poniedziałek, 28 grudnia 2009

Od szoku do terapii

Grzegorz W. Kołodko 27-12-2009, ostatnia aktualizacja 27-12-2009 17:13

Plan Sachsa - Balcerowicza był wielkim niepowodzeniem, które dziś, po dwóch dekadach, usiłuje się w neoliberalnej propagandzie pokazywać jako sukces - pisze były wicepremier

autor zdjęcia: Miroslaw Owczarek
źródło: Rzeczpospolita
Grzegorz W. Kołodko
autor zdjęcia: Seweryn Sołtys
źródło: Fotorzepa
Grzegorz W. Kołodko

Polsce nie potrzeba kolejnych iluzji – a to neoliberalnych, a to populistycznych. Potrzeba nam ziszczalnej wizji długofalowego rozwoju – kompleksowej, dynamicznej i postępowej. Trzeba wypracować strategię gospodarczą na nadchodzącą dekadę i lata następne. Musi się ona oprzeć na czterech filarach: szybki wzrost, sprawiedliwy podział, skuteczne państwo, korzystna integracja. Jej konkretny kształt można wyprowadzić z przedstawionego w mojej eseistycznej książce "Wędrujący świat" nowego pragmatyzmu, w żadnym przypadku zaś z prób kontynuacji nurtu neoliberalnego, który znowu głośno daje o sobie znać, usiłując z jednej strony uchylić się od intelektualnej, politycznej i moralnej odpowiedzialności za obecny kryzys, z drugiej natomiast odwrócić kota ogonem i okrzyknąć własne niepowodzenia wielkim sukcesem…

Inspiracja Sorosa

Nic zatem dziwnego, że ostatnio głośno w mediach o doświadczonym przed 20 laty szoku bez terapii. We właściwym czasie też pisałem o tym sporo, proponując alternatywne, lepsze ścieżki reform. Nie ja jeden. Tak zwany plan Sachsa – Balcerowicza, inspirowany w dużej mierze przez George'a Sorosa, opierał się na neoliberalnym myśleniu typowym dla konsensusu waszyngtońskiego: radykalna liberalizacja, szybka prywatyzacja i twarda polityka finansowa. Był natomiast wyzuty z kulturowych i instytucjonalnych aspektów ustrojowych przemian oraz z dostatecznej troski o ich stronę społeczną.Co gorsza, sam "plan" liberalizacji i stabilizacji był nie tylko błędnie skonstruowany, ale również źle przeprowadzony. Wystarczy wspomnieć (o czym inni z okazji 20-lecia wolą zapominać) nadmierną skalę dewaluacji złotego; zbyt długie utrzymywanie sztywnego kursu 9500 złotych za dolara; prowadzące do recesji obłożenie przedsiębiorstw państwowych nadmiernie restrykcyjnym podatkiem od ponadnormatywnego wzrostu wynagrodzeń (tzw. popiwek); zastosowanie skokowo, wielokrotnie podniesionych stóp procentowych także do starych kredytów; za daleko posuniętą liberalizację handlu zagranicznego.

Pomijam tutaj inne kosztowne błędy, tak różne, jak likwidacja dobrze funkcjonującego Funduszu Rozwoju Kultury czy też celowe zniszczenie pegeerów, które przecież można było przekształcić w wielkotowarowe farmy kapitalistyczne.

Koszty takiej polityki były dużo większe niż nieuniknione, rezultaty zaś dużo mniejsze niż możliwe. PKB od połowy 1989 do połowy 1992 roku spadł o 20 proc., produkcja przemysłowa tylko w roku 1990 załamała się o jedną czwartą (!), wyłoniło się masowe bezrobocie rosnące aż do katastrofalnego poziomu ponad 3 mln osób. Deficyt budżetowy w roku 1992 przekraczał 6 proc. PKB. W kategoriach prakseologicznych to fatalny błąd, skoro można było uzyskać dużo więcej znacznie mniejszym kosztem (co zresztą zamierzały osiągnąć, choć nie potrafiły zrobić, rządy premierów Mazowieckiego i Bieleckiego).

Szokowa terapia to zatem wielkie niepowodzenie, które dziś – po dwu dekadach – usiłuje się w neoliberalnej propagandzie pokazywać jako sukces. A warto pamiętać, że w dużym stopniu wycofywały się z niej nawet solidarnościowe rządy premierów Olszewskiego i Suchockiej w latach 1992 – 1993.

Tracimy czas

Istotne, głębokie zmiany dokonane zostały wszakże dopiero w ramach "Strategii dla Polski" w latach 1994 – 1997, kiedy to PKB na mieszkańca skoczył w górę aż o 28 proc., bezrobocie spadło o jedną trzecią i inflacja o dwie trzecie, a reformy strukturalne zostały nagrodzone przyjęciem Polski do OECD. W rezultacie więcej osób do Polski wracało, niż z niej wyjeżdżało, w co dzisiaj wielu trudno uwierzyć.Można było uniknąć wielu ewidentnych błędów zawartych w pakiecie stabilizacyjnym sprzed 20 lat, wykorzystując tendencję do sukcesywnego obniżania się stopy inflacji w kolejnych miesiącach po uwolnieniu cen żywności w sierpniu 1989 roku (stopa inflacji od września do grudnia była coraz niższa). Należało natychmiast, z początkiem roku 1990, skomercjalizować przedsiębiorstwa państwowe i wyeksponować je na tzw. twarde ograniczenia budżetowe (podobnie jak firmy prywatne), zamiast dyskryminować (bez wątpienia z motywacji ideowo-politycznej, a nie ze względów praktycznych) wybiórczością polityki finansowej.

Należało zakotwiczyć kurs złotego na koszyku walut, a nie na dolarze amerykańskim, dewaluując złotego nie o około 50, lecz jakieś 30 – 35 proc. (co proponowaliśmy w Instytucie Finansów, którym kierowałem). Wiele i szczegółowo pisałem na ten temat już wówczas, gdyż już wtedy było wiele rozsądnych propozycji, alternatywnych wobec narzuconego społeczeństwu i nieudanego szoku bez terapii. Warto zajrzeć do analiz, ocen, argumentacji, propozycji z tamtego okresu, bo po czasie łatwo być mądrym, choć i to nie wszystkim się udaje…

Dalsze zadłużanie państwa miałoby sens, gdyby pozyskiwane w jego wyniku środki były inteligentnie wydatkowane na współfinansowanie celów rozwojowych. Niestety, tak nie jest

Minęło 20 lat, PKB na głowę jest wyższy o około 80 proc., acz mógłby być już większy o jakieś 180 proc., gdyby nie błędy początku lat 90. i ich końca cechującego się niepotrzebnym przechłodzeniem gospodarki. Teraz po raz trzeci pod wpływem tej samej szkodliwej neoliberalnej doktryny politycznej i ekonomicznej tracimy czas i nie wykorzystujemy szans wynikających z globalizacji, integracji i transformacji. Wprowadzenie Polski do wspólnego obszaru walutowego euro i, tym samym, euro do obiegu w Polsce zostało de facto odłożone na dalszy plan.

Nadwiślański liberalizm

Błędy polityki finansowej – zwłaszcza zaniechanie uruchomienia specjalnego pakietu fiskalnego ożywiającego koniunkturę w obliczu światowego kryzysu gospodarczego – zawęziły bazę podatkową. Stopniała ona do tego stopnia, że deficyt budżetowy – wbrew wcześniejszym z uporem głoszonym zapewnieniom rządu o jego zmniejszeniu – podwoił się i obecnie wynosi ponad 6 proc. PKB zamiast wymaganych przez kryteria z Maastricht 3 proc. Doprowadzić na przestrzeni dwu dekad po trzykroć do recesji lub stagnacji oraz załamania budżetu to nie lada sztuka. Nadwiślański neoliberalizm ją posiadł…Narastający dług publiczny jest istotnym i coraz większym obciążeniem dla gospodarki narodowej. Ze swej natury jest to duże obciążenie dla nas wszystkich. W jednym jedynym 2010 roku z budżetu państwa, kosztem podatnika, trzeba wydatkować około 35 miliardów złotych z tytułu już istniejącego zadłużenia. Innymi słowy, w 2010 roku na barkach każdego Polaka ciąży prawie tysiąc złotych obligatoryjnych wydatków tylko z tego powodu, że w przeszłości państwo wydawało więcej, niż było w stanie ściągnąć do wspólnej kasy.

Niekiedy – gdy służyło to współfinansowaniu wzrostu gospodarczego i kapitału społecznego – miało to ekonomiczny sens, kiedy indziej – gdy było to rezultatami nieudolnego sterowania procesami makroekonomicznymi – nie. Oczywiście są kraje z tego punktu widzenia w dużo gorszej sytuacji – na przykład Japonia czy Włochy – ale jest też wiele, również wśród krajów posocjalistycznej transformacji, w sytuacji lepszej.

Dalsze zadłużanie miałoby ekonomiczny sens, gdyby pozyskiwane w jego wyniku środki były inteligentnie wydatkowane na współfinansowanie celów rozwojowych, zwiększając w ten sposób bazę podatkową i zmniejszając skalę nierównowagi budżetowej w przyszłości. Niestety, tak w ostatnich latach nie jest, tak też i nie będzie podczas kilku następnych. Obecny, rosnący deficyt budżetowy nie służy finansowaniu rozwoju w przyszłości, lecz jest rezultatem błędów popełnionych w niedawnej przeszłości.

Będzie gorzej

W latach 2010 – 2011 nie należy oczekiwać znaczącego postępu na ścieżce konsolidacji finansowej, a to ze względu na zbliżający się cykl wyborów (prezydenckie, samorządowe, parlamentarne) i towarzyszącą mu ogólną niewydolność polityki. Oddala się perspektywa wejścia do strefy euro. Z oczywistą szkodą dla naszej gospodarki, gdyż utrzymują się związane z tym relatywnie wyższe koszty transakcyjne i powodowane spekulacją, podnoszące ryzyko oraz zniechęcające do inwestycji wahania kursu złotego.NBP jeszcze sobie pożyje, a jego następna Rada Polityki Pieniężnej podziała przez całą nową kadencję, gdyż i ta skończy się jeszcze ze złotym w obiegu. A przecież już obecnie odchodząca RPP mogła zostawiać nas z euro. Cóż, za sześć lat też będziemy składać sobie życzenia świąteczne i noworoczne w otoczeniu waluty wciąż narodowej.

Teraz na twórcze posłużenie się deficytem budżetowym jest już za późno. Gospodarka w sferze realnej została wpędzona w stagnację, a w sferze finansowej w strukturalny kryzys, którego przezwyciężenie wymaga kompleksowego podejścia. Trzeba wdrożyć – ze stosownymi modyfikacjami wynikającymi z okoliczności, w tym z wymagań płynących z członkostwa w Unii Europejskiej – już wcześniej zaproponowany Program Naprawy Finansów Rzeczypospolitej (plik pdf).

Jest oczywiste, że zupełnie przerasta to możliwości obecnego rządu i jego ministra finansów. Skutki ich polityki są wręcz odwrotne niż pożądane, bo stan finansów publicznych ulega stałemu pogarszaniu. I będzie jeszcze gorzej. Niestety, rok 2010 będzie kontynuował tę tendencję i dług publiczny w sposób bezproduktywny jeszcze bardziej wzrośnie. Rok 2010 to rok na przeżycie.

Szczęśliw(sz)ego Nowego Roku!

Autor jest profesorem ekonomii, wykłada w Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie. Opublikował m.in. książkę esej "Wędrujący świat". Był wicepremierem i ministrem finansów w rządach premierów Pawlaka, Cimoszewicza, Oleksego i Millera

Rzeczpospolita

wtorek, 22 grudnia 2009

Zaginiony szyfrant był chińskim agentem?

Tajemnica chorążego Zielonki

Zaginiony szyfrant był chińskim agentem?

Najpoważniejsza hipoteza dotycząca zniknięcia szyfranta chorążego Stefana Zielonki zakłada jego zdradę i wieloletnią współpracę z chińskim wywiadem – dowiedział się "Dziennik Gazeta Prawna". Co polski szyfrant mógł zaoferować Chińczykom? Bardzo wiele.

Doskonale znał metody komunikacji państw NATO. Z naszych informacji wynika, że brał udział w szkoleniach tzw. nielegałów, czyli agentów wysyłanych w świat bez dyplomatycznego statusu. Zielonka przez wiele lat szyfrował depesze wojskowego wywiadu.

Oficjalnie w Służbie Wywiadu Wojskowego usłyszeliśmy, że niczego nie może komentować. A wojskowa prokuratura przedłużyła niedawno o kolejne trzy miesiące śledztwo prowadzone pod kątem dezercji chorążego.

Zaginięcie szyfranta ze Służby Wywiadu Wojskowego "Dziennik" ujawnił w maju 2009 r. Wówczas służby bagatelizowały sytuację, przekonując, że najpewniej popełnił on samobójstwo. Potem jednak ujawniliśmy, że Zielonka musiał się przygotować do zniknięcia, bo zabrał ze sobą rzeczy osobiste. Ale nie pokaźne oszczędności, jakie miał na koncie.

– Pamiętam cyniczne wypowiedzi szefów naszych służb zapewniających, że szyfrant znajdzie się, gdy tylko spadną liście z drzew. W ten sposób sugerowali samobójstwo. Liści dawno nie ma i nadal brak odpowiedzi na zagadkę zniknięcia. Bardzo źle to świadczy o naszych służbach i wzmacnia hipotezę, że chorąży zdradził – mówi szef sejmowej komisji ds. służb specjalnych Konstanty Miodowicz.

Trop wiodący na Daleki Wschód jest dziś poważnie rozważany w polskich służbach. Choć od wpłynięcia pierwszego sygnału mówiącego o takiej możliwości minęło już kilka miesięcy, to nadal nie ma pewności, czy jest on prawdziwy. – Ale tylko dla osób niezorientowanych w świecie służb brzmi on jak żart – przyznaje jeden z naszych rozmówców związany z Agencją Wywiadu.

Chińczycy działają globalnie

W zgodnej opinii ekspertów chińskie służby już od kilku lat działają globalnie: od małych krajów w Afryce po szeroko zakrojoną działalność w USA. FBI, które zajmuje się kontrwywiadem, przyznaje, że najpoważniejszym wyzwaniem są chińscy szpiedzy. Poszukują oni informacji rządowych, a także starają się wykradać tajemnice przemysłowe. Rok temu FBI zatrzymało Gregga Bergersena, który zdradzał Chińczykom tajemnice Departamentu Obrony. Według australijskich służb specjalnych na stałe działa u nich tysiąc chińskich szpiegów. Także rosyjskiej FSB udało się już kilkakrotnie zdemaskować szpiegów.

Tymczasem szyfrant mógł im zaoferować wiele: doskonale znał metody komunikacji państw NATO. Z naszych informacji wynika, że brał też udział w szkoleniach tzw. nielegałów. Przez wiele lat szyfrował depesze wojskowego wywiadu. Dzięki temu może udzielić wskazówek, które pomogą trafić na ślad tajnych współpracowników. Po ponad 20-letniej karierze nasze wojskowe służby nie mają dla niego wielu tajemnic.

Cios w prestż armii

Spełnienie się takiego scenariusza w opinii naszych rozmówców oznacza poważne problemy dla wszystkich służb państw NATO. A zarazem jest to potężny cios zadany prestiżowi naszej armii. – Dla naszego wojska znacznie lepiej byłoby, gdyby popełnił on samobójstwo. To dlatego tak długo lansowano tę teorię zniknięcia Zielonki – wyjaśnia nasz rozmówca związany z wywiadem.

Szyfrant miał powody, by zerwać z dotychczasowym życiem. Jego małżeństwo się rozpadało, miał kłopoty w pracy. Jako żołnierz zlikwidowanych Wojskowych Służb Informacyjnych od dwóch lat czekał na zakończenie procesu weryfikacji. Ale sam moment zniknięcia wybrał ewidentnie, tak aby jak najpóźniej to zauważono. Przez kilka dni jego żona myślała, że jest w pracy, a przełożeni, że przedłużył zwolnienie lekarskie. To wzmacnia teorię o zdradzie.

Co na to służby i prokuratura? Oficjalnie w Służbie Wywiadu Wojskowego usłyszeliśmy jedynie: – Jesteśmy w trudnej sytuacji, gdyż śledztwo prowadzi prokuratura. Nie możemy więc niczego komentować.

ABW organizuje specgrupę

Podobnie oszczędnie wypowiada się wiceszef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie pułkownik Ireneusz Szeląg: – Przedłużyliśmy niedawno o trzy miesiące śledztwo prowadzone pod kątem dezercji chorążego. Niestety, sprawa jest istotna dla bezpieczeństwa państwa i nic więcej nie mogę powiedzieć.

Jak się dowiedział DGP, przypadek zaginięcia szyfranta poważnie potraktowano w cywilnych służbach. Kierownictwo ABW zdecydowało, że powoła do życia specjalną komórkę zajmującą się poszukiwaniami. Najpewniej powstanie ona w centrali Agencji, w departamencie postępowań karnych.

Zadaniem tej komórki ma być poszukiwanie osób ważnych dla bezpieczeństwa państwa. – Sprawa szyfranta pokazała, że brakuje takiego ogniwa. Dziś szukają go policjanci. Ale trudno od nich oczekiwać, że w świecie służb będą równie skuteczni jak w przypadku groźnych przestępców. Służby zawsze będą przed nimi ukrywać swoje tajemnice – uważa oficer z ABW

OPINIA

Dr Kerry Brown

Królewski Instytut Spraw Międzynarodowych

Chiński wywiad interesuje się właściwie każdym krajem na świecie, więc nie byłbym szczególnie zaskoczony, gdyby w jakiś sposób był też aktywny w Polsce.

Pekin nieustannie poluje na informacje, zwłaszcza dotyczące nowoczesnych technologii, ale też polityki i wojskowości. Chiński wywiad ma niemal nieograniczone zasoby kadrowe i finansowe, więc nawet zwerbowanie szyfranta – choć nie jest to spektakularny sukces – przynosi wymierne korzyści polegające na dostępie do kodów, a także systemu procedur obowiązujących w odpowiednich służbach.

Nie byłby to też pierwszy przypadek zwerbowania agenta w kraju należącym do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Słyszałem o co najmniej dwóch podobnych przypadkach w USA – choć dotyczyły one agentów znacznie wyżej postawionych w hierarchii niż szyfrant. W Europie podobna historia zdarzyła się najprawdopodobniej we Francji.

Nowe państwa członkowskie NATO wydają się niestety znacznie bardziej wystawione na cel Pekinu. Starzy członkowie mają z Chińczykami więcej doświadczeń. Warto więc poszukać tam odpowiednich wzorców kontrwywiadowczych

Kto się boi Joanny Senyszyn?

18.12.2009 08:47/Machina
ODSŁUCHAJ

Przezywana czarownicą, profesor Joanna Senyszyn zamierza rozruszać sztywny Parlament Europejski

Mówi o sobie: "inteligentna, zabawowa, niebanalna". Obrończyni praw zwierząt, gejów i feministek. Gdynianka, a ostatnio – dzięki mieszkaniu po cioci – także krakowianka. Jednak przez kilka najbliższych lat najwięcej czasu będzie spędzać w Brukseli.

Podczas kampanii europejskiej okrzyknięto Panią "Darem Pomorza" dla Małopolski i Świętokrzyskiego. Ucieszyła się Pani czy była zła?

Polityczni przeciwnicy próbowali nadawać temu uroczemu określeniu złośliwy wydźwięk, ale szybko uczyniłam go moim atutem. Wszak dar to coś miłego. Lubimy otrzymywać podarunki.

Fot. Onet.pl


Jak to Pani zrobiła?

Osobistym wdziękiem. Teraz, po sukcesie wyborczym pojawiło się już kolejne określenie "ORP Błyskawica".

Jednak zwolenników Zbigniewa Ziobry nie udało się Pani oczarować.

Nie miałam takiego zamiaru. Mój konkurent wciąż odmawiał wspólnej debaty. Poszłam więc – jako mieszkanka Krakowa – na jego spotkanie przedwyborcze, aby zadać kilka pytań.

Gdy weszłam na salę, wielbiciele PiS-u, uzbrojeni w laski i parasole, wymachiwali nimi, krzycząc: "Won czarownico! Albo cię stąd wyniesiemy!".

Takie zachowanie idealnie pasuje do członków sekty zwanej "moherowe berety".

Cóż, Ziobro ma taki elektorat, na jaki zasługuje. Nie tyle moherowy, ile rydzykowy. Rydzykowi udało się odczarować zły wydźwięk określenia "moherowe berety". Zastosował sprytny chwyt marketingowy. Poprosił swoich wyznawców, żeby zrobili na szydełkach małe, moherowe bereciki. Symbol Rodziny Radia Maryja. Podobnie było z Kaczorami. Na początku Bracia Mniejsi złościli się na każdego, kto na nich tak mówił, a potem pojawili się na konferencji prasowej z wielką kaczką u boku.

I w ten sposób sympatyczny i smaczny ptak stał się maskotką ilustrującą kaczyzm. Pani wymyśliła to pojęcie. Co ono oznacza?

To polska odmiana totalitaryzmu XXI wieku. Ograniczanie demokracji, swoisty zamordyzm, cenzura, aresztowania o 6 rano. Nazwa świetnie się przyjęła i dziś wielu przypisuje sobie jej ojcostwo. Na szczęście matka jest tylko jedna.

W dodatku kipi pomysłami. Ma Pani na swoim koncie wiele podobnych wynalazków.

Rzeczpospolita Obojga Kaczorów, rząd ziemniaczano-buraczany, Instytut Prześladowań Narodu, kaczoprawica, marketing palikotyczny, szarokaczenie się prezydenta, TMK, czyli Teraz My, Kaczyńscy...

A limerykami się Pani nie pochwali?

Pierwszy był o pośle Strąku: "Pewien poseł z miasta Słupska/O czerwonych marzy dupskach/Dobiera się chętnie/i nader namiętnie/Taka zeń niewyżyta Nadieżda Krupska". Podobno zrobił furorę w Słupsku.

Na swoim blogu ogłosiła Pani konkurs na limeryk polityczny. Autor jednej z nadesłanych prac nazwał Pani głos "spiczastym". Chyba przykro przeczytać coś takiego?

Przeciwnie. Cieszę się, że mam charakterystyczny głos. Dla polityka to atut. Gdy do kogoś telefonuję, nie muszę się przedstawiać. Aby zbytnio nie denerwować słuchaczy, nieco ociepliłam głos. Chciałam, aby słuchano tego, co mówię, a nie jak mówię. Nauczyłam się oddychać przeponą i mówić w niższych rejestrach. Dzięki temu moje wystąpienia coraz mniej przypominają zgrzyt kredy po szkle. Co prawda nie wszyscy tak myślą. Wielu nadal uważa, że skrzeczę. Ich problem.

To z pewnością ktoś z tej grupy przysłał Pani kiedyś sznur.

Wrogowie pewnie by chcieli, żebym się powiesiła, ale niedoczekanie. Trzymam sznur w biurze poselskim jako eksponat nienawiści i nietolerancji. Fotografia sznura i skan listu jest na moim blogu.

Nikt się pod tym nie podpisał?

Już nie pamiętam, czy to był "Życzliwy", czy "Prawdziwy katolik".


A czyta Pani wpisy w internecie? Znalazłam tam coś takiego: "Na Senyszyn Szatan rzucił klątwę i dlatego, gdy mówi coś złego o IV RP, strasznie piszczy".

Powstał nawet tekst modlitwy w intencji mojego nawrócenia.

Pewnie za to, że nazwała Pani finansowanie budowy Świątyni Opatrzności Bożej z budżetu krajowego "dojeniem państwa". Biskup Tadeusz Pieronek ciekawie to skomentował.

Poradził mi publicznie: "Skoro pani Senyszyn tak dobrze zna się na krowach, to powinna się nimi zająć na poważnie". Spodobała mi się ta riposta, ale nie skorzystam. Jestem specjalistką od świń. Doktorat zrobiłam z tuczu trzody chlewnej.

Nie lubi Pani księży i jest Pani ateistką. Zawsze tak było?

Skądże! Do ateizmu trzeba dojrzeć. U mnie poszło szybko. Wyleczyły mnie lekcje religii, które w tamtych czasach, tak jak i teraz, były w szkole. Wprawdzie przystąpiłam do Pierwszej Komunii, ale do bierzmowania już nie.

Mimo tak krótkiej edukacji religijnej zna Pani modlitwy śpiewane przez kapłana w trakcie nabożeństwa. Popisała się kiedyś Pani tą umiejętnością w radiu.

Nawet w komórce zainstalowałam dzwonek imitujący kościelne śpiewy. Zabawny kontrast z moimi poglądami.

Rozumiem, że Pani ślub był cywilny. Czy suknię uszyła mama?

Raczej jedna z jej krawcowych. Mama miała pracownię krawiecką. Organizowała jedne z pierwszych w Polce rewii mody, ale nie umiała szyć. Była wizjonerką i projektantką.

A Pani?

Odziedziczyłam po mamie zainteresowanie modą i umiejętność komponowania ubrań i dodatków. Po śmierci taty – miałam wtedy sześć lat – całymi dniami siedziałam w pracowni mamy i nawet nie wiem, kiedy nauczyłam się szyć. To przydatna umiejętność. Zdarza mi się coś skrócić albo zwęzić, ale nigdy niczego sama sobie nie szyłam.

Nawet wtedy gdy nie mogła Pani znaleźć w sklepach nic ciekawego dla swojej figury?

Do czterdziestki byłam bardzo zgrabna. Niestety, na początku lat 90., po śmierci mamy przytyłam 30 kilogramów, bo na stres reaguję jedzeniem i spaniem. Pewnego dnia musiałam zmienić całą garderobę. Okazało się, że w moim rozmiarze 46, a w porywach nawet 50, są wyłącznie modele, które nazywam "stara ciotka". Postanowiłam więc się odchudzić. Nie tyle dla zdrowia, ile dla urody.

Jak to wyglądało?

Akurat pisałam habilitację o konsumpcji żywności. Zastosowałam autorską dietę. Wzorem człowieka pierwotnego jadłam wtedy, gdy czułam głód. I to też nie od razu, ale po dwóch, trzech godzinach. Męczyłam się trzy lata. Nie jadłam słodyczy, pieczywa, zup, ziemniaków, tłuszczów. Ograniczyłam mięso. Miałam chwile słabości. Zdarzało mi się specjalnie jechać do delikatesów, by kupić 10 deko szynki i zjeść ją natychmiast, w samochodzie pod sklepem.

Udało się. Pewnie mąż był zadowolony.

Niespecjalnie. Bardzo mu się podobałam z nadwagą. Nawet dziś potrafi powiedzieć: "Jak ty wtedy pięknie wyglądałaś". Myślę, że mężczyźni lubią kobiety przy kości. Zwłaszcza w łóżku. Sam jednak też się zmobilizował i odchudził.

Nie narzeka, że Pani ciągle nie ma w domu?

Oczywiście, narzeka, ale sam też jest bardzo zajęty od rana do wieczora. Prowadzi kancelarię adwokacką, ma kilku aplikantów, wykłada na studiach podyplomowych. Jesteśmy marynarskim małżeństwem, tyle że to ja wypływam. Kiedyś do Warszawy, teraz do Brukseli, Krakowa, Kielc. Jest z nami, jak w tym dowcipie. Koleżanka pyta żonę marynarza: "Twój chłop wypływa na dziesięć miesięcy, a do domu wraca tylko na dwa, jak to znosisz?". "Bardzo dobrze. Dwa miesiące szybko mijają".

Widujecie się przeważnie w weekendy. Jak je spędzacie? Może zajmujecie się domem?

Spotykamy się z przyjaciółmi i cieszymy domem. Niestety, często nawet w weekendy pracuję w biurze poselskim, a mąż pracuje nad pismami procesowymi.

Czyli ogród zarósł chwastami?

Zarósł, ale nie widzę w tym nic złego. Chwasty są silne, zdrowe, bez podlewania i pielęgnacji wyrastają na dwa metry. Dziki ogród ma dużo uroku. Szkoda mi czasu na pielenie grządek, gotowanie i sprzątanie. Lepiej mi idzie robienie bałaganu. Moje biurko jest zawsze zawalone papierami i różnymi świstkami, na których zapisuję złote myśli. Kiedyś usiłowałam zaprowadzić ład w gabinecie. W połowie porządków znalazłam kartkę z uwagą: „Tylko idiota ma porządek, geniusz panuje nad chaosem”, i uznałam, że nie warto się dłużej męczyć. Zresztą pedanci zazwyczaj nie dochodzą na szczyt.

Nie łatwiej byłoby Pani zrezygnować z wykładania? Przecież naukowo osiągnęła już Pani chyba wszystko. Jest Pani profesorem belwederskim, napisała Pani kilka książek.

Lubię zajęcia dydaktyczne. Dzięki nim odrywam się od polityki i mam kontakt z rzeczywistością. Pracując w Sejmie, można było przez tydzień nie wychodzić na świeże powietrze i nie wiedzieć, jaka jest pogoda. Wszystkie budynki połączone są podziemnymi korytarzami. Żyje się jak na stacji kosmicznej.

A to powinno Pani odpowiadać. Interesuje się Pani wszechświatem. Była Pani przecież w parlamentarnym zespole do spraw kosmosu.

Bardzo wielu ciekawych rzeczy się dowiedziałam.

O kosmitach na przykład? Czy oni naprawdę istnieją?

Oczywiście. Nie jesteśmy jedyną cywilizacją we wszechświecie. Niestety inne są tak oddalone, że nie możemy się z nimi skontaktować.

Pewnie z chęcią poleciałaby Pani na inną planetę. Stanu nieważkości już Pani doświadczyła.

Fantastyczne przeżycie. Nieporównywalne z niczym i nie do opisania. To był lot dla VIP-ów z Unii Europejskiej, finansowany przez Francuską Agencję Kosmiczną w celach promocyjnych. Marszałek Komorowski nie chciał mi dać delegacji, bo uznał, że nie będzie z tej podróży żadnego pożytku dla Polski. Pojechałam bez jego zgody, na własny koszt do Bordeaux, gdzie wszystko się działo. Jestem dumna, że reprezentowałam nasz kraj w tak ważnym wydarzeniu. Marzę, żeby jeszcze raz polewitować.

Postawiła Pani na swoim. To do Pani pasuje. Jako wytrawny polityk ma Pani grubą skórę. A jako kobieta?

Lubię komplementy. Jak każda kobieta. Często ja też mówię komplementy, także mężczyznom. Zauważyłam, że są bardzo łasi na miłe słówka. Można powiedzieć, że jestem feministką wykorzystującą uroki bycia kobietą. Na Manifie krzyczałam, że chcę i kwiatka, i władzy. Wyższej pensji i przepuszczania w drzwiach. Nie widzę też powodu odmawiania mężczyznom przyjemności całowania mnie po rękach. Feministki nie powinny palić swoich staników, bo w pięknej bieliźnie atrakcyjniej się wygląda.

Jest Pani miłośniczką pięknej bielizny, ale podobno nie białej. Dlaczego?

Kojarzy mi się z barchanami, czyli majtkami z czasów mojej młodości. Białe, bawełniane, rozciągnięte. Absolutnie aseksualne. Wolę czarne, czerwone albo w panterkę.

Motywy zwierzęce to Pani specjalność. Nie tylko w kwestii ubierania się, ale też działania. Była Pani prezesem gdyńskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.

Wtedy przygarnęłam swojego pierwszego mastiffa. Słaniał się z nóg z głodu, był agresywny, ale nie jadł i nie pozwalał pracownikom schroniska sprzątać swojej klatki. Zaczęłam mu codziennie przywozić pyszne jedzenie. Początkowo traktował mnie jak powietrze. Wciągał jedzenie jak odkurzacz i chował się za budą. Nawet na mnie nie spojrzał. Po czterech dniach kierowniczka schroniska powiedziała, że po moim wyjściu godzinami rozpaczliwie wyje i czeka, aż znów się pojawię. Postanowiliśmy z mężem zabrać go do domu. Maks był wspaniały. To mój jedyny pies – a miałam ich dziesięć – który umarł śmiercią naturalną. Zasnął z otwartymi oczami. Leżał pod schodami i patrzył na furtkę. Akurat tego dnia miałam wrócić z Warszawy. Niestety, nie zdążyłam. Gdy w końcu dotarłam do domu, zamknęłam mu powieki.

Chciała też Pani napisać książkę o wykorzystywaniu zwierząt.

Tak, ale zbieranie materiałów było zbyt stresujące. Poza tym bałam się, że opisy pewnych bestialskich zachowań mogą zachęcić do ich powtórzenia. Przeczytałam XVIII-wieczny przepis na kaczkę pieczoną tak, by półżywa chodziła po stole. Biesiadnicy odcinali z niej upieczone kawałki. Przeraziło mnie to. Nie mogłam spać po nocach.

Straszne historie, zwłaszcza dla obrończyni praw zwierząt znanej ze spektakularnych wystąpień nie tylko w ich imieniu. Potępia też Pani dyskryminację. Na paradzie równości sparafrazowała Pani słowa Jana Pawła II, mówiąc: "Niech ta parada odmieni oblicze ziemi, tej ziemi".

Zrobiłam to świadomie. W Polsce wiele jeszcze trzeba zmienić, by skończyć z dyskryminacją. Kobiet, dzieci, gejów, niepełnosprawnych. Od jednego z uczestników parady dostałam wtedy pejcz, abym miała czym poskramiać nietolerancję. Został potem zlicytowany na aukcji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy za ponad półtora tysiąca złotych.

Walczy też Pani o równouprawnienie. Przyłączyła się Pani do protestu chrześcijańskiego premiera Norwegii, który oprotestował ilustrowanie instrukcji montażu mebli Ikei wyłącznie figurkami męskimi. Coś mi się wydaje, że jednak sama nigdy nie wykonywała Pani żadnych prac budowlanych.

Przeciwnie, potrafię prawie wszystko. Malowałam, tynkowałam, przeprowadzałam przewody elektryczne, reperowałam lampowy telewizor. To było przed maturą. W naszym domu mieszkały wtedy same kobiety.

Zatem jest Pani wszechstronna. Powinno się to przydać w Brukseli. Nie boi się Pani, że znudzi Panią to urzędnicze miasto?

Daję sobie pół roku na polityczną aklimatyzację. Potem może uda mi się trochę rozruszać to miejsce. Jestem w trzech komisjach. Praw Kobiet, Wolności Obywatelskich oraz Kultury i Edukacji.

Zamierza Pani nadal starać się o to, by już w pierwszej klasie podstawówki uczono o seksie?

To absolutnie konieczne. Oczywiście nauka musi być dostosowana do wieku i możliwości percepcji ucznia. Skutki braku edukacji seksualnej są porażające. Rocznie kilkadziesiąt dziewczynek poniżej 14. roku życia rodzi w Polsce dzieci. Wierzą w mit, że podczas pierwszego stosunku nie można zajść w ciążę. Teraz także w to, że nie można się zarazić AIDS lub chorobami wenerycznymi. Zajęcia, które są tu i ówdzie prowadzone przez księży, robią więcej szkody niż pożytku. Młodzi ludzie dowiadują się na nich m.in., że stosowanie prezerwatyw grozi śmiercią, bo zdarza się uczulenie na lateks. Dorzucić można historyjki o tym, jak to plemniki przechodzą przez pory w gumie. W dodatku – w obawie przed nazwaniem rzeczy po imieniu – zakonnicy używają tak zabawnych określeń, jak: "Źródło życia u mężczyzny znajduje się w dole tułowia, na zewnątrz, z przodu".

Myśli Pani o edukacji dzieci, a sama ich przecież nie ma.

Mam tysiące studentów, którymi się opiekuję. Nie martwię się, że kiedy będę na łożu śmierci, nie będzie miał mi kto podać szklanki wody, bo wielu umierającym wcale się nie chce pić.

A jednak przyjdzie czas, kiedy trzeba będzie przestać pracować. Jak sobie Pani wyobraża swoją emeryturę?

Kiedyś zażartowałam, że mogłabym wtedy reklamować bieliznę, bo akurat spodobały mi się zdjęcia Sophii Loren w kalendarzu Pirelli. A mówiąc poważnie, w ogóle nie planuję emerytury. Zamierzam pracować do końca.