Walka z recesją i przywrócenie gospodarki na ścieżkę wzrostu to zadanie dla banków centralnych. Mają wypróbowany od dziesięcioleci oręż - stopy procentowe. Obniżając je, łatwo zbija się cenę kredytu. A skoro taniej można się zadłużyć, to firmy powinny więcej produkować i więcej zatrudniać. Reakcja bankierów w USA na kryzys była podręcznikowa. Obniżano stopy procentowe, ale mimo to nie przynosiło to spodziewanego efektu. Gdy stopy w USA spadły już do zera i gospodarka stała w miejscu, stało się jasne, że trzeba jej zaaplikować inne, silniejsze lekarstwo. Ben Bernanke wymyślił, że do gospodarki należy wpompować ogromną ilość dolarów, co można właśnie porównać do zrzucania pieniędzy z helikoptera. Taka operacja została ochrzczona mianem "Quantitative Easing". Ekonomiści lubią mówić o "ilościowym poluzowaniu pieniądza". Ale dość powszechnie przylgnęło do tego określenie "dodruk pieniądza".
Co kryje się pod tajemniczymi hasłami: "QE"? "Poluzowanie"? "Dodruk"? Wyobraźnia podpowiada, że Ben Bernanke schodzi nocą z wiaderkiem farby drukarskiej do podziemi banku centralnego, wlewa ją do maszyny drukarskiej i puszcza matryce drukujące banknoty z podobizną np. Jerzego Waszyngtona. Rano furgonetki rozwożą jeszcze pachnące farbą paczki banknotów do banków, skąd Amerykanie pożyczają je na niski procent i puszczają w obieg. Mogą wtedy więcej kupić i gospodarka zaczyna się na nowo kręcić.
To fikcja. Nikt nie puszcza maszyn drukarskich. Dolary zostają dodane wirtualnie, jako zapisy księgowe na kontach. Fed używa ich, aby odkupić od banków rządowe obligacje i w ten sposób, nadal wyłącznie księgowo, dostarcza im świeżego kapitału. Teoretycznie banki powinny spożytkować ekstra pieniądze na akcję kredytową. To sposób na rozkręcenie gospodarki. Ale firmy i Amerykanie wcale nie palą się do brania kredytów. Firmy, bo nie wierzą w trwałość ożywienia gospodarczego. Jeśli dziś się zadłużą na inwestycje, to zaczną zbierać owoce dopiero za rok-dwa albo później. Jak nie będzie wtedy popytu, to zbankrutują. Amerykanie też boją się sięgać po pożyczki, bo po pierwsze, są już okropnie zadłużeni, a po drugie, boją o miejsca pracy. Od kilku lat mimo ogromnych wysiłków Białego Domu stopa bezrobocia sięga 9-10 proc.
Zatem co mają robić banki z nadmiarem dolarów zrzuconych z helikoptera przez Bernankego? Skoro mało kto chce je pożyczać, to mogą znowu kupić bezpieczne obligacje albo pójść na ryzyko i kupić akcje. Właśnie uchwalony w listopadzie zeszłego roku przez Fed dodruk 600 mld dol. wywołał ostatnią hossę, która w osiem miesięcy wywindowała indeksy giełdowe z grubsza o 30 proc. Ale gdy tylko Fed zakończył "dodruk", na giełdach zabrakło paliwa i ceny akcji spadły. Bankowi centralnemu nie chodziło wcale o to, aby "Quantitative Easing" służył giełdowej spekulacji, ale był to na pewno pożądany efekt uboczny. Powód? Poczucie zamożności Amerykanów w dużej mierze zależy od giełdy, bo z grubsza co drugi bezpośrednio lub pośrednio przez fundusze jest zaangażowany na Wall Street. Mechanizm jest prosty: świadomość bogacenia się Amerykanów miała znowu skłonić ich do bardziej wystawnego konsumenckiego życia, a to miało przełożyć się na wzrost gospodarki, bo będąc bardziej optymistycznie nastawieni, kupowaliby coraz więcej. Tak się jednak nie stało, bo przez kilka miesięcy Amerykanie poczuli się bogatsi, ale zaraz potem zbiednieli, bo indeksy ruszyły w dół. Zrzucanie dolarów na Wall Street na dłuższą metę okazało się niewypałem.
Rozdarty Fed
Zakończony w czerwcu dodruk dolarów ochrzczono mianem "Quantitative Easing 2", bo pierwszy taki program był antykryzysowym działaniem Fed zaraz po upadku w 2008 r. banku Lehman Brothers. Służył wtedy przede wszystkim zabezpieczeniu wypłacalności banków, bo nie chciały sobie wzajemnie pożyczać, bojąc się fali bankowych bankructw po upadku Lehmana. W sumie dodruki z numerem jeden i numerem dwa warte były już ponad 2,3 bln dol. Ale inwestorom nadal jest mało, bo czekają na "QE"... z numerem 3. Po obniżce ratingu USA przez agencję Standard & Poor's w sierpniu ceny akcji poszły w dół i kolejny dodruk miałby być lekarstwem, który uleczyłoby giełdy z bessy. Szacunki analityków mówią, że w gospodarkę Fed powinien wpompować kolejne pół biliona dolarów. Ale na razie Fed w tej sprawie milczy. Bo ma powody.
Fed jest między młotem a kowadłem, bo z jednej strony powinien wspomóc ożywienie gospodarcze, a z drugiej powinien stać na straży stabilności cen, które łatwo podbić dodatkowym dodrukiem pieniądza. Ostatnie wieści inflacyjne z USA są niepokojące, bo w sierpniu ceny rok do roku urosły aż 3,8 proc., bardziej od prognoz. Choć pieniądze z dodruku nie trafiają fizycznie bezpośrednio do portfeli Amerykanów, to ich obecność na rynku finansowym musi w dłuższym terminie w końcu przełożyć się na wzrost cen. Dodatkowy wpływ na inflację mają także szalejące ceny żywności oraz wysokie ceny surowców, np. ropy naftowej.
Inflacja na wyższym poziomie na krótką metę dałaby gospodarce USA impuls do rozwoju, bo nie opłacałoby się trzymać tracących na wartości dolarów, tylko je wydawać. Przełożyłoby się to na spadek kursu dolara, co uczyniłoby towary amerykańskie bardziej atrakcyjne cenowo za granicą. Ale przeciwko takiej swoistej wojnie walutowej ostro protestują inne potęgi gospodarcze, jak np. Chiny i Rosja. Obydwa państwa mają setki miliardów rezerw ulokowanych albo w dolarach, albo amerykańskich obligacjach. Dodruk dolarów i inflacja w USA jest dla nich śmiertelnym zagrożeniem, dlatego tak ostro protestują przeciwko takiej polityce.
Gra toczy się o wysoką stawkę, bo rachityczny wzrost gospodarczy spędza sen z powiek ekonomistom i amerykańskim politykom - w I kwartale wyniósł tylko 0,4 proc., a w drugim - 1 proc. Stan gospodarki może być kluczem do wyniku przyszłorocznych wyborów prezydenckich w USA. Jeśli gospodarka w odstępie zaledwie trzech lat wpadnie w drugą z rzędu recesję, to pracę stracą kolejne miliony Amerykanów, wyborcy wpadną we wściekłość, a kłopoty gospodarcze odbiją się negatywnie na pozycji USA w świecie.
Europa kręci nosem
Nie wszyscy na świecie uważają, że amerykańska recepta na ożywienie gospodarki za pomocą dodruku pieniędzy jest słuszna. USA mają pod tym względem wiernego sojusznika głównie w Wlk. Brytanii. Po wybuchu kryzysu finansowego Bank Anglii dodrukował już 200 mld funtów, ale efekty są mizerne, bo wzrost gospodarczy zbliża się do zera. Dlatego na początku października podjął decyzję, aby "zrzucić z helikoptera" kolejne 75 mld funtów. Bank Anglii zdecydował się na taki krok, choć inflacja w Wlk. Brytanii przyśpieszyła i za kilka miesięcy może dojść do 5 proc.
W strefie euro obowiązuje zupełnie odmienne myślenie niż w USA i Wlk. Brytanii. Było to widać na szczycie unijnych ministrów finansów we Wrocławiu, na który zawitał sekretarz skarbu USA Timothy Geithner. Jego apele, aby Europa poszła w ślady USA i "dosypała" euro, były jak rzucanie grochem o ścianę. Europa ma własną mądrość i wybrała oszczędności oraz zaciskanie pasa, zamiast łatwej gotówki.
Kto ma rację w tym sporze o sposób walki z kryzysem? Jak dobrze pójdzie, dowiemy się za kilka lat.
- 24 komentarze
- Drukuj
- Kup licencję
-
Ocena:
12 głosów