sobota, 20 sierpnia 2011

Historia polskiego złota. Jest warte miliardy, ale nigdy do nas nie wróci. Dlaczego?


Mirosław Bartołd
19.08.2011 aktualizacja: 2011-08-19 20:08

Od II wojny światowej niemal całe polskie złoto znajduje się za granicą. I do kraju raczej nie wróci. A mamy go sporo, bo nasze rezerwy liczą ponad 100 ton i są warte miliardy złotych

Skarbiec NBP
Fot. NBP
Skarbiec NBP
Sztabki złota w NBP
Fot. Franciszek Mazur / Agencja Gazeta
Sztabki złota w NBP
Jeszcze przed wybuchem II wojny światowej pojawiały się pomysły przewiezienia polskiego złota do Paryża, Londynu lub gdziekolwiek, byleby dalej od Warszawy, w której od dawna już pachniało zbliżającym się konfliktem zbrojnym. Ale władze się na to nie zgadzały. Ani premier Składkowski, ani generalny inspektor Sił Zbrojnych Edward Rydz-Śmigły nie chcieli o wywiezieniu złota słyszeć. Uważali, że to zbyt niebezpieczne, bo gdyby w razie wojny Polska wstrzymała spłatę swoich długów, to złoto mogłoby przepaść na rzecz wierzycieli. Ówczesny pracownik Banku Polskiego Zygmunt Karpiński wspominał później, że był to kompletny brak logiki, bo w kraju złoto było jeszcze bardziej narażone na grabież ze strony Niemców. Ale w tamtym czasie o możliwej kapitulacji Warszawy mało kto odważył się głośno mówić.

Wybuchła wojna, a około 39 ton złota w sztabkach i mnóstwo monet nadal leżało w polskich skarbcach. Na chybcika zaczęto organizować wyjazd. Łatwo nie było. Najpierw okazało się, że niemal wszystkie ciężarówki zajęte były przez wojsko. Z kolei pomysł z wylotem upadł, bo nie udało się załatwić formalności na skandynawskich lotniskach.

W końcu bank znalazł zwykłe osobowe autobusy. Pierwsze 15 ton wyjechało nimi do Brześcia pod osłoną czterech urzędników. Dla kolejnego transportu znaleziono pociągi, które okazały się zepsute. Gdy w ciągu doby je naprawiono wyszło na jaw, że wszystkiego naraz przewieźć się nie da, bo ładunek jest za ciężki. Pociąg pojechał więc dwa razy. Eskortowało go kilka osób: urzędnicy uzbrojeni w pistolety i strażnicy banku.

Po tych wydarzeniach podjęto ostateczną decyzję o wywózce złota za granicę. Najpierw pociągiem do Rumunii, później tankowcem do Istambułu. W końcu polskie sztabki i monety wylądowały we Francji.

Nikt wtedy się nie spodziewał, że to początek nowych problemów. Gdy w 1940 r. Paryż skapitulował, złoto znów wywieziono. Rząd w Londynie był święcie przekonany, że celem podróży kruszczu są Stany Zjednoczone lub Kanada. Mylił się. Polskie złoto razem z francuskim i belgijskim popłynęło do Dakaru.

Londyński rząd nalegał, żeby kruszec wywieźć do USA albo wydać go dyrektorowi Stefanowi Michalskiemu, który konwojował transport. Próśb nie spełniono.

Tymczasem między Brytyjczykami a Francuzami wybuchł ostry spór. Nieopodal Oranu między wojskami obu krajów doszło do bitwy, w której życie straciło 1600 francuskich żołnierzy.

Powstało niebezpieczeństwo, że Anglicy zaatakują także Dakar, więc złoto wywieziono w głąb lądu, na Saharę do fortu Kayes. Polacy dowiedzieli się o tym długo po tym wydarzeniu.

Wściekły rząd na uchodźstwie podał Francuzów do amerykańskiego sądu, który zablokował francuskie depozyty ulokowane w Stanach. Nic nie pomogły protesty Paryża, który twierdził, że Amerykanie nie mają do tego prawa.

Okazja do przejęcia kontroli nad złotem pojawiła się dopiero w 1943 r., kiedy na brzegach północno-zachodniej Afryki wylądowały wojska amerykańsko-brytyjskie. Francuzi poszli wreszcie na ugodę, a Polacy wycofali roszczenia w amerykańskim sądzie.

Złoto wróciło z Sahary do Dakaru, a stamtąd samolotami i statkami dotarło do Nowego Jorku, Londynu i Ottawy w Kanadzie.

Po wojnie zrodził się nowy problem. Zarząd przedwojennego Banku Polskiego stacjonował w Londynie. W Warszawie natomiast rząd komunistyczny utworzył nową jednostkę o nazwie Narodowy Bank Polski. Komu Zachód miał oddać złoto?

Po wielu negocjacjach zarząd nad depozytem przejął Bank Polski. Ale Warszawa się nie poddała. Wypuściła bony skarbowe i zmusiła Bank Polski do ich wykupienia. W ten sposób przejęła depozyty Banku Polskiego, który stracił rację bytu. Formalnie zamknięto go w 1952 r.

Fizycznie złoto pozostało jednak na Zachodzie i służyło wielokrotnie jako zabezpieczenie kredytów zaciąganych przez Polskę.

Dziś NBP ma około 100 ton złota wartych prawie 4 mld zł. Prawie wszystko znajduje się w Banku Anglii. Na początku lat dziewięćdziesiątych był co prawda pomysł utworzenia w Forcie Zegrze polskiego Fort Knox, ale za jego budowę inwestorzy chcieli pół miliarda złotych, czyli dwa razy więcej, niż planował NBP. Zresztą nawet gdyby plan zrealizowano, to i tak polskie złoto raczej by tu nie przyjechało. - Złoto NBP przechowywane jest na rachunku w Bank of England, który jest jedną z wiodących instytucji wykonujących usługi powiernicze i zapewnia najwyższy standard, bezpieczeństwo, efektywność oraz jakość usług w obrocie złotem - mówi Przemysław Kuk, rzecznik prasowy NBP. I dodaje, że planów budowy Skarbca Centralnego w Zegrzu nie należy łączyć z kwestią rezerw złota.

Według Kuka na świecie są dwa główne ośrodki przetrzymywania kruszcu: Bank of England i Fort Knox w USA. Tu swoje depozyty trzyma większość państw. Ile to kosztuje? Bank nie zdradza.

Obecnie Fort Zegrze już po raz trzeci jest wystawiony na sprzedaż. Cena wywoławcza to 28,5 mln zł. Do tej pory nikt jednak nie był nim zainteresowany.

W czasie pisania tekstu korzystałem z książek Bank Polski SA (Andrzej Jezierski, Cecylia Leszczyńska) Warszawa 1994, Odyseja skarbu Rzeczypospolitej. Losy złota Banku Polskiego 1939-1950 (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2000).

środa, 17 sierpnia 2011

''Łętowska zauważyła to, czego nie widział TK. Kościół powinien oddać część mienia''


Zuzanna Piechowicz
16.08.2011 aktualizacja: 2011-08-16 15:22

Ewa Łętowska
Ewa Łętowska
Fot. Wojciech Olkuonik / Agencja Gazeta

- Prof. Łętowska zauważyła konsekwencje wyroku Trybunału Konstytucyjnego, których sam TK nie zauważył. Trybunał uznał za niekonstytucyjny przepis, na podstawie którego przekazywano Kościołowi mienie zamienne. W takiej sytuacji powraca się do stanu sprzed powstania podstawy prawnej. Kościół powinien oddać to, co bezpodstawnie dostał - mówi w TOK FM Ewa Siedlecka, dziennikarka 'GW", która opisała problem.

Ewa Siedlecka
Ewa Siedlecka


Na początku czerwca Trybunał Konstytucyjny orzekł, że przepis (art. 63 ust. 1 pkt. 9) ustawy o stosunku państwa do Kościoła katolickiego, odsyłający do rozporządzenia, na podstawie którego przekazywano Kościołowi mienie zamienne lub odszkodowanie, jest sprzeczny z konstytucją. Skoro więc podstawa do wydania rozporządzenia była sprzeczna z konstytucją, to znaczy, że samo rozporządzenie też.

- Pamiętam konferencję prasową TK po tym wyroku. Sędziowie podkreślali, że niczego nie można rościć od Kościoła, tylko od państwa. Można ubiegać się o odszkodowanie za tzw. bezprawne prawo - mówiła w Komentarzach Radia TOK FM Ewa Siedlecka.

Prof. Łętowska zauważyła lukę

Ewa Siedlecka opisała pomysł prof. Ewy Łętowskiej, byłej Rzeczniczki Praw Obywatelskich oraz byłej sędzi Trybunału Konstytucyjnego, który wskazuje jak można odzyskać ziemie bezpodstawnie przekazane Kościołowi.

- Otóż prof. Łętowska zauważyła konsekwencje tego wyroku, których TK nie zauważył. Trybunał uznał za niekonstytucyjny przepis, na podstawie którego przekazywano Kościołowi mienie zamienne. A skoro państwo uchwaliło takie prawo, które TK uznał za bezprawne, to na podstawie Kodeksu Postępowania Cywilnego osoba poszkodowana może dochodzić odszkodowania - tłumaczyła w Radiu TOK FM Ewa Siedlecka.- Jest taki zapis w kodeksie cywilnym, który mówi, że w sytuacji, gdy ,,odpadła podstawa prawna'' powraca się do stanu sprzed powstania takiej podstawy. Powracamy więc do stanu poprzedniego i Kościół ma oddać to, co bezpodstawnie dostał - dodaje dziennikarka.

- Jeśli Kościół sprzedał to mienie, to ma oddać to, co uzyskał za tę sprzedaż. Bo to było bezpodstawne wzbogacenie się. - Jeśli ktoś coś dostał bez podstawy prawnej - a tu ta podstawa odpadła - to jest to właśnie bezpodstawne wzbogacenie się - podkreśla dziennikarka "GW".

Sądy będą niechętne

Zdaniem Siedleckiej, sądy będą bardzo niechętne, aby wykorzystywać tę drogę. - Sądy cywilne odrzucały wszystkie skargi gmin już wcześniej, chociaż nie musiały ich odrzucać. Sądy w ogóle boją się tych przepisów o bezpodstawnym wzbogaceniu się. Trudno będzie przekonać sędziów do tego rozumowania. Jeśli jakaś gmina dojdzie z tym do Sądu Najwyższego, to on może to uznać - ocenia Siedlecka.

Trzeba wykazać szkodę

- Uzyskanie odszkodowania nie jest automatyczne, bo jak sama nazwa wskazuje jest za szkodę, którą trzeba udowodnić. Gmina musiałaby wykazać szkodę. Jest jedno zastrzeżenie: wyrok Trybunału dotyczył jedynie mienia zamiennego, czyli jeśli Kościół nie otrzymał z powrotem zagrabionego mienia, ale otrzymał mienie, którego nigdy nie miał w zamian - kontynuowała.

Trudno jest stwierdzić, jak wielu gruntów dotyczy orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego. - Sprawozdanie Komisji Majątkowej, które jest MSWiA jest tak skonstruowane, że z niego nic nie wiadomo. Jedynie gminy mogą to sprawdzić, bo mają postanowienia komisji. Jeśli w takim postanowieniu jest powołanie na ten niekonstytucyjny przepis, to gmina może wystąpić o odszkodowanie od skarbu państwa - mówiła Siedlecka.

Źródło: Tokfm.pl

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Krzysztof "Diablo" Włodarczyk

Walka o miłość



Trzydzieści tabletek antydepresyjnych ledwie mieści się w męskiej dłoni. Połknął je wszystkie. To był impuls. Wołanie o pomoc. Miał szczęście, oprzytomniał i zanim zaczęły działać, zdążył wybrać numer do przyjaciela. A potem był szpital, chwile strachu i to jedno wciąż powtarzane pytanie: dlaczego? Tylko u nas wywiad z najsłynniejszym polskim bokserem.

Krzysztof "Diablo" Włodarczyk

Menedżer Andrzej Wasilewski mówi krótko: „Dziś najważniejsze dla Krzyśka jest ułożenie życia z żoną. Kłopoty małżeńskie były przyczyną depresji, w jaką wpadł”.

Kiedy karetka wiozła go do szpitala, Małgosi nie było w kraju. Komórkę prawie natychmiast zablokowały bombardujące ją wiadomości. Nie odpisywała. Od tamtego czasu minęły ledwie dwa tygodnie. Diablo jest pod opieką psychiatrów, mówi o szybkim powrocie na ring. O swoim życiu osobistym: „Chcę wszystko wyprostować”. O Małgosi: „Od początku wiedziałem, że to ta kobieta”. Ale w wywiadzie przyznaje szczerze, że życie z nim to ciągła walka. Znoszenie jego przygód i zdrad. Podnosił się po niejednym nokaucie, a jednak tym razem będzie mu trudno jak nigdy znów stanąć na nogi. Bo dziś mistrz świata walczy o wszystko, co kocha.

Musiałeś kiedyś o swoją żonę Małgosię bić się na pięści?

Na szczęście nie. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, nie miała nawet piętnastu lat. Tomek, dziś szwagier, urządzał swoją osiemnastkę, Gosia latała, pomagała. Fajnie spędziliśmy czas, ale wtedy jeszcze nic między nami nie zaiskrzyło. Nie widzieliśmy się rok, może dwa. Aż raz Tomek zadzwonił i umówiliśmy się większą grupą na dyskotekę. Szalałem tak, że wszyscy pytali: „Coś ty brał, chłopaku?”. A ja umiem się świetnie bawić bez dopalaczy, bez alkoholu. Piję dwa, trzy razy w roku. Muzyka mi w tańcu nie przeszkadza (śmiech). Tego wieczoru tańczyliśmy z Gosią, a jakiś czas później zaprosiłem ją do Łodzi na swoją walkę. Odwiedzała akurat znajomych w Skierniewicach, ale ja byłem zdesperowany. Pojechałem po nią dwie godziny przed imprezą. Przeżyła szok, widząc, jak prowadzę. Biegiem wpadłem wtedy na halę.

Trener się wściekł?

Strasznie, ale zaraz w pierwszej czy może drugiej rundzie znokautowałem przeciwnika. „To już? Ależ z ciebie wariat” – chyba tyle wtedy powiedziała (śmiech). Ale musiałem się jej spodobać, bo zaczęliśmy się spotykać. Od samego początku wiedziałem, że to ta kobieta, że będą miał z nią dziecko. Odbieraliśmy na tych samych falach. Rozumie mnie.

I chyba bardzo kocha, potrafiła Ci wiele wybaczyć.

Wiele przygód, brzydko mówiąc, zdrad czy wpadek. Inna powiedziałaby: „Ej, facet, to koniec, spadaj”. A my porozmawialiśmy jak dorośli ludzie, dziękuję jej za to. Dziś mam koleżanki, ale to tylko koleżanki, Olga, Ola, Aśka, Pola, Agnieszka. Fajnie się spotkać, pogadać. Gosia mówi: „Jesteś niepoprawnym kobieciarzem. Bez kobiet byś zwariował”. A ja wiem, że byłbym skończonym kretynem, gdybym teraz ukrywał jakiś romans. Młodość się kiedyś kończy, tylko ludzie zostają. Dobrze, gdyby był obok ktoś, kto poda tę przysłowiową szklankę herbaty.

Szacunek. To piękne, gdy ludzie potrafią przejść razem kryzys i iść dalej razem.

Ktoś pomyśli, że jestem dwulicowy. Tu mówię o rodzinie, a on dopiero co widział mnie roześmianego z jakąś dziewczyną. Taki jestem. Gdybym ją całował albo łapał za pupę, byłbym kawałem bydlaka. Ale ja tylko idę i rozmawiam. Nic w tym złego. Gosia oswoiła się z tym, że mogę z kimś zatańczyć, pogadać i niekoniecznie chcieć czegoś więcej. Ufamy sobie.

Bywa, że ze sklepu wychodzisz z kilkoma parami butów, bo nie potrafisz odmówić ekspedientce. A jak dziewczyna uwiesi Ci się na ramieniu, odmówisz?

O tak. Boję się podobnych przygód. I wysokich dziewczyn (śmiech). Gosia ma te idealne 167 cm wzrostu. Na palcach jednej ręki policzę wysokie dziewczyny, z którymi się umawiałem. Czuję się przy nich niekomfortowo. Kocham strasznie moich rodziców, podziwiam ich. Mama ma 182 cm wzrostu, tata tyle samo. A tak poważnie, nie jestem z rodziny rozwodników albo z takich, co porzucają żony, mają dzieci na boku. Całym sercem jestem z Gosią, a ona ze mną. Kocham ją za to, że zawsze jest sobą. Nigdy nie udawała. Nie zrobiła czegoś przeciwko mnie. Nie zadała mi bólu. I nie przejmuje się tym, co ludzie piszą, bezwarunkowo mnie wspiera. Gdyby nie ona, już dawno bym się poddał, zrezygnował z boksu.

Bałeś się kiedyś, że nokaut może Cię zmienić w „warzywo”? Kiedy na deski położył Cię „Byk” – Tomasz Bonin – po raz pierwszy mówiłeś o strachu. Boisz się przed walką?

To właśnie było widać ostatnio. Im więcej myśli się o tym, co może się stać, tym mniej się ryzykuje. Taka reguła: im bardziej masz zajętą głowę, tym mniej skuteczny jesteś na ringu. Wiem, że muszę traktować boks jak inni pracę za biurkiem. Tyle lat ćwiczę, mam wypracowane odruchy. To powinno grać tak, że wchodzę na ring i staję się maszyną.

Ale nie jesteś maszyną, masz żonę, synka. Dlatego przed walką znikasz z domu, żeby o nich na chwilę zapomnieć?

Muszę się odizolować. Mam w domu ośmiolatka. Kiedy Czaruś przychodzi do mnie, przytula się i mówi „tatuś”, rozklejam się. A jeśli potem wychodzę na trening, dopiero pod sam jego koniec potrafię wziąć się w garść. Rodzina to największe, jak do tej pory, osiągnięcie w moim życiu. W bardzo młodym wieku chciałem mieć dziecko. Skończyłem 21 lat, gdy dowiedziałem się, że zostanę ojcem. Wcześnie? Ale ja na to czekałem. Gosia ma za sobą poród kleszczowy. Chyba nigdy w życiu nie płakałem tak, jak wtedy w szpitalu. Nie mogłem pomóc ani jej, ani dziecku, rozkleiłem się zupełnie. Do pełni szczęścia brakuje mi jeszcze córki i syna, ale rozumiem, że Gosia nie marzy o kolejnej ciąży. Chce mieć trochę swobody. Wciąż słyszę: „Mamy jeszcze czas”. Nie chcę być starym ojcem, rozmawiamy o tym.

Syn interesuje się tym, co robisz?

Boks to dziś dla niego czarna magia. Wydaje mi się, że on boi się oglądać walki. Parę razy mama czy chrzestna chciały mu puścić walkę. Nie chciał oglądać, mówił: „Tata i tak wygra”. Kiedy wracam, zawsze mnie pyta: „Wygrałeś?” I cieszy się: „Super, to mamy pieniążki. Będę mógł coś sobie kupić?”. Tak to wygląda z jego perspektywy dziecka. Ale nie jest rozpuszczony. Do szczęścia wystarczy mu zestaw klocków Lego.

Ponad 10 lat temu przeszedłeś na zawodowstwo, bijesz się dla pieniędzy. Warto?

Bywa, że się buntuję, przeklinam pod nosem, to nie zawsze jest praca wymierna do zarobków.

Myślałam, że mistrz świata w boksie pewnie ma jakąś nieziemską posiadłość z basenem. Przeczytałam, że mieszkacie we troje w 70 metrach w bloku w Piasecznie.

Polska to nie Ameryka (śmiech). Daj spokój, możemy o tym nie mówić? Mój przyjaciel Waldek pytany o życie, ma taką odpowiedź: „Nieustanne pasmo sukcesów i powodzeń”. Ładne, tak chcę myśleć. Miałbym się non stop dołować? Jezu, nie zarabiam stu tysięcy miesięcznie, nie jeżdżę porsche cayenne. Ważniejsi od stanu konta są ludzie. Bardzo brakuje mi rodzinnych spotkań. Babcia miała malutkie mieszkanko, a spotykało się tam kilkanaście osób i to było coś wspaniałego. Teraz dla wielu ważne są tylko pieniądze. A dla mnie rodzina, wspólnota, to, że każdy na każdego może liczyć. Mam dosłownie garstkę przyjaciół, ale naprawdę sprawdzonych.

Zadzwonisz do nich w środku nocy?

No jasne. Rozbiłem samochód za Radomiem, pierwsza w nocy, dzwonię do Krzyśka. Idzie na ósmą rano do pracy, ale odpowiada bez zastanowienia: „Jestem za godzinę”. Innym razem podjeżdżam na stację, zatankowałem cały zbiornik. I okazuje się, że nie mam portfela, żadnych pieniędzy. I znów telefon: „Przyjedziesz?”. Był po 15 minutach. Szwagrowi Tomkowi, serdecznemu przyjacielowi, padł zimą samochód w Tarnowskich Górach. Noc, mróz aż do kości przeszywał, pojechałem. Wracaliśmy potwornie długo. W aucie bez ogrzewania, co chwila zamarzała szyba,trzeba było skrobać szron. Obaj długo nie zapomnimy tej drogi. Jest Adaś, Jacek, Norbert, Wiesław, no i na pierwszym miejscu moja Gosia. Możemy na sobie polegać.

Czy Ty się czymś denerwujesz? Wciąż wycierasz ręce serwetką.

Takie małe natręctwa (śmiech). Mam tendencję do łapania bakterii, więc w kółko myję ręce. W publicznej toalecie spuszczam wodę nogą. Byłem ostatnio z kolegą w Tesco. Ktoś tam mnie poznał i chciał się przywitać. Nie rwałem się, bo miał bardzo brudne ręce – normalne po całym dniu pracy. Otrzepał je, ale nie stały się przez to czyste. „Może żółwik?” – zaproponowałem. Nie chciałem wyciągać ręki. Jeszcze niedawno Gośka krzyczała na mnie, bo patyczkami higienicznymi non stop świdrowałem sobie w uchu. Trochę mi przeszło. Ale mam swoje wariactwa.

Gosia jest od brudnej roboty, ona łapie w domu za wiertarkę, wkręca śrubki, a Ty się przyglądasz?

Nie wiem, co jest ze mną, ale zamiast naprawić, potrafię zepsuć. Ostatnio urwałem drzwiczki od szafki. Otwierałem jakoś tak niefortunnie. Ukręciłem też śrubkę, próbując ją przykręcić. Ale za to bardzo chętnie zajmuję się synem. Z gotowaniem też nie mam problemu.

Twoje małe przyjemności…

… Hm, bolesne pytanie. Jazda na motorze to moja miłość, a raczej kochanka. Daje tak niezwykłe poczucie wolności. Tyle że właśnie sprzedałem motor, ścigacz GSX-R1000, duża moc. Zrobiłem to na prośbę moich promotorów.

Miałeś wypadek?

Przewróciłem się kiedyś na intruderze 1800. Waży 350 kg, byłem w takim szoku, że sam go podniosłem. Ostrożnie jeździłem, a mimo to w ubiegłym roku miałem taką sytuację, że nic, tylko się przeżegnać na koniec. Na trasie katowickiej zajechała mi drogę ciężarówka. Minąłem ją na grubość lakieru, a jechałem ze 200 na godzinę.

Żona jeździła z Tobą?

Do pewnego momentu, potem przestała. Ustaliliśmy, że gdyby nie daj Boże coś… to któreś z nas musi tego młodego człowieka wychować. Zapytałem ją: „A co by było, gdybym miał wypadek i przeżył sparaliżowany?”. Nie zastanawiała się: „No jak ja mogłabym cię zostawić”. Wszystko w życiu może się zdarzyć. Świat ci się wali, lecisz do tyłu, ale ktoś cię łapie i mówi: „Nie! Stop! Idziemy do przodu”. Obyśmy nie musieli tego sprawdzać, ale tak byłoby z nami.

Wierzysz w Boga?

Jestem strasznie wierzący. Nie chodzę do kościoła, ale często noszę ze sobą różaniec. Dostałem piękny, zrobiony przez byłego zawodnika. Miał raka, dziś nie ma żołądka, ale żyje. Nie muszę się modlić w kościele, modlę się przed walką. Teraz mam w głowie jedno, chcę jeszcze pokazać kibicom fajny boks. Następna walka to będzie moje dla nich podziękowanie.

Chociaż tak wielu w Ciebie zwątpiło?

Dam ci przykład: Adam Małysz. Odniósł wielki sukces, a gdy powinęła mu się noga, niemal żywcem go pogrzebali. „To już koniec!” – krzyczeli. Nie mówię o wszystkich, są prawdziwi kibice, ale też wielu takich, co wolą pogwizdać, skrytykować: „On się nie nadaje”. Zero optymizmu. Zgodzisz się ze mną, że cierpimy na syndrom Polaka? Jak ktoś widzi, że inny ma lepiej, więcej – czuje ból. I dzwoni na policję albo z donosem do urzędu skarbowego. Rzucić kłodę pod nogi, w tym jesteśmy pierwsi. Pewnie jakby wybuchła trzecia wojna światowa, złapalibyśmy się wszyscy za ręce, krzycząc chórem: „Walczmy!”. A tak walczymy ze sobą. Słyszałem takie głosy: „To przeciwnik powinien wygrać”. Co jest, do diabła? Lepiej brzydko wygrać, niż pięknie przegrać. Wyniki idą w świat. Powinniśmy cieszyć się z każdego sukcesu, ze wszystkiego, co rozsławia Polskę. Kraj po takich przejściach.

Chciałbyś wierzyć, że wszyscy Cię lubią?

Nikt mnie nie musi lubić. Od tego mam rodzinę. Niech szanują. Myślę, co zrobić z karierą? Przyznaję, że po tym jak ostatnio obroniłem tytuł mistrza świata, przelatywało mi przez głowę, żeby dać sobie spokój. Nie dość zawalczyłem. Ale Gocha mówi: „Krzysiek, nawet najlepszym się zdarza”. I tak jest. Wkurwiłem się na siebie, emocje mną szarpały. Zostanę na ringu! Jeszcze Włodarczyka zapamiętają z tych najwspanialszych walk. Jestem ambitnym skurwysynem. Wóz albo przewóz, zobaczymy.

- rozmawiała Monika Kotowska

**************************

Krzysztof „Diablo” Włodarczyk

Urodził się 19 września 1981 roku w Warszawie. Treningi bokserskie rozpoczął w wieku 14 lat w warszawskiej Gwardii. Jako junior zdobył w Polsce wszystko, co było do zdobycia. Stoczył 66 walk, wygrał 61, w tym aż 44 przed czasem. Mając 19 lat, przeszedł na zawodowstwo i przyjął pseudonim Diablo. 2 kwietnia 2011 roku po raz drugi obronił tytuł mistrza świata federacji WBC w wadze junior ciężkiej. Po 12 rundach wygrał niejednogłośnie na punkty z Portorykańczykiem Francisco Palaciosem. Publiczność wygwizdała obu zawodników. Ma żonę i 8-letniego synka.