedzieć: skoro nasz prezydent mówi takie rzeczy, to nie jest wcale tak źle. Sytuacja się poprawi. Choć to oczywiście mrzonki.

Słowa Miedwiediewa mogą niektórym przypominać rok 1956 i referat Chruszczowa.

To prawda. Jeżeli uważnie przeanalizować to, co powiedział, to rzeczywiście widać, że on mówi Chruszczowem. Że jego wypowiedź była w duchu słynnego referatu z XX Zjazdu. Czyli że w roku 1937 doszło do godnych ubolewania „błędów i wypaczeń”, ale nie powinny one przysłaniać wielkich zdobyczy i sukcesów Związku Sowieckiego. Tak czy inaczej reżym Putina nawiązuje do tradycji sowieckiej. Czasami do stalinowskiej, czasami do chruszczowowskiej.

Czym jest więc państwo znajdujące się dziś pomiędzy Ukrainą a Alaską. Rosją czy też jakimś tworem postsowieckim?

To twór postsowiecki. Sowiecka nomenklatura – po kilku latach zamieszania na początku lat 90. – przegrupowała się bowiem, przystąpiła do kontrofensywy i przejęła najważniejsze stanowiska w państwie. Zarówno w świecie polityki, jak i biznesu. Działając za kulisami, a motorem były tu sowieckie służby specjalne, komuniści wrócili do władzy. Można powiedzieć, że jesteśmy obecnie w fazie restauracji reżymu sowieckiego. Coś w stylu powrotu Burbonów po krótkim okresie rządów Napoleona.

Ale przecież godłem tego kraju jest dwugłowy orzeł, jego flagą jest trójkolorowy sztandar...

...a hymnem stary sowiecki hymn napisany przez Siergieja Michałkowa dla Stalina. W armii nadal używa się czerwonego sztandaru, a na ogonach samolotów bojowych maluje czerwoną gwiazdę. O tym, z jaką historyczną schizofrenią mamy do czynienia w Rosji, najlepiej świadczy sprawa Petersburga. Miasta, któremu przywrócono jego prawowitą nazwę, ale które nadal jest stolicą... Okręgu Leningradzkiego. Gdy Putin odsłaniał pomnik niesławnego szefa KGB Jurija Andropowa, powiedział, że sowieckie organy bezpieczeństwa „zawsze broniły interesów ludu”. Czyli także w 1937, gdy wymordowali kilka milionów jego przedstawicieli...

Rosja nie zaatakuje Polski, bo nie ma czym. Rosyjska armia się degeneruje i rozpada. To właściwie nie jest wojsko tylko horda maruderów

Jak można łączyć dwie sprzeczne ze sobą tradycje, rosyjską i sowiecką?

Taki eksperyment skutecznie przeprowadził już Józef Stalin. Gdy w 1941 roku zaczęła się wojna z Niemcami, sowieccy żołnierze masowo przechodzili na stronę nieprzyjaciela, poddawali się Niemcom całymi dywizjami. W sumie kilka milionów ludzi! To była świadoma polityczna decyzja. Ci ludzie nie identyfikowali się z reżymem komunistycznym i ze Związkiem Sowieckim. Wprost przeciwnie – nienawidzili go z całego serca i chcieli jego zniszczenia. Nie zamierzali bronić kołchozów i gułagu. Państwa, które sprowadziło na nich tak straszliwe nieszczęścia...

Sądzi pan, że gdyby Hitler lepiej traktował Rosjan, to wygrałby wojnę na Wschodzie?

On był zaślepiony przez swoją ideologię, uważał Słowian za podludzi i nie wykorzystał antysowieckiego nastawienia Rosjan i innych narodów uciemiężonych przez Sowiety. I to go zgubiło. Hitler niewiele różnił się od komunistów, był dogmatykiem i fanatykiem. Wracając jednak do Stalina: on szybko zorientował się, że jeżeli będzie walczył tylko pod sztandarem komunizmu, to przegra wojnę. Aby się ratować postanowił więc odwołać się do znienawidzonych rosyjskich uczuć patriotycznych. W słynnym orędziu zwrócił się do narodu słowami „bracia i siostry”, a nie towarzysze. Rosjan, których przez tyle lat terroryzował i ciemiężył, poprosił o pomoc. Otworzył Cerkiew, wprowadził ministerstwa zamiast komisariatów oraz przywrócił stopnie oficerskie i epolety. A przecież wcześniej samo słowo oficer było wyklęte! A skoro stary gruziński bolszewik mógł w latach 40. odgrywać rolę rosyjskiego patrioty, to dlaczego nie mieliby tego robić teraz byli agenci KGB?

Czyli powtórka z historii?

To ta sama gra. Przy okazji opowiem panu o pewnej ciekawej historii związanej z sowieckimi służbami i rosyjskim nacjonalizmem. Na początku lat 90. KGB założyło, a następnie kierowało i sterowało, najbardziej skrajnymi i szowinistycznymi organizacjami rosyjskich nacjonalistów. Chodziło o przedstawienie „obrzydliwej twarzy rosyjskiego ludu”, złych instynktów, które miały w nim drzemać. Po co? W ten sposób chcieli zastraszyć liberalnych intelektualistów. „Jeżeli pójdziecie za daleko w walce z sowiecką spuścizną, jeżeli nie pójdziecie z nami na jakiś kompromis, to w Rosji do głosu dojdzie faszyzm”.

Jak rosyjskie społeczeństwo reaguje na dziwaczną politykę historyczną reżymu?

Ludzie są zdezorientowani. Wystarczy zajrzeć do jakiejś nowszej encyklopedii. Za bohaterów narodu rosyjskiego uznawane są tam postacie, których w żaden sposób nie można ze sobą pogodzić. Z jednej strony biali generałowie Denikin, Wrangel czy Kołczak z drugiej Lenin, Stalin, Beria czy Chruszczow. A więc śmiertelni wrogowie, którzy reprezentowali dwa przeciwne sobie obozy. Z jednej strony Rosjanie, z drugiej nienawidzący Rosjan bolszewicy. To sytuacja jak z Kafki. Ostatnio reżym znalazł gdzieś szczątki jakiegoś białego generała, sprowadził je do Rosji i pochował z honorami. I podczas uroczystości odegrano sowiecki hymn! Dziwię się, że ten człowiek nie wyskoczył z grobu, gdy to usłyszał!

Wyobraźmy sobie, że wsadzamy Putina i jego współpracowników do maszyny czasu i przenosimy do roku 1919. Po której stronie by walczyli. Białych czy czerwonych?

Oczywiście, że po stronie czerwonych! Ci ludzie wywodzą się z sowieckich służb specjalnych. Nie ma żadnych wątpliwości, komu sprzyjaliby podczas Wojny Domowej. Przecież to dzięki zwycięstwu czerwonych mogli zbudować swoją pozycję i osiągnąć dzisiejsze wpływy. Zresztą dziadek Putina był w Czeka, a ojciec w NKWD. To klan czekistów, który od kilkudziesięciu lat zwalczał rosyjski patriotyzm.

Dlaczego Kreml prowadzi taką dziwną grę w sprawie Zbrodni Katyńskiej?

Bo na początku lat 90. rosyjscy politycy byli na tyle głupi, że ogłosili dzisiejszą Rosję spadkobierczynią prawną Związku Sowieckiego. Zrobili tak, bo dało im to pewne zyski. Przejęli po Sowietach miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, nie musieli ponownie ratyfikować wszystkich międzynarodowych traktatów i tym podobne. Ale w ten sposób odziedziczyli po Sowietach również długi. Czyli reparacje, które powinni wypłacić Polsce, Afganistanowi, państwom bałtyckim i wszystkim innym krajom, które zostały skrzywdzone przez Sowiety. Taki scenariusz byłby dla Kremla koszmarem i właśnie dlatego wraca on do stalinowskiego kłamstwa, że w Katyniu mordowali Niemcy. Reżym boi się pozwów ze strony rodzin zamordowanych oficerów. Obawia się precedensu, który otworzyłby puszkę Pandory.

Ale sprawa Katynia wpisuje się w szerszy kontekst – wrogiej polityki Rosji wobec Polski.

Oni chcą was zastraszyć i – niestety – w pełni im się to udaje. Bardzo krytycznie oceniam politykę waszego obecnego rządu Donalda Tuska. Pomimo wszystkich nieprzychylnych, prowokacyjnych gestów ze strony Kremla, Tusk cały czas mówi o „poprawie relacji”, „dążeniu do kompromisu”, „obniżeniu temperatury sporu” i tym podobne. Nie jestem specjalistą od języka dyplomacji, ale widzę, że ktoś tu prowadzi nierówną grę. Rosja coraz bardziej upodabnia się do Związku Sowieckiego, chce przywrócić jego strefę wpływów i jest otwarcie wroga wobec Polski, która jej w niczym nie zawiniła. Przecież ostatnio Kreml przeprowadził symulację nuklearnego ataku na wasz kraj! To niebywałe! A mimo to wasz premier cały czas się uśmiecha i postuluje „naprawę relacji z rosyjskim partnerem”. To wielki błąd!

Jak powinna reagować Polska?

Odpowiadać językiem zrozumiałym dla tego „partnera”. Czyli językiem siły. Z obecnym rosyjskim reżymem trzeba rozmawiać twardo i zdecydowanie. Tusk popełnia ten sam błąd, jaki popełnia Zachód, który nie rozumie, z kim ma do czynienia. To ludzie z KGB! Ich psychika i sposób myślenia są diametralnie inne niż u normalnych ludzi. Jeżeli chcesz z nimi dojść do kompromisu, oni odbierają to jako twoją słabość. Uważają, że ulegasz ich presji, a więc ich taktyka działa. Co więc należy zrobić – wzmocnić presję jeszcze bardziej. Przecież normalnym modus operandi KGB jest szantaż.

Wspomniał pan o kolejnych rosyjskich ćwiczeniach wojskowych wymierzonych w Polskę. Czy powinniśmy się bać Rosji?

Nie. Choć teraz zapewne znajdziecie się pod silniejszą presją z jej strony. Gdy zostaliście bowiem zdradzeni przez Stany Zjednoczone, które wycofały się z planu rozmieszczenia tarczy antyrakietowej na waszym terytorium – Kreml uznał, że jesteście „ranni”. Poczuł krew i zapewne będzie teraz dokręcać śrubę. Wszystko to jest jednak tylko grą. Rosja w dającej się przewidzieć przyszłości nie zaatakuje Polski, bo nie ma czym. Dyscyplina w rosyjskim wojsku właściwie nie istnieje, sprzęt jest w opłakanym stanie. Ta armia się degeneruje i rozpada. To właściwie nie jest wojsko, tylko horda maruderów. Na pewno widział pan zdjęcia obdartych rosyjskich żołnierzy w tenisówkach, którzy zdobywali w 2008 roku Gruzję. To, co starczyło na niewielkie państewko, nie starczy na Polskę.

Nasza armia również nie zachwyca

Ostatnio tłumaczyłem to samo Ukraińcom. Wystąpiłem w ich telewizji, gdzie zapytano mnie, czy Ukraina „będzie następna”. Powiedziałem im, żeby się nie bali. Gdyby rosyjska armia wkroczyła na Ukrainę, natychmiast rozpierzchłaby się po wioskach i miasteczkach i zaczęła na masową skalę pić wódkę. Ukraina znana jest bowiem z wyrobu znakomitej domowej wódki. Dzięki niej już po kilku chwilach od przekroczenia granicy rosyjska armia by zniknęła. Generałowie nie mogliby znaleźć ani jednego żołnierza, któremu mogliby wydawać rozkazy. Pan się śmieje, ale ja mówię poważnie. Nie macie się czego bać.

A co z Rosją? Czy przewiduje pan, że obecny reżym może się kiedyś załamać?

Sytuacja jest bardzo niestabilna. To, co trzyma to państwo w kupie, to wysokie ceny ropy i gazu. Gdy jednak ceny te pójdą raptownie w dół – co musi się kiedyś wydarzyć – cały system może się zawalić i ulec dezintegracji. Powtórzy się scenariusz z roku 1991. Czyli nastąpi kolejne stadium rozpadu terytorialnego kolosa, jakim był Związek Sowiecki. Tym razem podzieli się jednak nie wzdłuż linii etnicznych jak w 1991 roku. Nie będą już odpadać byłe sowieckie republiki. Tym razem podzieli się Rosja właściwa.

W jaki sposób?

Wielu obcokrajowców nie ma pojęcia, jak wielką rolę odgrywają w Rosji regiony i animozje pomiędzy nimi. Moskwa nigdy nie była popularna. To miasto uznawane jest za miasto dyktatorów, które jak polip wysysa z Rosji życiodajne soki. Proszę wyjechać 200 kilometrów poza Moskwę – zobaczy pan, jak wielu ludzi jej nienawidzi. Myślę, że na pierwszy ogień pójdzie Syberia, która coraz silniej ciąży ku Dalekiemu Wschodowi i gdzie nastroje separatystyczne są bardzo silne. Potem przyjdzie kolej na północ Rosji: Karelię, Archangielsk i naturalnie Petersburg, który ma wielkie ambicje i nienawidzi Moskwy. Kiedyś jedność Rosji utrzymywał car, potem sowiecki terror, a dziś gaz. Gdy ten gaz się ulotni, Rosja może się rozpaść.

Władimir Bukowski

Jeden z najważniejszych sowieckich dysydentów. Bezwzględnie prześladowany przez reżym, spędził w więzieniach, łagrach i zakładach psychiatrycznych na terenie ZSRR 12 lat. W 1976 roku Sowieci uwolnili go i wymienili za sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Chile Luisa Corvalana. Także na emigracji Bukowski pozostał zdecydowanym przeciwnikiem komunizmu. Państwa Zachodu potępiał za zbyt miękką politykę wobec Sowietów. Krytykuje obecne władze Rosji, domaga się rozliczenia sowieckich zbrodni i dekomunizacji. Jest autorem wielu książek, na czele ze słynną „I powraca wiatr”. Mieszka w Wielkiej Brytanii.

Rzeczpospolita

niedziela, 15 listopada 2009

Była Miss autorką skandalu w studio TV

CNN, PH/14.11.2009 00:01

Carrie Prejean, fot. PAP/EPA
PAP

Była Miss Kalifornii Carrie Prejean podczas wywiadu z Larrym Kingiem w CNN odpięła swój mikrofon i odmówił udzielania odpowiedzi na pytania, po tym jak oceniła, że jedno z nich było "nieodpowiednie" – informuje serwis CNN.
Carrie Prejean mówiła w studio na temat kobiet w polityce. Podczas programu promowała również książkę, którą napisała na temat wydarzeń ostatnich miesięcy. Piękna 23-latka odmówiła jednak odpowiedzi na pytanie, dotyczące ugody, jaką zawarła ze spółką organizująca wybory Miss USA. W jej ocenie było ono "nieodpowiednie".

Jak podkreśliła Prejean, postanowienia umowy są tajne, w związku z czym nie może udzielić odpowiedzi na pytania jej dotyczące. Była Miss odpięła następnie mikrofon, nie reagując na prośby Larry’ego Kinga o kontynuowanie wywiadu.

Erotyczne nagranie dla byłego chłopaka

Carrie Prejean ogłosiła w czwartek w programie "The View" w telewizji ABC, że sekstaśmę, której istnienie amerykańskie media ujawniły w zeszłym tygodniu, nagrała dla swojego ówczesnego chłopaka, gdy miała 17 lat. Nagranie miało stać się przyczyną ugody, która została zawarta pomiędzy byłą Miss Kalifornii a władzami spółki organizującej wybory Miss USA.

- Widzieliście ataki, których obiektem się stałam? Pamiętacie, jakimi słowami byłam określana w mediach? – pytała Prejean w programie ABC. Jak podkreślała była Miss, sekstaśma ma charakter prywatny, a na wspomnianym nagraniu jest sama.

W związku z ujawnionym nagraniem w amerykańskich mediach trwa dyskusja, czy Carrie Prejean sama jest winna zamieszania wokół własnej osoby, czy też niektóre media i organizacje nie wzięły udziału w krucjacie przeciwko niej, w związku z jej słynną wypowiedzią na temat małżeństw homoseksualnych podczas finałów wyborów Miss USA. Prejean wielokrotnie mówiła, że jest prześladowana za to, że jest chrześcijanką.

Ostra sekstaśma przyczyną ugody

W zeszłym tygodniu nastąpiło nagłe zakończenie prawnej bitwy między zdetronizowaną Miss Kalifornii Carrie Prejean oraz przedstawicielami konkursu piękności jest wynikiem rewelacji związanych z ujawnionym właśnie "seks-nagraniem". Informacje takie przekazała osoba, która jest blisko związana z całym procesem.

Prejean została zwolniona w czerwcu, kiedy pojawiły się zdjęcia, na których reklamowała bieliznę, a które, według przedstawicieli konkursu, naruszały warunki jej kontraktu. Prejean w sierpniu pozwała organizatorów konkursu piękności, argumentując, że odebranie jej tytułu było religijną dyskryminacją i związane było z tym, że podczas wyborów miss sprzeciwiła się małżeństwom homoseksualnym.

W zeszłym miesiącu organizatorzy konkursu skierowali pozew sądowy przeciwko Prejean i zażądali, by była królowa piękności zwróciła 5200 dolarów, które wydała na implanty piersi oraz przekazała organizacji swój dochód z książki, którą napisała.

Ugoda dotycząca obu tych pozwów została podpisana w Nowym Jorku w ostatni wtorek, ale do dziś nie ujawniono żadnych szczegółów. Z zebranych informacji wynika, że zarówno prawnicy, jak i obie strony konfliktu zostały zobowiązane do zachowania tajemnicy.

Częściowo tajemnica została ujawniona jednak wczoraj, kiedy strona internetowa TMZ zajmująca się plotkami na temat gwiazd podała, że umowa została zawarta po tym, jak prawnicy organizatorów konkursu przedstawili amatorskie nagranie przedstawiające Prejean w intymnej sytuacji.

Jak ujawnił jeden z wydawców TMZ Harvey Levin, nagranie uzyskano w lecie, ale wydawca uznał, że jest ono "zbyt pikantne", by opublikować je na stronie internetowej. Levin zaznaczył jednak, że przedstawiało samą Prejean.

Informacje wydawcy potwierdza też informator CNN.

Prawnik byłej królowej piękności, Charles LiMandri, odpowiedział krótkim oświadczeniem wydanym przez firmę prawniczą, w której pracuje. - To tajne porozumienie i prawnik nie może go omawiać – czytamy w oświadczeniu.

Próby skontaktowania się z wydawcą Prejean zarówno przez telefon, jak i mailem, również nie przyniosły efektów.

Książka napisana przez byłą Miss Kalifornii trafi do księgarni już w przyszłym tygodniu, a sama Prejean ma uczestniczyć w spotkaniach, które będą promowały jej opowieści.

Rzecznik konkursu piękności Kenn Henman powiedział we wtorek, że zawarte porozumienie oznacza zakończenie wszelkich procesów.

Przedstawiciele organizatorów konkursu twierdzili, że kontrakt, który podpisała Prejean, kiedy zgodziła się na udział w wyborach w zeszłym roku, daje prawo organizatorom do wszelkich książek, które napisała uczestniczka. Porozumienie rozwiązało również ten spór.

Organizatorzy wyborów miss zrezygnowali także ze swych żądań, zgodnie z którymi, Prejean miała zwrócić im pieniądze wydane na powiększenie biustu. Henman powiedział, że zabieg został przeprowadzony zanim Prejean wzięła udział w wyborach Miss USA, gdzie reprezentowała Kalifornię.

W zamian za to była miss wycofała swój pozew, w którym oskarżała organizatorów o naruszenie jej prywatności, kiedy potwierdzili oni dziennikarzom fakt, że miała ona powiększone piersi – poinformował Henman.

- Zostawiamy przeszłość za nami i przygotowujemy się do koronacji dwóch zwyciężczyń oraz do zbliżających się wyborów Miss Kalifornia USA, które będą nadawane na żywo 22 listopada – powiedział we wtorek dyrektor wykonawczy organizacji, Keith Lewis. - Wracamy znowu do biznesu związanego z pięknem – dodał w rozmowie z CNN.

Trzeba jednak przyznać, że nie było niczego pięknego w publicznej walce, która zaczęła się w kwietniu tego roku, kiedy 22-letnia Prejean w sposób kontrowersyjny zadeklarowała, że sprzeciwia się zawieraniu małżeństw przez osoby tej samej płci. Deklaracja ta padła w momencie, kiedy Miss Kalifornii odpowiadała na pytanie jednego z jurorów podczas finału Miss USA. Choć była główną pretendentką do korony, skończyła jako wicemiss.

Stanowi i krajowi organizatorzy konkursu piękności początkowo ją poparli, ale zmienili zdanie, kiedy Prejean nadal publicznie wygłaszała swoje oświadczenia krytykując małżeństwa osób homoseksualnych.

Swą koronę Miss Kalifornii 22-latka zachowała jednak do maja, pomimo kontrowersyjnych zdjęć, jakie pojawiły się na stronach internetowych. Zdjęcia przedstawiały półnagą Prejean, sfotografowaną od tyłu.

Kalifornijka została zdetronizowana w czerwcu przez samego właściciela konkursu Miss USA, Donalda Trumpa, co miało związek z coraz powszechniejszymi skargami kierowanymi przez stanowych organizatorów, którzy narzekali, że miss nie była skłonna do współpracy i nie wypełniała obowiązków, jakie nakładał na nią podpisany wcześniej kontrakt.

W sierpniu Prejean skierowała sprawę do sądu, twierdząc, że odebranie jej tytułu było religijną dyskryminacją i miało związek z jej stanowiskiem związanym z małżeństwami homoseksualnymi.

Organizatorzy również odpowiedzieli pozwem, w którym zarzucali jej wrogie nastawienie, brak chęci współpracy oraz naruszenie warunków kontraktu.

sobota, 14 listopada 2009

Beenhakker: momentami byliśmy głusi i ślepi

Magazyn Sportowy /13.11.2009 08:00
Leo Beenhakker, fot. Bartłomiej Zborowski
PAP
- Biorę na siebie odpowiedzialność za wyniki. Ale od Dublinu i towarzyskiego meczu z Irlandią już nigdy nie było tak samo. Myślałem o tym wielokrotnie, bo to zniszczyło coś we mnie - mówi w wywiadzie dla "Magazynu Sportowego" Leo Beenhakker, były selekcjoner reprezentacji Polski.
Magazyn Sportowy: Co pan sądzi o nominacji Franciszka Smudy na stanowisko selekcjonera?

Leo Beenhakker: - To bardzo logiczny wybór. Smuda jest gotowy, tak mi się przynajmniej wydaje. Udowodnił to przez ostatnie lata swoją pracą. Chociażby niedawno z Lechem Poznań. Kiedy ja byłem w Polsce, to zespół Smudy grał piłkę, która nawiązywała do najnowocześniejszego europejskiego futbolu, do standardów europejskich. Jeżeli więc powiedziane było, że nowym szkoleniowcem ma być Polak, to Smuda jest dobrym wyborem.
Widział pan mecze z Czechami i ze Słowacją?

- Tak, ale nie mam żadnej satysfakcji, jeśli do tego zmierzacie. Czuję ogromny sentyment do polskich piłkarzy, przecież wielu z tych, którzy znaleźli się w kadrze Stefana Majewskiego, miałem u siebie w zespole. Zapewniam, że życzyłem im zwycięstwa.

Był pan zdziwiony, że Majewski zrezygnował z kilku piłkarzy, którzy w pana reprezentacji byli kluczowymi postaciami? Zabrakło Artura Boruca, Michała Żewłakowa czy Dariusza Dudki...

- Pytanie brzmi: Czy to na pewno był zespół Majewskiego?

To czyj? Piechniczka?

- A czyj waszym zdaniem? Znam Stefana dobrze. Oczywiście, nie przyjaźnimy się, ale Majewski był z nami na zgrupowaniu. Mam więc orientację, jakie jest jego spojrzenie na futbol, jakie ma pomysły na prowadzenie gry. Mogę tylko powiedzieć, że mam pewne wątpliwości co do tego, czy powołania były wyłącznie decyzją Stefana. Miałem bardzo mocne wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie o ponad 25 lat. Wydział Szkolenia PZPN znowu ożył. Ale to tylko moje wrażenie...

Myśli pan, że ze Smudą coś takiego także będzie możliwe?

- Nie i bardzo dobrze, że nie. Smuda na pewno będzie wszystko robił po swojemu. Ma własną, silną osobowość.

Wie pan, dlaczego Boruc czy Żewłakow nie zostali powołani?

- Skąd mam wiedzieć? Być może dlatego, że byli zbytnio ze mną związani, ale nie mam pojęcia, o co tak naprawdę chodziło.

Pojawiły się głosy, już po zwolnieniu pana, że zdecydowanie przesadzali z imprezowaniem i alkoholem na zgrupowaniach kadry.

- Oni nie pili przed meczami. To jedna z bzdur, które przeczytałem w ostatnich kilku tygodniach. To nieprawda. Mieliśmy jeden tylko bardzo poważny przypadek, znany zresztą wszystkim, na Ukrainie. Trzech piłkarzy naruszyło regulamin, zostali zawieszeni. Od tamtego czasu nie było żadnych problemów z alkoholem. Jeżeli było jakiekolwiek picie, to tylko za pozwoleniem. Jedno piwo albo jedna lampka wina. I to dosłownie.

Czyli chce pan nam powiedzieć, że piłkarze nie pili po zremisowanym w Chorzowie meczu z Irlandią Północną?

- Nie pili, przynajmniej nie złapaliśmy nikogo na gorącym uczynku.

Problem w tym, że co innego powiedział mediom Jan de Zeeuw. Czyli jakkolwiek by nie patrzeć, pański człowiek.

- Wiem. Ale nie mam pojęcia, o co Janowi chodziło. Nie wiem, dlaczego on to zrobił. Powiedziałem mu to zresztą w twarz: że to jakieś bzdury i że nie powinien niczego takiego mówić. Bo to jest po prostu nieprawda. Jest wielka różnica pomiędzy piciem a kolacją po meczu, kiedy można się napić piwa czy wina. Oczywiście, robiliśmy to po każdym spotkaniu. I w praktyce wygląda to tak, że ośmiu bierze piwo albo kieliszek wina, a reszta zostaje przy wodzie i sokach.

Jaki interes miałby w tym de Zeeuw? Chciał zrzucić winę na zawodników?

- Nie mam pojęcia. Ja nie chcę piłkarzy o nic oskarżać.

Dobrze, odstawmy kieliszek bez ustalania, kto go trzymał. Bo najważniejsze pytanie to: dlaczego nam się nie udało? Dlaczego nie będzie nas w RPA?

- Dlatego, że inni byli lepsi i grali lepiej od nas. Zlekceważyliśmy Słowację czy Słowenię. Pojawiła się pewna arogancja, wynikająca z utartych opinii na temat takich krajów jak Słowenia, opinii wynikających z historii traktujących małe kraje jako słabsze. Tymczasem tak nie jest. Historia się nie liczy. Zagraliśmy tylko jeden dobry mecz. U siebie z Czechami. Trzeba zdać sobie z tego sprawę.

Kto zlekceważył?

- Mnóstwo ludzi. Media też. Zobaczyli losowanie i zaczęło się. O Słowacja, Słowenia, Irlandia Północna! Jakie to wszystko łatwe! Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że piłkarze ze Słowenii niekoniecznie grają w lidze słoweńskiej. Jeżeli powołalibyśmy teraz reprezentację z piłkarzy holenderskich grających w Eredivisie, nie byłaby ona nawet w połowie tak silna, jak złożona z najlepszych piłkarzy holenderskich grających w Anglii, Hiszpanii, Bundeslidze czy Serie A. Nasz zespół narodowy nie jest odbiciem naszego lokalnego futbolu. Tak samo jest wszędzie na świecie. Słoweńcy mają zawodników w czołowych ligach europejskich i ci piłkarze przywożą na kadrę swoje doświadczenie, umiejętności itd.

No, ale to była łatwa grupa...

- Wcale nie. Nie ma czegoś takiego jak łatwa grupa.

Nie mieliśmy żadnego rywala z najwyższej półki, Anglii czy Hiszpanii. Była to poza tym łatwiejsza grupa niż ta z Serbią, Portugalią czy Belgią w eliminacjach mistrzostw Europy. A spodziewaliśmy się jeszcze, że będzie jakiś postęp w grze reprezentacji.

- Wolę grać z silnymi przeciwnikami. Trzy razy z Portugalią niż raz ze Słowenią. Mierzenie się z faworytami daje Polakom jakąś ekstrasiłę i koncentrację. Od razu zaczynają z wysokiego C, biorą sprawy w swoje ręce. Wyzwania czynią Polaków silniejszymi. Zgodzę się jednak, że postępu nie było. Powiedzcie mi, czy wielu młodych piłkarzy pukało do drzwi kadry? Już po Euro zwracałem na to uwagę. Powtarzałem: pokażcie mi trzech młodych stoperów, mogących sobie poradzić na poziomie międzynarodowym. Szukaliśmy takich piłkarzy, ale ich nie było, co gorsza, wciąż nie ma. Tak samo jest z napastnikami. Na początku mieliśmy Rasiaka i Żurawskiego, a później zabrakło następców.

No a Paweł Brożek albo Robert Lewandowski?

- A Brożek to jest poziom międzynarodowy? Czy on udowodnił, że może grać na tym poziomie?
Pokazał, że poza bardzo słabą psychiką nie brakuje mu niczego...

- To jednak także jeden z elementów. To nie jest tylko kwestia tego, jak kopiesz piłkę. Zawodnik na poziomie międzynarodowym musi mieć odpowiednie przygotowanie fizyczne, techniczne, a także psychiczne. Te trzy elementy połączone dają dopiero rozwiązanie układanki. Pytam więc raz jeszcze, z całym moim szacunkiem dla Pawła, czy to jest zawodnik międzynarodowego formatu? Tak czy nie?

Trudno na to pytanie odpowiedzieć, ponieważ nie gra poza granicami kraju.

- No więc ja mówię, że nie jest.

Wszyscy jednak myśleliśmy, że to pan przygotuje następców.

- Jak miałem ich przygotować? Jedyną rzeczą, jaką mogłem zrobić, było zapraszanie młodych, wyróżniających się w lidze piłkarzy na kilkudniowe zgrupowania w grudniu i lutym. I robiłem to. Dawałem im możliwość, by zrobili krok do przodu.

Ale pan zawsze był zadowolony po tych zgrupowaniach, a teraz mówi, że zabrakło następców.

- Oczywiście, że byłem. Nawet ogromnie zadowolony, kiedy widziałem, jakie ci chłopcy robią postępy po tych zaledwie paru dniach. Później następował jednak powrót do ligi, do swoich klubów i widziałem, jak się cofają.

Czyli problem leży w słabości polskiej ligi i naszych klubów?

- Nie, to nie jest problem. To jest kwestia edukacji trenerów i tworzenia warunków do pracy z młodzieżą, która nie jest prowadzona i wychowywana zgodnie z zasadami obowiązującymi w nowoczesnej piłce.

To jakie jest rozwiązanie?

- Bardzo proste. Musisz mieć ludzi, którzy otworzą oczy i zaczną proces edukacji trenerów na znacznie bardziej nowoczesnym poziomie. To jednak oznacza rewolucję. Nie winię jednak ani młodych piłkarzy, ani trenerów. To PZPN ma dbać o rozwój piłki i wskazywać im drogę.

Rewolucja nie jest możliwa z Piechniczkiem i Latą?

- Nie. Oczywiście, że nie. Ponieważ oni chcą tylko utrzymać się przy władzy, zachować układ. Polską piłką rządzi interes osobisty.

I to ją rujnuje?

- To wy powiedzieliście, nie ja. Na pewno hamuje to progres i proces zmian.

Listkiewicz, którego pan broni, jednak też nie parł jakoś do zmian.

- To nie jest kwestia Laty czy Listkiewicza. To kwestia ludzi, którzy zarządzają szkoleniem trenerów. Wydziału Szkolenia. Myślicie, że prezes federacji holenderskiej jest odpowiedzialny za szkolenie młodzieży?

Bezpośrednio nie, ale jest odpowiedzialny za to, kogo zatrudnia na odpowiednich stanowiskach.

- Tak, to prawda. Doradza mu w tym dyrektor sportowy federacji, który doskonale wie, na czym polega nowoczesny futbol. Dyrektor, który szuka najlepszych specjalistów, a nie krewnych i znajomych. Co roku organizowane są konferencje, na których dokładnie omawiane jest to, co się dzieje w futbolu. Jest rotacja na tych stanowiskach, tak by ludzie znający się na rzeczy mieli jak najwięcej do powiedzenia. Co roku musisz aktualizować swoją wiedzę, jak się gra w piłkę na świecie. Musisz być na czasie.



Wydział Szkolenia PZPN to całe zło polskiej piłki?

- Ja tylko analizuję to, co się dzieje. Podczas trzech lat nigdy nie miałem żadnej rozsądnej dyskusji na temat piłki z Engelem, Piechniczkiem czy kimkolwiek ze związku. Za każdym razem gdy dochodziło do spotkań, byłem bardzo miły i grzeczny. Ale gdy tylko zaczynaliśmy rozmawiać z Piechniczkiem o nowoczesnym futbolu, natychmiast zmieniał temat na 1974 i 1982 rok. Żeby było jasne. Mam szacunek zarówno dla trenera Piechniczka, jak i dla trenera Engela. Gdy prowadzili reprezentację, wykonywali świetną robotę. Ale teraz mają nowe zadania. Mają dbać o polski futbol. W każdym możliwym wymiarze. Czy możecie mi wskazać - a pytałem o to już kilkanaście razy - jedną decyzję, jaką przez te trzy lata ci panowie podjęli, by polski futbol był chociaż odrobinę lepszy, by zanotowany został jakikolwiek progres? Cokolwiek.

Powołali Komisję Wysokiego Wyczynu...

- Rozumiem, że to żart.

Twierdzą, że powołali reprezentację U-23....

- Fantastyczny pomysł. Żaden kraj na świecie nie ma takiej drużyny, tylko Polska. A zresztą, i tak za późno ją powołali... Ten pomysł pojawił się po Euro 2008, w perspektywie Euro 2012. Zresztą przyznaję, że początkowo ten pomysł mnie też się spodobał. Chodziło mi o to, że gdzieś ci piłkarze muszą się ogrywać. Zaczęliśmy nawet o tym rozmawiać, ale pan Engel szybko tę dyskusję uciął. Powiedział mi, że to nie jest mój interes, bo ja w żaden sposób nie będę zaangażowany w Euro 2012...

A Majewski, gdy został trenerem U-23, konsultował z panem, jak powinien ten zespół grać?

- Tak, miałem naprawdę dobry kontakt ze Stefanem. Nie przeszkadzało mi to nigdy, że jest przyjacielem Piechniczka. Kilka razy rozmawialiśmy o futbolu, jak trzeba grać. W bardzo profesjonalny sposób.

Wracamy jednak znowu do tego, że spodziewaliśmy się, iż to pan będzie tym, który coś zmieni.

- Czy ja miałem takie możliwości? Przyszedłem tu z ambicjami. Owszem, ale czy miałem takie możliwości, czy ktokolwiek mi je stworzył?

Mógł pan sam wyjść z inicjatywą.

- Próbowałem. Kilka razy. U samego Engela.

I jaka była odpowiedź?

- Za każdym razem przekaz był taki, żebym dał sobie spokój. Czy to nie jest zastanawiające, że zaprosił mnie pięć razy na konferencję trenerów i za każdym razem wypadała ona dokładnie tego samego dnia, kiedy rozpoczynaliśmy zgrupowanie kadry? Rozumiem, gdyby to się zdarzyło raz. Nieporozumienie, nie zgraliśmy terminów. Ale tak było pięć razy! Czy to nic wam nie mówi? A przecież ja właśnie w porozumieniu z nim ustalałem plany reprezentacji. Pół roku wcześniej już wiedział, gdzie i kiedy jedziemy! O czym my w ogóle mówimy.

Znowu Engel.

- Nie, tu nie chodzi o jego osobę, tylko o całą sytuację. Jedyne spotkania, jakie miałem z członkami Wydziału Szkolenia, zawsze polegały na tym, że wszyscy mnie zapewniali, że mogę liczyć na ich wsparcie. Nigdy w drugą stronę. Nigdy nikt mnie nie prosił o żadne pomysły, rozwiązania. Jedyny kontakt ze szkołą trenerów jaki miałem, to po wywiadzie, w którym powiedziałem, że Piechniczek dla mnie nie istnieje. Przysłali mi list, w którym wyrażali swoje oburzenie, jak mogłem się tak zachować, jak to możliwe, że tak nie doceniam polskiej myśli szkoleniowej. No i zaproszenia zawsze po polsku na te konferencje. Nie było żadnej współpracy. Nikt mi nie powiedział, jak funkcjonują szkoły mistrzostwa sportowego. Dowiadywałem się wszystkiego od ludzi z mojego otoczenia. Poprosiłem o spotkanie Michała Globisza, przygotował raport o SMS-ach. Bardzo zresztą krytyczny.
Co wynikało z tego raportu Globisza?

- Nic dobrego, był pełen obaw. To bardzo rozsądny facet, wie, co się dzieje. Zapewniam was, że bardzo się martwi. Przynajmniej zdaje sobie sprawę, jak bardzo z tyłu, w porównaniu z innymi krajami, jest polski futbol.

Młodzi piłkarze i ich brak rozwoju to jedno. Dlaczego jednak postępów nie zrobili pana etatowi kadrowicze?

- Nie wiem. Naprawdę. Moi piłkarze zawsze świetnie prezentowali się na treningach, a później nie potrafili tego przełożyć na grę. Od końca listopada 2008 roku stało się coś bardzo złego... Nie wiem. Oczywiście biorę na siebie odpowiedzialność za wyniki. Ale od Dublinu i towarzyskiego meczu z Irlandią już nigdy nie było tak samo.

Chodzi panu o to wejście prezesa Laty tuż przed meczem do szatni?

- Oczywiście, że tak. Nawet nie wyobrażacie sobie, co to znaczy... Myślałem o tym wielokrotnie, bo to zniszczyło coś we mnie. Do tego czasu mogliśmy bez problemów i ingerencji zewnętrznej pracować tak, jak chcieliśmy. Po tamtej sytuacji moją pierwszą reakcją było, że zrezygnuję. Nie umiem oddać tego, co się wtedy porobiło z mentalnością chłopaków. To wszystko przestało już być poważne. Od razu pojawiły się hasła – Jezu Chryste, wracamy do dawnych czasów...

Nie przesadza pan trochę? Nie wyolbrzymia tamtego incydentu?

- Nie, nie, nie. Trzeba wiedzieć dokładnie, co tam się stało.

Więc co?

- Nie powiem. Po meczu naprawdę myślałem o dymisji. Cały czas myślałem o tym, że nie dam rady w tej atmosferze pracować... Polskich piłkarzy, których naprawdę kocham, bardzo trudno jest wprowadzić w mecz. Sprawić, by byli w stu procentach skoncentrowani tylko na zbliżającym się spotkaniu. Przez pierwsza dwa lata mieliśmy taką możliwość. Tylko futbol się liczył, nic innego. A od tamtego incydentu wiedziałem, że to już nie będzie możliwe. To szalenie trudno wytłumaczyć. Wiem, że to brzmi trochę śmiesznie... Kibice się dziwią, że mówimy o jakichś samolotach, hotelach itd. Dla ludzi z ulicy to nie są ważne sprawy. To już jednak nie było profesjonalne. Coś zostało zniszczone. Masz permanentne poczucie, że jesteś wrogiem, a nie trenerem reprezentacji, najważniejszej drużyny, dla której pracuje cała federacja. Nie potrafię tego wyjaśnić...

Żałuje pan, w kontekście tego, co się później stało, że nie odszedł po Euro?

- Nie, ale żałuję tego, co się stało w Dublinie. Z jednej strony powinienem unieść się honorem i powiedzieć do widzenia. Z drugiej piłkarze i sztab dawali mi wielką siłę. Nigdy dotąd nie pracowałem jednak w taki sposób, nie mogąc skoncentrować się tylko na swoim zadaniu. Na futbolu. Po Dublinie musiałem spędzać masę czasu na jakichś wojenkach z działaczami, na chronieniu piłkarzy przed tym. Traciłem mnóstwo czasu i energii.

Ale nie zrezygnował pan, więc wiedział, na co się decyduje.

- Tak, ale za dużo uwagi poświęcałem próbom stworzenia profesjonalnej atmosfery. To nie był najprzyjemniejszy czas mojej kariery. Zawsze pracowałem w bardzo profesjonalnych warunkach...

To dlatego przystał pan na ofertę Feyenoordu?

- Nie było żadnej oferty z Feyenoordu...

No dobrze, to dlatego zdecydował się pan wrócić do Belgii, wyprowadzić się z Polski?

- To nie miało nic wspólnego z Feyenoordem. Owszem, wtedy zdecydowałem, że w Polsce będę tylko pracował. Nie będę już tu żył i mieszkał. Powiedziałem sobie, że mam dość. Wróciłem do domu, do Belgii. Ale oczywiście to był proces, a nie nagła decyzja. Tu naprawdę nie chodzi tylko i wyłącznie o wizytę w szatni, ale generalnie o całą tę atmosferę.

Najbardziej panu zaszkodził Feyenoord. Wszyscy mieli wrażenie, że zupełnie pana przestała obchodzić praca w Polsce.

- Nigdy nie oszczędzałem się w pracy dla Polski. Nie mam nic więcej do dodania. Wiem, co zrobiłem, i wiem, jakie były tego konsekwencje.

Jeżeli nie pojawia się pan na meczu Wisła - Legia, to nie wygląda to dobrze... Selekcjoner powinien być na takim meczu.

- A co by to zmieniło, gdybym poszedł na ten mecz? Doskonale wiedziałem, kogo mogę i chcę powołać z Wisły, a kogo z Legii. Nie musiałem oglądać Iwańskiego raz jeszcze, by wiedzieć, że nie ma dla niego miejsca w składzie. Nie musiałem jeszcze raz oglądać Rybusa, by potwierdzić samemu sobie, że dla tego chłopaka jeszcze jest za wcześnie. Nie jestem głupi. Wiedziałem, że z Wisły wezmę Pawła Brożka, a Rafał Boguski był wciąż kontuzjowany. Wiedziałem, że nie powołam Arkadiusza Głowackiego. O czym my mówimy?

No i później brał pan Wojciecha Łobodzińskiego, który na to nie zasługiwał.

- To wasza opinia. Moja jest inna. Łobodziński nigdy mnie nie zawiódł. Ile razy go potrzebowałem, był na każde wezwanie. I był dużym chłopcem. Oczywiście, że była dyskusja, czy on, czy Peszko. To nieuniknione. Ale co takiego wniósł Peszko do reprezentacji?

Za wcześnie go oceniać, dopiero zaczyna.

- Według mnie on jeszcze nie był gotowy do reprezentacji. A z Łobodzińskim miałem przynajmniej gwarancję, że jak wejdzie na boisko, to poniżej pewnego poziomu nie zagra. To nie ma nic wspólnego z oglądaniem meczów Wisła - Legia. Nie miałem zamiaru chodzić na mecze tylko po to, by mnie dostrzeżono. Poza tym moja reprezentacja i tak w większej mierze opierała się na zawodnikach grających za granicą. I ja ich oglądałem cały czas. Widziałem Boenischa, widziałem Obraniaka. Owszem, jeździłem i oglądałem. Ale nie uważam, że powinienem był ogłaszać to w mediach i nagłaśniać. Miałem dzwonić do redakcji i mówić: "W ten weekend jadę tu, tu i tu"? Ja tak nie działam. Trzy razy widziałem Obraniaka, zanim go powołałem. Ale wy pewnie nie macie o tym pojęcia. Podobnie jak o tym, że widziałem Boenischa. Tylko raz w poprzedniej rundzie oglądałem mecz Feyenoordu na stadionie. Raz! I oczywiście zrobiono z tego wielką, skandaliczną historię. To było w niedzielę, a dzień wcześniej byłem w Niemczech, gdzie oglądałem polskich piłkarzy.

Na czym polegał pana problem z Jeleniem?

- Nie miałem żadnego problemu z Irkiem. On po prostu był cały czas kontuzjowany. Ile razy go chciałem powołać, coś mu dolegało. Jego menedżer myślał, że Irek będzie traktowany w jakiś specjalny sposób. Domagał się na przykład, by Jeleń mógł w czasie zgrupowania przechodzić jakieś specjalne zabiegi w Poznaniu, tak że byłby wyłączony na trzy dni z zajęć. Biorąc pod uwagę, że miałem wszystkiego pięć dni, powiedziałem, że nie ma takiej możliwości. Takich sytuacji nie ma w reprezentacji. W moich zespołach żaden piłkarz nie może się stawiać ponad drużyną...

Żaden poza Arturem Borucem...

- On także nie.
Ale przecież zdarzało się, że jego dziewczyna mieszkała w tym samym co wy hotelu.

- Cóż, mogę was zapewnić, że nigdy nie miał na to pozwolenia... Dwa czy trzy razy musieliśmy właśnie takie sytuacje odkręcać. To się zgadza. I mieliśmy dość poważne kłótnie na ten temat. Nikt nie był w tej drużynie specjalnie traktowany. Możemy najwyżej przyznać, że byliśmy momentami głusi i ślepi.

Boruc po Słowenii i pana zwolnieniu niemalże płakał. Tymczasem to właśnie on w dużej mierze był odpowiedzialny za przegrane eliminacje.

- A myślicie, że on chciał przegrać te mecze? Oczywiście, że nie. Owszem Artur miał pewne problemy ze sobą, dlatego też kilka razy skorzystałem z Fabiańskiego. Co z kolei wywoływało wielką krytykę. Bo jak to możliwe, że powołałem Boruca, a potem posadziłem go na ławce. Ja z tymi chłopakami żyłem 24 godziny na dobę. Dlatego nigdy nie chciałem, by ktokolwiek poza nami był w hotelu. Bo ja ich obserwowałem podczas posiłków, podczas treningów i wtedy, gdy po prostu chodzili po hotelu. I na podstawie tego wyciągałem wnioski. Widziałem, czego im brakuje, na co zwrócić szczególną uwagę. Patrzyłem, jak wyglądają pod kątem fizycznym, ale także mentalnym. I dopiero na podstawie tych obserwacji decydowałem o tym, kto zagra w meczu. Czasem jednak jakiś piłkarz sprawiał świetne wrażenie przez cały tydzień, a w sobotę podczas meczu go nie było.



Wciąż mało wiarygodnie brzmi, że to właśnie Fabiański miał grać w Belfaście, a nie Boruc, który później ten mecz zawalił. Być może także dlatego, że sam Fabiański w jednym z wywiadów powiedział, że nie miał o tym pojęcia.

- Zawsze informuję wcześniej bramkarzy, który z nich zagra w meczu. Wcześniej niż piłkarzy z pola, bo to specyficzny i bardzo odpowiedzialny zawód. Pamiętam, że w piątek, dzień przed meczem, przed ostatnim treningiem powiedziałem Łukaszowi - szykuj się. Jeżeli twierdzi, że nie wiedział, to nie wiem, ale może już wtedy miał gorączkę... Nie mam pojęcia. Boruc także dostał informację, gdyż na ostatnim treningu to "Fabi" grał w pierwszej drużynie. Artur rozumiał, co to znaczy. Gdy jednak w dniu meczu o 8:30 rano doktor zapukał do mnie do pokoju i powiedział mi, że Fabiański ma problemy z żołądkiem, cały plan się zawalił. W okolicach lunchu miałem więc bardzo poważną i długą, ale przyjemną rozmowę z Arturem. Mówiliśmy także o tym, co go czeka ze strony trybun itd. Później w szatni cały czas byłem blisko niego, bo wiedziałem, że potrzebuje jakiegoś ekstrawsparcia. I wydawał się bardzo silny. Naprawdę. A później stało się to, co się stało.

Inny problem personalny to Kuszczak. Dlaczego bramkarz Manchesteru United był za słaby, by grać w reprezentacji?

- On nie jest bramkarzem w Manchesterze United.

Tak samo jak Fabiański nie jest w Arsenalu. W pewnym zresztą momencie Kuszczak naprawdę sporo grał u Fergusona. Znacznie więcej niż Łukasz u Wengera.

- Kuszczak, nawet bardziej niż Boruc, broni tylko bramki. Nie widzicie różnicy między Borucem a Fabiańskim? Łukasz panuje nad polem karnym i przestrzenią przed nim. Boruc dominuje w polu pięciu metrów. A Kuszczak tylko na linii. I to mi się nie podoba. Poza tym nie podoba mi się jego zachowanie. Ja nie lubię ludzi, którzy mają o sobie zbyt wysokie mniemanie. Przede wszystkim jednak jego styl nie pasuje do tego, jak grają moje zespoły. Gdybym grał z kontry, głęboko się broniąc, a cały zespół miałbym zgromadzony na naszej połowie, wtedy mógłbym się zdecydować na Kuszczaka. Mogę mieć Boruca, jeżeli łączymy atak z obroną, ale kiedy atakuję i chcę kontrolować przestrzeń, potrzebuję kogoś takiego jak Fabiański. Mówimy tylko o sprawach technicznych.

Skoro mowa o aroganckich piłkarzach to pojawia się temat Wichniarka.

- Nie rozmawiam o Wichniarku. Wszystko już o nim powiedziałem.

No dobrze, ale dał mu pan tylko 45 minut. To naprawdę wystarczyło?

- Tak. Całkowicie. W nowoczesnej piłce nie gra się z napastnikiem, który tylko i wyłącznie czeka na piłkę w polu karnym. Tak się już od dawna nie gra.

Zahorski. To kolejny problem.

- Na początku szło mu bardzo dobrze. Nie ma żadnych wątpliwości. Jak go powołałem i zaczął nagle strzelać bramki w lidze, gazety były pełne pochwał dla mojej decyzji. Później jednak Górnik wpadł w kryzys i Zahorski obniżył loty. Tak się zdarza. Ale powtarzam, że na początku odpowiedział na powołanie fantastycznie i robił postępy. Nie miałem go na co dzień, nie jestem odpowiedzialny za jego klub i jak się tam mają sprawy. Miałem zająć się Górnikiem? Dajcie spokój. Jaki tam był mój wpływ? Co mogłem zrobić?

Na przykład nie brać go na mistrzostwa Europy...

- Cóż, ja jestem lojalny wobec moich piłkarzy i uważam, że oni na to zasługują. W tym kraju zbyt łatwo wyrzucacie ludzi do kosza, jak mokry papier po wytarciu rąk. Zero szacunku. Nie wszystko jest czarne albo białe. Jeżeli widzę, że ten chłopak robił postępy na zgrupowaniach, to nawet, mimo tego że znalazł się w kryzysie, nie wyrzucam go. Muszę spróbować mu pomóc, trochę go wyciągnąć. Tak, jestem całkowicie lojalny. Wymagam tego od moich piłkarzy, ale uważam, że oni mają prawo wymagać tego ode mnie. Oczywiście są pewne granice. W pewnym momencie faktycznie już nie było po co Zahorskiego powoływać. Wtedy musiałem z niego zrezygnować. Tak samo było z Pazdanem. Można to porównać z tym, co się dzieje w świecie muzyki. Często trafiają się zespoły muzyczne, które nagrywają jeden hit, a później znikają. Tak bywa z niektórymi piłkarzami, nagle łapią formę i idą w górę, a po chwili ginie o nich słuch.

I największy problem personalny, Jan de Zeeuw, agent piłkarski.

- Po pierwsze znam Jana wiele lat. I on nie jest piłkarskim agentem.

Nie ma licencji, ale jest agentem. Pełni taką rolę i to się liczy.

- Nie jest. Nigdy nie był. Nigdy nie kupował ani nie sprzedawał piłkarzy. Na jednym z pierwszych spotkań z Listkiewiczem uzgodniliśmy, że dobrze by było mieć dyrektora reprezentacji. Zasugerowałem Jana. Listkiewicz się zgodził. Jedyne co Jan robił, to pomagał Dudkowi. Był jego osobistym doradcą.
A czymże jest osobisty doradca, jeśli nie agentem bez licencji?

- On mu tylko pomaga w pewnych sytuacjach. Ja też nie mam menedżera. Gdy jednak jadę gdzieś za granicę, proszę, by mój znajomy prawnik pomógł mi z umową, którą mam podpisać. Tak samo było z Jurkiem i Janem. De Zeeuw jest takim Holendrem-Polakiem i pomagał Jurkowi w zakupach, załatwieniu przedszkola itd. Jurek mu nigdy za to nie płacił. Poznałem de Zeeuwa w 1997 roku, kiedy byłem w Feyenoordzie i właśnie Jurek mi go przedstawił jako swojego przyjaciela. I to wszystko.

A Smolarek i de Zeeuw? Ebi sam powiedział kiedyś, że Jan już nie jest jego agentem. Czyli był.

- Nie mam pojęcia, naprawdę nie mam pojęcia. Gdy ja byłem w Feyenoordzie, Ebi był zawodnikiem młodzieżowego zespołu i nigdy nie widziałem Jana w jakiejkolwiek relacji z nim. Włodek Smolarek oczywiście zakolegował się z Janem. Byli sąsiadami i pewnie Włodek poprosił czasem Jana, by pomógł Ebiemu.

A pan czy kiedykolwiek pomagał polskim piłkarzom w transferach?

- Mówicie poważnie?

Tak, czy pan pomagał?

- Macie naprawdę jaja, żeby pytać o takie rzeczy. Ten wywiad właśnie dobiegł końca (w tym momencie Leo Beenhakker wstaje i chce wyjść. Po negocjacjach, kontynuujemy rozmowę - przyp. red.). Jeżeli pytacie, czy Henk ten Cate dzwonił do mnie przy transferze Wawrzyniaka, to oczywiście, że tak. Przecież razem pracowaliśmy. Dzwonił do mnie i powiedział, że szuka lewego obrońcy, a ma przed sobą między innymi DVD z występami Wawrzyniaka. I co ja sądzę na jego temat. To normalne. Jak to, że ja dzwoniłem niedawno do Michela Laudrupa, który był trenerem Spartaka Moskwa, by zapytać o jednego z rosyjskich piłkarzy. To normalne, tak to funkcjonuje w tym środowisku. W Polsce to jednak nie do pojęcia, bo nikt ze świata nie zwraca się po radę do Piechniczka czy Engela. Taka prawda. Więc od razu pojawiły się te kłamstwa, że Beenhakker sprzedaje piłkarzy. Matusiak przyszedł do mnie i powiedział: "Boss, idę do Włoch". Powiedziałem mu: "Nie rób tego". Nie posłuchał. Z belgijskiej gazety dowiedziałem się, że Wasyl przyszedł do Anderlechtu. On akurat mnie o nic nie pytał. I bardzo się ucieszyłem, bo to był dobry ruch. Jeżeli dzwoni do mnie trener Borussii Dortmund, Juergen Klopp i pyta mnie o pewne sprawy dotyczące Roberta Lewandowskiego, to ja mu odpowiadam. To normalne. Ja też tak robię, jeżeli interesuję się piłkarzem. Ale on mi nie płaci, podobnie jak ja jemu. Dlaczego ludzie w Polsce cały czas tłumaczą sobie wszystko w taki brudny i brzydki sposób? W tym waszym pytaniu jest podtekst, że ja na tym zarabiałem, a to nieprawda. Was to jednak nie obchodzi, podobnie jak to, że to nie ja zwolniłem starego Smolarka z Feyenoordu.

My tak nie pisaliśmy. Wiedzieliśmy, że już dwa miesiące wcześniej został wyrzucony z powodu oszczędności w klubie.

- Ja się dowiedziałem od Ebiego w samolocie, że jego ojciec już nie pracuje w Feyenoordzie. Ale oczywiście w polskiej prasie wielkie nagłówki, że to zemsta.

Wracając do kadry, Piechniczek zawsze mówił, że naszej reprezentacji nie brakowało niczego. Nie zgodzi się pan?

- Za czasów Listkiewicza na pewno tak było.

No ale przecież to przed Irlandią Północną i Słowenią zażyczył pan sobie zgrupowania w Niemczech i dostał to pan.

- Zgadza się. Ale bądźmy rozsądni. Zacząłem latem 2006 roku. Już jesienią 2006, przed meczem z Portugalią Engel i Piechniczek mieli gotowe noże i chcieli mi wbić je w plecy. Nigdy nie potrafili zaakceptować tego, że zagraniczny trener objął reprezentację. Po meczu zawsze widać, kto się cieszy z wyniku, a kto nie. Po Irlandii Północnej, a wydaje mi się, że w Belfaście był cały zarząd, wszyscy chcieli już tylko mnie wykończyć. Cztery dni później było jednak 10:0 z San Marino i trzeba było poczekać. Ja nie jestem głupi, wiedziałem to. Całe trzy lata tylko szukali dobrego momentu, by mnie zwolnić. Dopóki wszystko miałem we własnych rękach - jak to było za Listkiewicza, kiedy pociągałem za sznurki w kadrze - byłem w stanie to znieść. Wiedziałem oczywiście, że przy braku awansu zostanę zwolniony. Wiedziałem też, że jak idzie coś źle, to jest to tylko moja wina. Ale w momencie, gdy nie ty masz wszystko w swoich rękach, ciężko prowadzić zespół. A tak się działo, gdy tylko pojawił się nowy zarząd. A o Dublinie już mówiłem.



Feyenoord był odskocznią?

- Lato zgodził się, bym robił w wolnym czasie, co chcę. Wyjaśniłem mu, że nie chodzi o siedzenie na każdym treningu Feyenoordu, doglądanie spraw, tylko służenie radą. Nic więcej. Później jednak w prasie przedstawił to tak, jakby się na to nie zgodził. W bezpośrednich rozmowach był zawsze bardzo miły. Oczywiście Leo, tak Leo, nie ma problemu, załatwimy to itd. A później robił swoje. Z Listkiewiczem nie było przynajmniej tak, że coś, co było żółte, za pięć minut stawało się czerwone. Piłkarze też czuli wielką presję. Było to trochę tak, jakbyśmy byli samotnym statkiem na oceanie, który atakują ze wszystkich stron wrogowie. Nie graliśmy tylko przeciwko rywalom, ale także przeciwko własnym działaczom, własnej federacji. Każdy mecz był o życie. Każda porażka oznaczała, że jesteśmy coraz bliżej powrotu do starych czasów. Na zespole ciążyła niezdrowa presja. Cały czas.

Po piłkarzach nie było widać, żeby w każdym meczu walczyli jak o życie. Jak to tłumaczycie? Zbyt dużą presją?

- Dokładnie tak. Niemoc, bezsilność.

Podsumujmy więc, co powie pan znajomym, jeśli spytają, jak było w Polsce?

- Powiem im, zresztą wiele razy już to im mówiłem, że Polska jest wspaniałym krajem, mieszkają tam wspaniali ludzie. Na pewno nie powiem nic złego na Polskę jako kraj, nie powiem złego słowa na piłkarzy. Zapewniam was, że zdaję sobie sprawę z tego, że jestem odpowiedzialny za niepowodzenie.

Gdy dostał pan te wszystkie odznaczenia, medale, został pan człowiekiem roku, przypuszczał pan, że na końcu może być przegranym?

- Oczywiście. Każdy trener podpisuje kontrakt, by w końcu zostać zwolniony. To jest po prostu konsekwencja bycia trenerem. Nigdy nie miałem z tym problemu. Parę razy ja sam rezygnowałem, kilka razy mnie zwalniano, ale nadal zachowywaliśmy dobry zawodowy kontakt. Wciąż mogę przyjść do mojego dawnego klubu i wciąż witamy się jak starzy znajomi. Gdyby pan Lato miał jaja, mogłoby podobnie być w Polsce. Ale nie jest, bo prezes nie miał odwagi, żeby powiedzieć mi w oczy: "Sorry Leo, nie weszliśmy do mistrzostw w RPA i musimy się pożegnać". "OK, powiedziałbym, uściśnijmy sobie dłonie, zakończmy kontrakt w rozsądny sposób" i tyle. To jest zamknięta sprawa. Również jeśli chodzi o tak zwanych przyjaciół, którzy są jak chorągiewki na wietrze, którzy wyznają zasadę: "Umarł król, niech żyje król".

Rozmawiali Marek Wawrzynowski i Piotr Żelazny

Wywiad pochodzi z "Magazynu Sportowego", dodatku do "Przeglądu Sportowego".