niedziela, 14 sierpnia 2011

Sikorski: szkoda, że prezydent Lech Kaczyński mnie nie usłuchał

dzisiaj, 18:08 Jacek Nizinkiewicz / Onet.pl
Radoslaw Sikorski, fot. Slawomir Kaminski/Agencja Gazeta
Radoslaw Sikorski, fot. Slawomir Kaminski/Agencja Gazeta

- Publicznie prosiłem prezydenta Kaczyńskiego, aby jechał do Charkowa i Miednoje. Wiem, że podobnie argumentowali niektórzy jego współpracownicy. Szkoda, że nie usłuchał. A wyborca niech wyciągnie wnioski, czy losy Polski można powierzyć ludziom, którzy przez wiele miesięcy rzucali absurdalne oskarżenia i szafowali hipotezami o sztucznej mgle, helu, bombie próżniowej, Tutce jako o bombowcu strategicznym, dobijaniu rannych itd. - odpowiedział w drugiej części rozmowy z Onet.pl Radosław Sikorski na pytanie czy czuje się współodpowiedzialny za katastrofę smoleńską. Szef MSZ odniósł się również do oskarżeń go przez białoruskie media o śmierć Andrzeja Leppera: "Dla dziennikarzy białoruska propaganda w związku ze śmiercią Leppera jest ważniejsza niż wizyta ministra spraw zagranicznych Chin. A propos, właśnie z nim odbywałem rozmowy w ranek samobójstwa Andrzeja Leppera. Mam nadzieję, że Mińsk uzna to za wystarczające alibi".

Z Radosławem Sikorskim- Ministrem Spraw Zagranicznych, wiceprzewodniczącym PO - rozmawia Jacek Nizinkiewicz

Jacek Nizinkiewicz: Samobójstwo Andrzeja Leppera wydaje się panu oczywiste?

Radosław Sikorski: W jego przypadku piedestał był wyższy, a otchłań głębsza, więc i stres musiał być większy. Jeśli do tego dodać problemy rodzinne, finansowe, prokuratorskie, to limit stresów mógł zostać przekroczony. Psychika ludzka nie wszystko jest w stanie wytrzymać.

- Jarosław Kaczyński utrzymuje , że Lepper chciał się z nim spotkać, a szef "Gazety Polskiej" mówi, że Lepper chciał potwierdzić wersję Kaczyńskiego dotycząca afery gruntowej.

- Wszyscy jeszcze pamiętamy, kto nasłał na Leppera prowokatorów z CBA. I to akurat w momencie gdy – wydawało mi się – Lepper naprawdę chciał przejść na jaśniejszą stronę mocy. Nie warto komentować urojeń tych, którzy przez długi czas epatowali teoriami spiskowymi w związku z katastrofą smoleńską, a teraz próbują robić to samo w związku ze śmiercią Andrzeja Leppera.

- Białoruski MSZ apeluje do polskiego rządu: "Apelujemy do polskich władz o przeprowadzenie obiektywnego i wszechstronnego śledztwa tej tragedii. Zalecamy stronie polskiej zaprosić niezależnych ekspertów międzynarodowych, którzy pomogą wykluczyć jakiekolwiek wątpliwości w obiektywności śledztwa". Czy odpowiedział pan na apel białoruskiego MSZ? Zostaną powołani niezależni eksperci międzynarodowi?

- Myślę, że władze białoruskie sporo wiedzą o tym jak można zlikwidować niewygodnego biznesmena, działacza praw człowieka czy właśnie polityka. Każdy sądzi po sobie.

- Czy Polska w dalszym ciągu przewodzi Unii Europejskiej? O prezydencji Polski jest ostatnio bardzo cicho, jakby była ona bez większego znaczenia.

- Bo dziennikarze wolą zajmować się sprawami, które uważają za ważniejsze. Dla pana też białoruska propaganda w związku ze śmiercią Leppera jest ważniejsza niż wizyta ministra spraw zagranicznych Chin. A propos, właśnie z nim odbywałem rozmowy w ranek samobójstwa Andrzeja Leppera. Mam nadzieję, że Mińsk uzna to za wystarczające alibi (śmiech).

- Rząd teraz nie epatuje prezydencją, po to żeby we wrześniu i na początku października grać nią w kampanii wyborczej?

- Informujemy o naszej prezydencji na bieżąco i dostajemy za nią w UE dobre noty, ale jak Polsce coś dobrze idzie, to mało kogo to obchodzi.

- Nieprawda, obchodzi i to bardzo, tylko wydaje mi się, że rząd teraz daje społeczeństwu odpocząć od prezydencji, po to żeby odbić to sobie we wrześniu i październiku w trakcie kampanii. Jak Polska może pomóc przezwyciężyć kryzys w UE?

- W tematach finansowych, Polska która nie jest w strefie euro, ma ograniczone kompetencje. Grupa euro powinna szybciej ratyfikować traktat o stworzeniu funduszu rezerwowego dla strefy euro, który jest pilnie potrzebny. Potrzebna jest również regulacja agencji ratingowych. Agencje zawiodły, kiedy nie oceniły właściwe ryzyka związanego z inwestowaniem w prywatne obligacje śmieciowe w USA, i znowu teraz, gdy popełniły błąd w ocenie ryzyka związanego z zadłużeniem USA. To są prywatne firmy, które są własnością wielkich grup kapitałowych, które jednocześnie inwestują na giełdach i których opinie mają na te giełdy wpływ.

- Czego możemy się spodziewać w najbliższym czasie po prezydencji Polski?

- Intensywnie pracujemy nad organizacją szczytu Partnerstwa Wschodniego już we wrześniu. Przedtem w Sopocie odbędzie się Gymnich, czyli nieformalne spotkanie ministrów spraw zagranicznych w obecności wysokiej przedstawiciel ds. polityki zewnętrznej Unii Catherine Ashton. To są spotkani bez urzędników. Będzie można przeprowadzić prawdziwe konsultacje. Czeka nas również trudna debata o stosunku UE do ewentualnego zgłoszenia w ONZ przez Palestynę rezolucji o niepodległości. Za naszej prezydencji podpiszemy też traktat rozszerzeniowy z Chorwacją.

- Ale we wrześniu i na początku października będzie działo się jeszcze więcej tych ważnych rzeczy, pod względem medialnym?

- Musimy być przygotowani na wydarzenia typu turbulencje na rynkach finansowych. Musimy zachować rezerwy i zdolności organizacyjne na wydarzenia podobne do tych w Libii, Syrii, czy w Rogu Afryki. Tam rozgrywa się biblijna plaga, podczas której już zginęły dziesiątki tysięcy dzieci, a głód grozi milionom. I to wszystko jest o wiele ważniejsze niż to, kto komu w Polsce przygadał w telewizji.

- Wracając do naszych wschodnich sąsiadów, mówiąc w wywiadzie dla "Financial Times", że prezydent Białorusi Aleksandr Łukaszenko powinien wziąć przykład z gen. Wojciecha Jaruzelskiego i pokojowo oddać władzę, naprawdę pan wierzył, że to jest możliwe?

- Skoro nasz model przejścia od dyktatury do demokracji jest studiowany w takich miejscach jak Syria, Birma i Egipt, to tym bardziej mógłby być rozważony u sąsiada. Przypomnę, że gen. Jaruzelski, który odpowiada za śmierć Polaków, po dzień dzisiejszy mieszka w swoim domu, a partia, która z wyczerpania oddała pokojowo władzę, trzy lata później odzyskała ją w sposób demokratyczny. Wydaje mi się, że dla dyktatorów scenariusz Jaruzelskiego jest znacznie lepszy niż scenariusz Ben Alego, Mubaraka czy Milosevica. W Mińsku udzielono azylu byłemu prezydentowi Kirgistanu Kurmanbekowi Bakijewowi, więc zapewne analizują tam takie scenariusze.

- Ale czy takimi wypowiedziami nie drażni pan jeszcze bardziej naszego wschodniego sąsiada z którym i tak mamy złe stosunki?

- Białoruś w ubiegłym roku nie skorzystała z oferty, którą złożyłem jej w imieniu UE. Osobiście, w towarzystwie szefa dyplomacji niemieckiej Guido Westerwelle, spotkałem się z prezydentem Łukaszenko, za co byłem krytykowany. Mam nadzieję, że dzisiaj wszyscy rozumieją logikę tamtego ruchu. UE wyciągnęła rękę do Łukaszenki, która została odrzucona. Gdybyśmy tego nie zrobili, dziś spekulowano by, że może trzeba było wykonać jakiś gest wobec Mińska. Teraz to Białoruś pierwsza musiałby wykonać ruchy uwiarygodniające. Wzywam prezydenta Białorusi, żeby zwolnił więźniów politycznych. Wtedy możemy wrócić do rozmów UE-Białoruś o perspektywach pomocy dla Białorusi po przeprowadzeniu wolnych demokratycznych wyborów. I proszę o naszych białoruskich partnerów o jedno: nie sądźcie, że szarże propagandowe przeciwko Polsce przyspieszą zmianę stanowiska Europy. Nie będzie zmiany polityki wobec Białorusi bez zgody Polski. A Polska wesprze Białoruś, gdy tylko ta zacznie szanować własnych obywateli.

- Gen. Jaruzelski oddając pokojowo władzę okazał się patriotą?

- Czy aby pan mnie nie prowokuje do wyrazistych wypowiedzi (śmiech)? Dyskusja o roli gen. Jaruzelskiego w historii Polski, podobnie jak dyskusja o Powstaniu Warszawskim, nigdy się nie skończy.

- Jakie informacje poszły w świat po raporcie Millera i raporcie MAK? Czyja prawda przebiła się do opinii światowej na temat katastrofy smoleńskiej?

- Warto było czekać na tłumaczenia raportu Millera, bo dzisiaj nasz raport dominuje w przekazie światowym. Dlatego, że uznano go za pełniejszy i bardziej profesjonalny.

- Gdy jest pan pytany przez przedstawicieli innych rządów o to, dlaczego zginał prezydent Polski i wielu ważnych ludzi, to co pan odpowiada?

- Piloci popełnili serię ewidentnych błędów. W tych błędach utwierdzała ich nie dość profesjonalna i nie dość stanowcza kontrola naziemna.

- Dlaczego publicznie - nie mając wiedzy - przekonywał pan o winie pilotów już kilkadziesiąt minut po katastrofie?

- Jeśli się schodzi w gęstej mgle tak nisko, jak zrobili to piloci TU 154M, to nie trzeba być ekspertem, żeby wiedzieć, że było to nieroztropne. Dzisiaj mamy raport i jedyne co potrzebuję zrobić, to odesłać na stronę internetową KPRM.

  Według pana kontrolerzy rosyjscy nie są współwinni tej katastrofy?

- Raport odpowiada na wszystkie pytania i przedstawia wiarygodne wyjaśnienia.

- Nie czuł się pan nigdy współodpowiedzialny za tę katastrofę, jak uważa Jarosław Kaczyński i PiS?

- Publicznie – w programie Tomasza Lisa - prosiłem prezydenta Kaczyńskiego, aby jechał tego roku do Charkowa i Miednoje. Wiem, że podobnie argumentowali niektórzy jego współpracownicy.  Szkoda, że nie usłuchał. A wyborca niech wyciągnie wnioski, czy losy Polski można powierzyć ludziom, którzy przez wiele miesięcy rzucali absurdalne oskarżenia i szafowali hipotezami o sztucznej mgle, helu, bombie próżniowej, Tutce jako o bombowcu strategicznym, dobijaniu rannych itd.

- Proszę powiedzieć, czy Polska może cokolwiek zrobić dla Birmy?

- Rozmawiałem kilka dni temu z Aung San Suu Kyi, laureatką pokojowego Nobla i przywódczynią demokratycznej opozycji w Birmie. Rozmawiałem w rocznicę tamtejszego powstania , kiedy to zginęły tysiące osób. Birma marzy o pokojowym scenariuszu przejścia do demokracji, i z nas bierze przykład. Gorąco popiera powołanie proponowanej przez Polskę Europejskiej Fundacji na Rzecz Demokracji. Polska jest coraz bardziej postrzegana jako kraj o marce, który walczył o wolność, skorzystał na tej wolności i teraz potrafi się nią dzielić. W Warszawie tworzymy centrum myślenia i działania na rzecz demokracji, na który składa się ODHiR - największa agencja systemu OBWE, odpowiedzialna za nadzorowanie wyborów, Wspólnota Demokracji, a także ważne think thanki, takie jak GMF i Europejska Rada Stosunków Zagranicznych. Mam nadzieję, że będą następne.

- I na koniec, czy po wywiadzie dla Onet.pl będzie pan sprawdzał poprawność komentarzy na pański temat?

- Idę na urlop, który spędzę u siebie na wsi, więc zerknę. Mam nadzieję, że nasza rozmowa zainspiruje czytelników do dyskusji o Polsce, a nie tylko do tradycyjnej wymiany bluzgów. Polska przestrzeń internetowa zasługuje, żeby przez portale i gazety być traktowana równie poważnie, jak to się dzieje w Niemczech, gdzie fora na portalach - sporym nakładem środków - są moderowane.

- Dziękuję za rozmowę.

Koniec części drugiej.

Rozmawiał: Jacek Nizinkiewicz

W pierwszej części rozmowy z Onet.pl Radosław Sikorski powiedział m.in.: "Nie mam zamiaru teraz sentymentalizować o Andrzeju Lepperze. Jego śmierć zaskoczyła o tyle, że wydawał się być mocnym człowiekiem. Ale od razu pomyślałem, że mógł popełnić samobójstwo. Każdy polityk przeżywa dołek po odejściu z funkcji i różnie sobie z tym radzimy". - Szczególne zainteresowanie mediów białoruskich Andrzejem Lepperem przypomina mi, że wtedy kiedy Andrzej Lepper wchodził do rządu PiS, zabiegałem o to żeby wykorzystać szansę i przeprowadzić wobec Leppera szczegółową procedurę dopuszczenia do tajemnicy państwowej. Była to jedyna szansa dowiedzenia się o dziwnych powiązaniach międzynarodowych Andrzeja Leppera. Z Instytutem Schilllera z jednej strony i różnymi szemranymi środowiskami na Wschodzie z drugiej. Niestety polityka zwyciężyła. Ale to w jakiś sposób ujmujące, że reżim Aleksandra Łukaszenki pamięta o swoim przyjacielu - dodał szef MSZ.

20-tysięczny piknik na publicznej egzekucji


met
2011-08-13, ostatnia aktualizacja 2011-08-14 00:03

Egzekucja Raineya Bethei
Egzekucja Raineya Bethei
Fot. AP

20 tysięcy osób przyjechało 14 sierpnia 1936 roku, obejrzeć egzekucję Raineya Bethei, czarnoskórego gwałciciela i mordercy. Tak wielkie zainteresowanie wywołał fakt, że egzekucję miała wykonać kobieta. Nakręcony przez media cyrk wokół wydarzenia, sprawił, że była to zarazem ostatnia, wykonana publicznie, kara śmierci w USA.

Rainey Bethea urodził się około 1909 roku. Niewiele wiadomo o jego dzieciństwie i młodości. Gdy miał 10 lat osierociła go matka. Gdy miał 17 lat zmarł mu ojciec. Więcej wiadomości o nim przetrwało od momentu, gdy w 1933 roku przyjechał Owensboro w Kentucky.

Pracował jako robotnik. Mieszkał przez rok w piwnicy, potem wynajął pokój. Dwa razy siedział w więzieniu za kradzież, oraz pijaństwo i naruszanie porządku.

Gwałt i zabójstwo

Wczesnym rankiem, siódmego czerwca 1936 roku, pijany Bethea, po dachu kuchni, wszedł przez okno do pokoju 70-letniej pani Edwards. Kobieta obudziła się. Zanim zdążyła krzyknąć, brutalnie ją przydusił i zgwałcił. Korzystając z tego, że kobieta była nieprzytomna zaczął szukać jej kosztowności.

Znalezione pierścionki zaczął przymierzać. W tym celu zdjął swój więzienny, celuloidowy, czarny pierścień i położył na szafce kuchennej. Był kompletnie pijany i zapomniał go zabrać. Wyszedł z sypialni a ukradzioną biżuterię ukrył w pobliskiej stodole.

Odkrycie morderstwa

Około godziny 11.00, mieszkająca na dole rodzina pana Thomasa B. Smitha zorientowała się, że nie widzieli jeszcze tego dnia pani Edwards. Tom Smith próbował otworzyć drzwi do jej pokoju, ale w zamku od środka, tkwił klucz. W końcu zajrzał przez lufcik nad drzwiami. Zobaczył bałagan w pokoju. Pani Edwards leżała na łóżku. Miała siniaki na twarzy i ślady duszenia na szyi. Sprowadzono koronera. Pani Edwards nie żyła.

W pokoju było dużo śladów błota z butów. Znaleziono celuloidowy pierścień. Kilka osób skojarzyło, że widziało go na ręku Raineya Bethei. W pokoju znaleziono też jego odciski palców. Badanie śladów papilarnych to wtedy była nowość. Trzy dni później Bethea został zauważony, osaczony i zatrzymany przez policję.

Przyznał się

Podczas pierwszego przesłuchania Bethea przyznał się do gwałtu i uduszenia pani Edwards. Sędzia zdecydował o przetransportowaniu go do więzienia w Louisville. Bał się, że w Owensboro może zostać zlinczowany.

Na trzecim przesłuchaniu Bethea wyznał gdzie schował skradzione kosztowności. Policja przeszukała stodoły i znalazła je.

Prawo stanu Kentucky przewidywało krzesło elektryczne, w razie skazania na śmierć za zbrodnię zabójstwa. W przypadku gwałtu można było dokonać publicznej egzekucji przez powieszenie. Prokurator postawił mu zarzut gwałtu. Był to jedyny zarzut, jaki przedstawiono Bethei.

Podczas procesu Bathei przesłuchano 21 świadków oskarżenia. Obrona nie przedstawiła swoich i nie zadawała pytań. Ława przysięgłych naradzała się cztery i pół minuty. Orzekła śmierć przez powieszenie. Próby odwołania się od wyroku nic nie dały.

Przygotowania do egzekucji

Wykonanie wyroku należało do szeryfa hrabstwa. A szeryfem Daviess County była kobieta, Florence Thompson, matka czwórki dzieci. Została nim po śmierci męża, który był wybrany na to stanowisko. Wśród setek listów jakie dostała, jeden był szczególny. Były policjant z Louisville, Arthur L. Hash zaoferował się, że wykona egzekucję za nią. Miał to zrobić bezpłatnie, ale chciał pozostać anonimowy. Florence Thompson od razu się na to zgodziła.

Zgłosił się też do niej Phil Hanna, rolnik, który był ekspertem od wieszania i pomagał w tym. Wieszanie Bathei byłby 70 egzekucją, w której pomagał. Sam nigdy nie pociągnął za dźwignię, ale nadzorował przygotowania. Był kiedyś świadkiem nieudanej egzekucji. Skłoniło go to do przestudiowania wszystkich dostępnych materiałów na ten temat. Potem pomagał profesjonalnie, bezboleśnie wieszać skazańców. Jedynym czego chciał w zamian, była broń zbrodniarza.

6 sierpnia 1936 roku gubernator stanu Kentucky podpisał nakaz wykonania egzekucji.

Cyrk wokół egzekucji

Dzień przed egzekucją Owensboro przeżywało oblężenie. Ludzie przyjeżdżali pociągami, autostopem. Grupa 22 ciekawskich z Dixon przyjechała szkolnym autobusem. Wszystkie hotele w mieście były pełne. Ludzie stali całą noc, niektórzy spali na ulicach.

Swoich reporterów przysłały redakcje gazet z całego kraju. Część dziennikarzy przyleciała samolotami. "The Chicago Times" przysłało specjalny wóz wyposażony między innymi w telefoto. Agencja Associated Press i gazety z Louisville przygotowały most powietrzny dla swoich fotoreporterów. Fotografowie wierzyli, że uwiecznią historyczną chwilę - pierwszą w historii USA egzekucję przez powieszenie wykonaną przez kobietę.

Ostatnie godziny

Zgodnie ze zwyczajem strażnicy więzienni spytali Raineya Betheę co chce dostać na swój ostatni posiłek. O czwartej popołudniu, 13 sierpnia zjadł: pieczonego kurczaka, kotlet schabowy, ziemniaki puree, ogórki kiszone, chleb kukurydziany, ciasto cytrynowe, i lody.

Późnym wieczorem więzienie w Louisville, gdzie siedział Behea, odwiedził fotoreporter, który uwiecznił go skutego kajdankami, stojącego pomiędzy strażnikami.

Był u niego też, pomagający w przygotowaniu egzekucji, Phil Hanna. Upewnił się, że skazaniec będzie miał ręce skute z przodu. Poinstruował Betheę, że ma stanąć na znaku "X" na zapadni.

Około pierwszej w nocy konwój ze skazańcem ruszył do Owensboro. W drodze Bethea stwierdził, że umrze szczęśliwy i pogodzony z Bogiem.

Dzień egzekucji

Około czwartej nad ranem konwój dotarł do Owensboro. Dookoła miejsca egzekucji zebrały się tłumy. Szacuje się, że do liczącego 25 tysięcy mieszkańców miasta, przybyło na widowisko, 20 tysięcy przyjezdnych. Żeby mieć lepszy widok, ludzie stali na dachach.

Phil Hanna wszedł na rusztowanie szubienicy. Zawiesił konopny sznur z dobrze naoliwioną pętlą. Otworzył zapadnię, żeby sprawdzić, czy dobrze działa.

O 5.12 wstało słońce

Nadszedł czas egzekucji. O 5:21 Bethea wyruszył w konwoju pod szubienicę. Dojście pod rusztowanie zajęło mu dwie minuty. Zatrzymał się przed schodami. Zdjął buty i skarpetki. Założył czyste skarpetki i bez butów wszedł na górę. Stanął na znaku "X". Na platformie byli między innymi: szeryf Florence Thompson, Phil Hanna i Arthur L. Hash, który, o czym nikt nie wiedział, miał pociągnąć za dźwignię. Był ubrany w biały garnitur i niestety kompletnie pijany.

Bathei umieszczono na głowie czarny worek. Trzy skórzane pasy skrępowały jego ramiona, uda i kostki. Pętla została założona na szyję skazańca. Hanna sprawdził, czy jest dobrze założona. Dał znak Hashowi, żeby pociągnął za dźwignię. Ten jednak nic nie zrobił. Stał jak zamurowany. Hanna krzyknął do niego "zrób to!". Dalej nic się ni stało. Wtedy jeden z zastępców szeryfa oparł się o dźwignię. Bethea spadł osiem stóp w dół i zawisł. Czternaście minut później dwóch lekarzy stwierdziło jego zgon.

Wobec tego, że główny spodziewany news dnia - egzekucja wykonana przez kobietę, spalił na panewce, tytuły w gazetach głosiły "Ludzie jedli hot dogi, gdy człowiek umierał na szubienicy".

piątek, 12 sierpnia 2011

Córka b. premiera nie dostanie odszkodowania


dzisiaj, 16:09 GK / PAP
Włodzimierz Cimoszewicz, fot. Maciej Świerczyński / Agencja Gazeta
Włodzimierz Cimoszewicz, fot. Maciej Świerczyński / Agencja Gazeta

Córka b. premiera Włodzimierza Cimoszewicza nie dostanie od dawnego wydawcy i naczelnego "Wprost" 5 milionów dolarów odszkodowania, przyznanych przez sąd w USA za jej zniesławienie - orzekł Sąd Okręgowy w Warszawie. Jej adwokaci zapowiadają apelację.

W piątek sąd w precedensowej sprawie uznał za niewykonalny w Polsce wyrok sądu z USA, który w 2009 r. zasądził 5 mln dolarów dla Małgorzaty Cimoszewicz-Harlan, córki p. premiera koalicji SLD-PSL z lat 90., i jej męża. Według SO wyrok z USA jest sprzeczny z porządkiem prawnym RP, bo zasądzane w Polsce odszkodowania nie mogą prowadzić do wzbogacenia powoda i zarazem upadłości pozwanego - a tak by się stało, gdyby wyrokowi z USA nadać klauzulę wykonalności.

Uznanie wyroku sądu z Chicago oznaczałoby konieczność zapłaty zasądzonego odszkodowania - normalnego w USA, a niespotykanego w procesach wytaczanych mediom w Polsce, gdzie najwyższe zasądzane kwoty nie przekraczają 150-200 tys. zł.

Proces w USA dotyczył artykułu tygodnika z 2005 r. pt. "Konspiracja Cimoszewiczów". Autor Jan Fijor oskarżył w nim mieszkającą w USA córkę Cimoszewicza i jej rodzinę o rzekome nadużycia finansowe w związku z zakupem za pośrednictwem ojca akcji PKN Orlen. W 2005 r. Cimoszewicz-Harlan i jej mąż Russell Harlan zaskarżyli "Wprost" - początkowo do sądu w Karolinie Południowej, gdzie mieszkają, a następnie do sądu w Chicago. W 2009 r. media podały, że ława przysięgłych w Chicago orzekła, że informacje tygodnika były nieprawdziwe i znieważyły powodów. Zasądzono 5 mln dolarów odszkodowania.

Po informacji o tym w polskich mediach wskazywano, że tak wysokie odszkodowanie oznaczałoby ruinę dla tygodnika. Podkreślano, że aby przełożyć wyrok zagranicznego sądu na polski system prawny trzeba wszcząć postępowanie o uznanie wykonalności wyroku w Polsce; nie dotyczy ono już meritum sporu, tylko spraw formalnych.

W 2009 r. ówczesny wydawca tygodnika - Agencja Wydawniczo-Reklamowa Wprost oświadczyła, że nie otrzymała "żadnej korespondencji procesowej, w związku z tym trudno jest w ogóle ustosunkować się do ewentualnego wyroku, można jedynie przypuszczać, że jakieś kapturowe orzeczenie zapadło w trybie nieznanym europejskiemu wymiarowi sprawiedliwości". Zaznaczono, że wydawca nie otrzymał ani wyroku, ani żadnych pism procesowych z USA.

B. naczelny "Wprost" Marek Król mówił, że "to o niego chodzi w całej sprawie". Podkreślał, że powódka nigdy nie zwróciła się o sprostowanie, a od razu poszła do sądu, i to nie w Polsce, lecz w USA. Dodawał, że wynajął w USA adwokata do sprawy w Karolinie Płd., a gdy tam pozew oddalono, był przekonany, że to już koniec sprawy. Dlatego ze zdziwieniem przyjął wyrok sądu w Chicago, bo o tej sprawie nigdy nie został zawiadomiony. Król zwrócił uwagę, że autor artykułu nie został pozwany przez powódkę.

Cimoszewicz-Harlan (której nie było w sądzie) wniosła do SO o nadanie klauzuli wykonalności całemu wyrokowi z USA. Jej adwokaci argumentowali, że ma to "ważki wymiar dla standardów prasowych w Polsce wobec powszechnego obiegu informacji i odpowiedzialności za słowo". Prawnicy b. wydawcy tygodnika oraz Króla uważali, że wyrok nie powinien być uznany, bo "stwarza zagrożenie dla wolności mediów". Według nich prawo polskie kwestionuje takie odszkodowania, które nie mogą być wzbogaceniem, a tylko "odpowiednim naprawieniem szkody, której tu nie było". Negocjacje ugodowe z b. wydawcą nie dały rezultatu.

SO uznał, że sąd USA zastosował nieznaną polskiemu prawu formułę "karnego odszkodowania". Zadośćuczynienia przyznawane przez polskie sądy muszą być w "odpowiedniej sumie", przy uwzględnieniu sytuacji majątkowej pozwanego - uzasadniała sędzia Krystyna Nowak. Dodała, że kwota zasądzona w USA była "rażąco wygórowana i niewspółmierna do krzywdy". Podkreśliła, że polskie sądy nigdy nie zasądziły tak olbrzymiej kwoty w procesie o ochronę dóbr osobistych.

Według SO wyrok zapadł "w realiach USA", a jego uznanie w Polsce mogłoby spowodować upadłość AWR, Sędzia podkreśliła, że wyrok ma być dolegliwy dla strony przegrywającej, ale nie może prowadzić do jej bankructwa. Dodała też, że wyroku sądu zagranicznego nie można uznać tylko w części.

Ponadto SO ocenił, że b. wydawca tygodnika został odpowiednio poinformowany w 2006 r. o sprawie i mógł się bronić, natomiast Król nie - co pozbawiło go prawa do obrony.

Adwokaci wnioskodawczyni nie chcieli komentować sprawy merytorycznie; zapowiedzieli apelację.

Usatysfakcjonowany decyzją sądu Król przyznał dziennikarzom, że liczył się nawet z koniecznością sprzedaży domu, gdyby sąd uznał wykonalność wyroku. Dodał, że żądanie uznania wyroku z USA "miało znamiona wyłudzenia". Nie udowodniono, by państwo Cimoszewicz ponieśli konkretne straty po naszym artykule - dodał b. naczelny "Wprost"