piątek, 8 stycznia 2010

Potrójny agent Al-Kaidy zadał CIA największy cios od 30 lat

Mustafa Abu al-Yazid, jeden z przywódców Al-Kaidy przyznał, że ataku dokonała jego grupa

Osama bin Laden znowu uderzył. Amerykański wywiad jest przekonany, że zamach z 30 grudnia ubiegłego roku, w którym zginęło siedmiu agentów CIA, w tym kilku najwyższych ekspertów od islamskiego terroryzmu, został zaplanowany i zlecony przez najbliższe otoczenie dowódcy Al-Kaidy.
To był największy cios zadany CIA od 1983 r. 30 grudnia Jordańczyk Humam Khalil Abu Mulal al-Balawi, z zawodu lekarz, a ostatnio potrójny agent: CIA, wywiadu Jordanii i Al-Kaidy, wszedł do jednej z baz amerykańskiego wywiadu położonej w afgańskiej prowincji Khost w pobliżu granicy z Pakistanem. Strażnicy nawet go nie przeszukali przy wejściu, tak wielkim zaufaniem cieszył się w kręgach agencji.

Miał również pozwolenie na przebywanie wśród więcej niż dziesięciu agentów CIA jednocześnie, co również świadczyło o zaufaniu, jakim się cieszył w amerykańskim wywiadzie. Tyle że tego dnia miał przyklejone do ciała pakunki z materiałami wybuchowymi.

Po przekroczeniu bramy al-Balawi udał się do siłowni, gdzie trenowali agenci CIA, i uruchomił zapalnik. W eksplozji oprócz niego zginęło 4 agentów CIA, trzech ochroniarzy agencji oraz agent wywiadu Jordanii.

To był potężny cios zadany amerykańskiemu wywiadowi. Jak powiedział gazecie "The Times" Michael Scheuer, były szef komórki CIA tropiącej Osamę bin Ladena, wśród zabitych oficerów tej agencji było kilku z pierwszej piątki najwyższych ekspertów ds. Al-Kaidy w Stanach Zjednoczonych. - Kiedy traci się tak ważnych ekspertów, niezwykle trudno jest ich zastąpić innymi. I jest to niemożliwe w krótkim czasie - powiedział Scheuer.

Dodatkowym ciosem dla amerykańskiego wywiadu jest fakt, że najprawdopodobniej atak był zaplanowany przez najbliższe otoczenie bin Ladena i wspierany przez klan Hakkanich, silną grupę talibów ochraniającą bin Ladena i kontrolującą duży obszar na pograniczu afgańsko-pakistańskim.

Jak powiedział "The Times" jeden z oficerów wywiadu, niemożliwe, by cała operacja al.-Balawiego została przeprowadzona bez wsparcia Hakkanich. - Oni kontrolują wszelką aktywność na swoim terenie - dodał Michael Scheuer. - Bez ich wiedzy w tym regionie nic się nie może wydarzyć, co dotyczy ich lub ich przyjaciół. A takimi są bin Laden i jego świta.

Klan Hakkanich, których założyciel Jalaluddin Hakkani był weteranem wojny sowiecko-afgańskiej, jest w dodatku otaczany ochroną przez rząd pakistański. Amerykanie podejrzewają, że członkowie klanu mogą być traktowani jako źródła informacji przez pakistański wywiad. Pakistańskie wojsko systematycznie odmawia Stanom Zjednoczonym przeprowadzenia ataków na pozycję grupy Hakkanich.

Zamach al-Balawiego na nowo wzbudził obawy, że Osama bin Laden nie tylko robi wszystko, by nie dać się złapać Amerykanom, ale że jego pozycja jest silna i ciągle jest on w stanie zadawać potężne ciosy. W mniemaniu bin Ladena zabicie siedmiu agentów CIA jest wielkim sukcesem. Bo dla takiej osoby jak on największym wrogiem jest właśnie CIA.

Zamachowiec-samobójca pozostawił po sobie list, w którym wyjaśnił, że zabicie agentów CIA jest zemstą Al-Kaidy za wcześniejsze amerykańskie uderzenia w pakistańskich liderów tej organizacji. Wśród nich był Baitullah Mehsud, organizator zamachu na pakistańską premier Benazir Bhutto, zabity przez amerykańską rakietę 5 sierpnia ubiegłego roku.

Amerykański wywiad przyznał, że al-Balawi był największą od lat nadzieją CIA na schwytanie osoby numer dwa w Al-Kaidzie Ajmana al-Zawahiriego, a może nawet samego bin Ladena. Agencja sądzi, że to niedaleko bazy, w której doszło do zamachu, ukrywa się bin Laden, tyle że po pakistańskiej stronie granicy.

Operacja al-Balawiego była planowana od dawna. Jordańczyk kilka miesięcy wcześniej zgłosił się do jordańskiego wywiadu z informacjami na temat mniejszych akcji planowanych przez Al-Kaidę. Jego informacje potwierdzały się i w ten sposób zdobył zaufanie jordańskiego wywiadu. Według gazety "New York Times" to właśnie jordański wywiad polecił al-Balawiego oficerom CIA jako człowieka, który może doprowadzić ich do Osamy bin Ladena.

Al-Balawi był jednak wciąż wiernym wyznawcą dżihadu i fanatykiem Al-Kaidy. Na stronach internetowych dżihadu pisał, że od dziecka jest zwolennikiem świętej wojny i że marzy o tym, by w przyszłości stać się męczennikiem w wojnie z Zachodem. W sierpniu ubiegłego roku wzywał do zakładania wybuchowych pasów i atakowania wrogów w zemście za krzywdę, jaką Izrael zadaje palestyńskim dzieciom w Gazie. Jordański wywiad takie jawne głoszenie ekstremalnych poglądów uważał za doskonałą przykrywkę dla jego "prawdziwej" działalności wywiadowczej.

Również CIA musiała niezwykle poważnie traktować al-Balawiego jako własnego agenta, skoro na spotkanie z nim w bazie w regionie Khost przybyło z Kabulu aż siedmiu agentów amerykańskiego wywiadu. Zdaniem byłych oficerów CIA, którzy wypowiadali się dla gazety "The Times", tak duża liczba wysłanych agentów świadczy o tym, jak desperacko CIA pragnie schwytać bin Ladena.

czwartek, 7 stycznia 2010

Zostało dwóch kandydatów na Prokuratora Generalnego. To Zalewski i Seremet

dżek, PAP
2010-01-07, ostatnia aktualizacja 2010-01-07 18:36

Krajowa Rady Sądownictwa wybrała dwóch kandydatów na Prokuratora Generalnego. Jeden z kandydatów jest prokuratorem, a drugi sędzią. To Edward Zalewski i Andrzej Seremet.

Edward Zalewski i Andrzej Seremet
Fot. Wojciech Olkuśnik / Robert Kowalewski / Agencja Gazeta
Edward Zalewski i Andrzej Seremet
W walce o stanowisko Prokuratora Generalnego z szesnastu kandydatów zostali już tylko Prokurator Krajowy Edward Zalewski i Andrzej Seremet, sędzia z Krakowa.

Dwóch mocnych liderów

Seremet otrzymał 15, a Zalewski 13 głosów od 24 członków KRS. Trzecie miejsce zajęła sędzia Krystyna Mielczarek, która uzyskała osiem głosów, czwarte miejsce zajął prokurator Zbigniew Woźniak z czterema głosami.

Nieoficjalnie, ze źródeł zbliżonych do KRS, PAP dowiedziała się, że żadnego głosu nie uzyskali prokuratorzy: Jerzy Engelking, Kazimierz Olejnik i Bogdan Święczkowski.

Do wyboru wystarczyła jedna tura głosowania.

Nowego Prokuratora Generalnego spośród tych dwóch kandydatów wyznaczy prezydent Lech Kaczyński.

Kim są finaliści?

51-letni sędzia Seremet jest absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego (na studiach był członkiem NZS). Od połowy lat 80. orzekał w sądzie rejonowym i wojewódzkim w Tarnowie. W latach 1991-92 zrezygnował ze stanowiska sędziego i wyjechał do USA (jak wyznał, zawsze fascynował go ten kraj; powiedział, że odwiedził tam rodzinę i znajomych). Potem wrócił do Polski i znów został sędzią. Od 1997 r. orzeka w Sądzie Apelacyjnym w Krakowie. Przez kilka miesięcy był delegowany do Sądu Najwyższego. Jest rzecznikiem dyscyplinarnym krakowskich sędziów.

Edward Zalewski ma 53 lata. Ukończył studia prawnicze na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego w 1981 r. Pracował w legnickich prokuraturach. W 1992 r. objął stanowisko Prokuratora Wojewódzkiego w Legnicy. Funkcję tę pełnił do 2006 r. Jednocześnie, w 1999 r. został powołany na stanowisko prokuratora Prokuratury Apelacyjnej we Wrocławiu. Po odwołaniu z funkcji Prokuratora Wojewódzkiego, rozpoczął pracę w Wydziale Postępowania Sądowego Prokuratury Apelacyjnej we Wrocławiu. W 2008 r. objął funkcję Naczelnika Wydziału Biura ds. Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Krajowej we Wrocławiu. W marcu 2009 r. Zalewski został powołany na stanowisko prokuratora Prokuratury Krajowej, a następnie awansowany przez ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumę na stanowisko Prokuratora Krajowego. Opienie o Andrzeju Seremecie

Co będzie robił Prokurator Generalny?

Wyłoniony spośród 16 kandydatów prokurator generalny będzie pierwszym prokuratorem niełączącym tej funkcji z urzędem ministra sprawiedliwości od 1990 r., kiedy zniesiono Prokuraturę Generalną. Funkcje ministra i prokuratora połączono w wyniku porozumień Okrągłego Stołu. Pierwszym ministrem, a zarazem prokuratorem generalnym, był Aleksander Bentkowski (w rządzie Tadeusza Mazowieckiego). Strona solidarnościowa upatrywała w tym zabiegu szansy na parlamentarną kontrolę działań prokuratury (przez kontrolę ministra sprawiedliwości), która pozostawała wtedy odrębną i niezweryfikowaną strukturą. Pomysłodawca tego rozwiązania prof. Andrzej Zoll oświadczył niedawno, że z dzisiejszej perspektywy ówczesny pomysł połączenia funkcji uznaje za błędny.

Tour de Ski: Pocztówka z Justyną Kowalczyk

Paweł Wilkowicz 07-01-2010, ostatnia aktualizacja 07-01-2010 01:30

Polka była trzecia w biegu pościgowym do Toblach i to ona jest dziś najbliżej zwycięstwa w całym wyścigu

Justyna Kowalczyk
źródło: AFP
Justyna Kowalczyk

Pozornie nie ma czego świętować. Po 16 km przedziwnego biegu, a raczej jazdy w dół spod szczytu Tre Cime do Toblach, Justyna Kowalczyk spadła z drugiego na trzecie miejsce w Tour de Ski.

Wyprzedziła dotychczasową liderkę Aino Kaisę Saarinen, dała się wyprzedzić Ariannie Follis i Petrze Majdić. Ale to właśnie Justyna odjeżdżając ze stadionu w Toblach mogła powiedzieć sobie, że jest tak blisko końcowego zwycięstwa jak jeszcze nigdy.

Wyprzedzają ją tylko dwie specjalistki od stylu dowolnego, ich przewaga jest minimalna, a z trzech ostatnich etapów dwa będą stylem klasycznym, w którym Polka od dawna króluje. Dziś około 16 (transmisja w Eurosporcie) zacznie ona czasówkę na 5 km na stadionie w Toblach. Pojutrze, po dniu przerwy, wyścig na 10 km w Val di Fiemme, ze startu wspólnego, czyli tak jak Kowalczyk lubi najbardziej. A potem zostanie tylko niedzielny finałowy podbieg na Alpe Cermis.

Te rywalki, które miały być najgroźniejsze podczas tej wspinaczki, Polka zostawiła z tyłu wczoraj. Saarinen ruszyła do biegu pościgowego pierwsza, z 25 sekundami przewagi nad Justyną, skończyła go z ponad 23 s straty. Świetna na najtrudniejszych trasach Kristin Stoermer Steira zupełnie zgubiła się na wczorajszym etapie. Jest w klasyfikacji TdS dziewiąta, traci do Polki już ponad dwie minuty.

Etap do Toblach trener Aleksander Wierietielny nazwał turystycznym i rzeczywiście patrząc na bieg można było pomyśleć, że etap wymyślono po to, żeby fotoreporterzy mogli zrobić trochę pocztówkowych ujęć z Dolomitów.

U mężczyzn było ciekawiej, bo oni zanim dotarli pod szczyt Tre Cime biegli z centrum Cortina d’Ampezzo m.in. przez tunelik wydrążony w skałach. Biegacze przez pierwszą część trasy się wspinali, dopiero potem zjeżdżali. Biegaczkom została tylko ta druga część. Taki etap rozgrywano pierwszy raz.

– Ale wiedziałyśmy, co mamy robić – opowiadała potem Petra Majdić. – Umówiłyśmy się z Arianną i Justyną, że we trzy pracujemy na to, by jak najszybciej dogonić Saarinen. Wiadomo, że na takim zjazdowym etapie samotny uciekinier nie ma szans z grupą – tłumaczyła Słowenka.

Saarinen dogoniły jeszcze przed połową dystansu, potem biegły we czwórkę, aż Finka zaczęła opadać z sił. Na stadion wjechały we trzy, po nieudanym ataku Majdić najlepsza na finiszu okazała się Follis. Justyna przyjechała trzecia, ale już dziś wieczorem może odzyskać kamizelkę liderki.

Tour de Ski

Kobiety

16 km na dochodzenie: 1. A. Follis (Włochy) 34.34,8; 2. P. Majdić (Słowenia) strata 3,4; 3. J. Kowalczyk (Polska) 4,1; 4. A.K. Saarinen (Finlandia) 27,6; 5. M. Longa (Włochy) 2.00,9; 6. A. Sidko (Rosja) 2.02,0.

Klasyfikacja Tour de Ski (łączny czas po 5 z 8 etapów):

1. Follis 1.14:51,1; 2. Majdić - strata 3,4; 3. Kowalczyk 4,1; 4. Saarinen 27,6; 5. Longa 2.00,9; 6. Sidko 2.02,0.

Puchar Świata: 1. Kowalczyk 591 pkt, 2. Majdić 587, 3. Saarinen 508, 4. M. Bjoergen (Norwegia) 447, 5. N. Korostieliewa (Rosja) 365, 6. Follis 335.

Mężczyźni

36 km na dochodzenie: 1. P. Northug (Norwegia) 1:25.38,0; 2. D. Cologna (Szwajcaria) strata 0,4; 3. M. Hellner (Szwecja) 0,8; 4. J.M. Gaillard (Francja) 10,8; 5. M. Heikkinen (Finlandia) 12,0; 6. A. Teichmann (Niemcy) 22,3.

Tour de Ski (po 5 z 8 etapów): 1. Northug 2:17.28,2; 2. Cologna - strata 0,4; 3. Hellner 0,8; 4. Gaillard 10,8; 5. Heikkinen 12,0; 6. Teichmann 22,3

Puchar Świata: 1. Northug 636 pkt, 2. Hellner 320, 3. Heikkinen 276, 4. M. Wylegżanin (Rosja) 273, 5. Cologna 268, 6. A. Legkow (Rosja) 237.

Rzeczpospolita