sobota, 21 stycznia 2012

Wstrząsające wyznanie archeologów ze Smoleńska: To miejsce to...


21.01.2012, 04:20
aFp
Miejsce katastrofy smoleńskiej , Jacek Herok, newspix.pl

Wstrząsające wyznanie archeologów, którzy przeszukiwali miejsce katastrofy prezydenckiego tupolewa: - To zbiorowa mogiła - tak mówi Maksymilian Frąckowiak z Instytutu Prehistorii Uniwersytetu im. A. Mickiewicza. Bo jak wyjaśnia - w smoleńskiej ziemi nadal są fragmenty ciał tych, którzy zginęli w tragicznym locie 10 kwietnia 2010 r. Niektóre z nich zostały wydobyte pół roku po tragedii

– Można powiedzieć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że w tej ziemi zalegają jeszcze ludzkie szczątki. Jeśli byśmy chcieli przekopać ziemię i je odnaleźć, mogłoby to potrwać kilka lat – mówi na antenie TVN24 archeolog. – Wiemy, jak to miejsce teraz traktować. To jest miejsce pamięci i zbiorowa mogiła – mówi Frąckowiak.

Tam wciąż są ludzkie szczątki

Ekipa archeologów pojechała do Smoleńska dopiero pół roku po katastrofie – tyle trwało uzyskanie pozwoleń ze stronyRosji na dostęp do miejsca, w którym rozbił się tupolew. Ich misja była niezbędna, bo mimo zapewnień ówczesnej minister zdrowia Ewy Kopacz (56 l.), że ziemia w miejscu, gdzie rozbił się tupolew, została przekopana i sprawdzona na metr w dół, ludzie wciąż odnajdywali tam fragmenty samolotu czy nawet osobiste rzeczy pasażerów.

>>> Komisja Millera nie wznowi prac

Zespół archeologów pracował tam przez dwa tygodnie. Z terenu wielkości około pół hektara wydobyli z ziemi pięć tysięcy znalezisk. Podzielono je wtedy na pięć kategorii: części samolotu, jego wyposażenie, osobiste przedmioty ofiar, ale też ludzie szczątki.

>>> Obraza czy krytyka? Pogotowie ratunkowe pozwało do sądu internautę

Ziemia będzie wyrzucać to, co zabrała

Beata Gosiewska (41 l.), której mąż – poseł PiS – zginął w katastrofie smoleńskiej, nie ma jednak nadziei, że uda się te wszystkie szczątki wydobyć. – Nasi archeolodzy tam byli, ale z nieoficjalnych informacji wiem, że Rosjanie nie pozwolili im kopać głęboko. Mogli tylko przesiać ziemię z wierzchu. To jeden wielki skandal, że ziemia jest nieprzebadana i że nasz rząd na to pozwolił – mówi Faktowi senator PiS.

– Ta ziemia będzie wyrzucać jeszcze długo to, co zabrała – potwierdza profesor Bronisław Młodziejowski, światowej sławy kryminolog, człowiek, który ekshumował zwłoki w Miednoje i badał ciała po katastrofie w Lesie Kabackim.

>>> Kaczyńska dla Faktu. Żąda międzynarodowego śledztwa!

 

piątek, 20 stycznia 2012

Kto usłyszał gen. Błasika


Michał Majewski, Paweł Reszka 20-01-2012, ostatnia aktualizacja 20-01-2012 22:00
Wielkość tekstu: A A A
autor: Kuba Kamiński
źródło: Fotorzepa

Tego, że generał Błasik był w kokpicie, nie potwierdza żadne z trzech badań zapisu czarnych skrzynek tupolewa

Choć generała wymieniono i w rosyjskim, i polskim raporcie o katastrofie smoleńskiej – to nie ma twardego dowodu, że w ogóle wchodził do kokpitu.

Głos gen. Andrzeja Błasika w kabinie pilotów po raz pierwszy został rozpoznany w dokumencie MAK z 2 maja 2010 r. Był to pierwszy stenogram nagrań z kokpitu. Chodzi o jedno krótkie zdanie: "Mechanizacja skrzydła przeznaczona jest do (niezr.)" – wypowiedziane niespełna dwie minuty przed katastrofą. Dalej uwaga w nawiasie klamrowym "Głos w tle czytania karty – gen. Błasik".

Stroiński zaprzecza

Sytuacja wygląda na taką: Rozpoczyna się końcowa faza lotu. Załoga czyta kartę, czyli wymienia po kolei czynności, które zgodnie z procedurą należy wykonać. Błasik ( pojawia się w kokpicie nie wiadomo skąd) objaśnia (nie wiadomo komu) jeden z fachowych terminów wyczytanych przez lotników.

Pytanie, kto rozpoznał głos dowódcy Sił Powietrznych? Pod stenogramami są podpisy dwóch przedstawicieli MAK i rosyjskiego tłumacza. Jednak to nie oni rozpoznawali głosy – bo nie znali przecież ani generała, ani członków załogi. Musiał to być ktoś z Polaków. Kto?

To z pozoru jest jasne, bo pod stenogramami jest uwaga: "Identyfikacji rozmówców dokonał dowódca eskadry [36. pułku] ppłk Bartosz Stroiński".

Problem w tym, że Stroiński nie podpisał się pod stenogramami. Tłumaczył, że dokument MAK pochodzi z maja, a on był w Moskwie w kwietniu.

Zapytaliśmy Stroińskiego, czy to on rozpoznał głos generała. Zaprzeczył. Stwierdził, że gdy przyjechał, głos był już rozpoznany. W dodatku nie mógłby go zidentyfikować, bo gen. Błasika znał słabo: "rozmawiałem z nim może dwa razy w życiu".

A więc kto? Pod stenogramami są jeszcze dwa podpisy polskich ekspertów, członków komisji Millera. Pierwszy to były pilot 36. pułku Waldemar Targalski. On już 27 sierpnia 2011 r. w wywiadzie dla "Naszego Dziennika" mówił: "Znałem pana generała. Ale kto go rozpoznał, nie wiem, bo wtedy nie byłem akurat w Moskwie".

Zostaje jeszcze ppłk Sławomir Michalak, inżynier, kierownik Zakładu Awioniki Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych. – Ppłk Michalak, który był na miejscu, powiedział mi, że głos generała został rozpoznany przez członka komisji Millera – mówi nam Stroiński. Co na to Michalak? Zadaliśmy mu pytania. W instytucie poinformowano nas, że kontakt z pułkownikiem jest niemożliwy.

Szum na ścieżce

Na razie więc nie wiadomo, kto rozpoznał głos generała. Wiadomo, że odbyło się to jeszcze w kwietniu – zaraz po katastrofie. Wiadomo (choćby z raportu MAK czy wypowiedzi Targalskiego), że ścieżka dźwiękowa była niewyraźna. Wiadomo także, że MAK nie zamówił ekspertyzy fonoskopijnej głosu Błasika – choć zamówił taką ekspertyzę dla identyfikacji głosu szefa protokołu dyplomatycznego Mariusza Kazany.

MAK twierdzi w raporcie, że aby potwierdzić obecność Błasika w kabinie, sięgnięto po opinie innych ekspertów – osób, które go dobrze znały. Jakich ekspertów – nie wiadomo.  17 czerwca 2010 r. polscy i rosyjscy specjaliści podpisali się pod drugą wersją stenogramów – ale ta nie została udostępniona opinii publicznej.

Na razie pewne jest tylko to, że generałowi przypisano zdanie o mechanizacji skrzydła. Lecz na jakiej podstawie?

Przypisana Błasikowi fraza była powodem zamówienia przez MAK dodatkowej ekspertyzy: "O możliwości obecności w kabinie pilotów osoby postronnej". Ekspert notuje na początku opinii, że w protokole stenogramów zapisano "zdanie wypowiedziane przez człowieka, którego głos był rozpoznany jako głos generała Andrzeja Błasika". Na podstawie analizy materiałów medyczno-sądowych ciała dowódcy Sił Powietrznych orzeka: "z wysokim stopniem prawdopodobieństwa można stwierdzić", że generał znajdował się w kabinie pilotów w chwili katastrofy.

Jakie były przesłanki do tego stwierdzenia?

Po pierwsze, generał nie był przypięty pasem bezpieczeństwa (czyli mógł np. stać w kokpicie).

Po drugie, doznał poważnych (wymienionych ze szczegółami) urazów tułowia – to też może wskazywać, że znajdował się w "niewielkiej kabinie" pilotów.


Po trzecie, "ciało A. Błasika zostało odnalezione w sektorze 1, to jest w rejonie przedniej części samolotu. W tym sektorze zostało odnalezione też ciało nawigatora".

Czy to przekonujące dowody? Raczej nie. Sam ekspert zauważa, że Błasik nie był przypięty pasem, "podobnie jak wszyscy wysocy rangą przedstawiciele Ministerstwa Obrony, dwoje członków delegacji i stewardesa".

Fakt – doznał ciężkich obrażeń ciała, ale czy nie mógłby ich doznać, znajdując się w również niezbyt dużym przedziale dla VIP-ów za salonką prezydenta?

To, że ciało generała znaleziono obok ciała nawigatora, też nie jest dowodem. W sektorze pierwszym było jeszcze 11 innych ciał. Przy tym szczątki pozostałych członków załogi – obu pilotów i technika pokładowego – były w innych sektorach.

MAK miał więc nikłe dowody. Mimo to Rosjanie uznali, że obecność generała w kokpicie bezpośrednio przyczyniła się do katastrofy. Miał wywierać na kapitana samolotu presję, by "lądował za wszelką cenę".

Osiem słów dowódcy

Jak sprawę Błasika widzieli polscy eksperci? Latem 2011 r. raport na temat katastrofy zaprezentowała komisja Jerzego Millera. W stenogramach dołączonych do dokumentu Błasikowi przypisano trzy wypowiedzi z ostatniej minuty lotu: "250 metrów", "Sto metrów" oraz "Nic nie widać". W sumie osiem słów.

Ostatnią frazę umieszczono w nawiasie ze znakami zapytania, co znaczy, że były wątpliwości co do odczytu. Kto go dokonywał? W dokumencie zapisano, że Centralne Laboratorium Kryminalistyczne Policji. Wiadomo, że nad rozszyfrowaniem zapisów na zlecenie komisji Millera pracowali także specjaliści z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wnioski na temat wpływu generała na przebieg tragedii są sformułowane dużo łagodniej niż w dokumencie MAK, ale jednak są. Miller i jego eksperci zapisali to tak: "Elementem presji pośredniej była obecność Dowódcy Sił Powietrznych w kabinie, gdyż w świadomości dowódcy statku mogła pojawić się obawa o ocenę jakości wykonania przez niego podejścia do lądowania".

W ostatni poniedziałek wojskowi prokuratorzy ujawnili zapisy rozmów, które na ich zlecenie przygotowali specjaliści z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych. Zapanowała konsternacja, bo oni z kolei nie wychwycili żadnej wypowiedzi gen. Błasika. Jak to możliwe, że specjaliści od fonoskopii tak się w tej kwestii różnią?

Od sprawy ekspresowo zdystansowała się ABW. – W badaniach eksperci ABW nie wskazali żadnej wypowiedzi śp. gen. Andrzeja Błasika – powiedziała TVN 24 rzeczniczka Agencji.

Dopytywany Jerzy Miller przyznał w końcu, że również eksperci Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji wcale nie przypisali wspomnianych wypowiedzi Błasikowi.  – Odczytali słowa, natomiast słów nie przypisali nikomu  – wyjawił w Radiu RMF. Kto więc to zrobił? Miller wytłumaczył, że jego komisja, biorąc pod uwagę "cały kontekst zdarzeń w tym dniu i wszystkie okoliczności, które były znane". – Członkowie komisji przez długie miesiące słuchali tego nagrania, nie potrafię teraz powiedzieć, kto pierwszy zidentyfikował głos generała – uzupełniał w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej".

O jakim "całym kontekście" mowa? Chodzi o dwie sprawy. Po pierwsze, o sytuację, która rozegrała się w kokpicie na nieco ponad 4 minuty przed katastrofą. Mikrofony zarejestrowały wtedy wymianę powitań, co może sugerować, że nowe osoby/nowa osoba zjawiły się w kabinie. Ale część odczytu jest niepewna (ze znakami zapytania), nie wiadomo, kto i z kim się wita.

Wątła podstawa, by szarżować z wnioskami i twierdzić, że jedną z tych osób jest akurat Błasik.

Odpada też argument, że ciało generała znaleziono w okolicy zniszczonego kokpitu. Przypomnijmy – było tam w sumie 13 ciał, w tym tylko jedne zwłoki członka załogi.

Pewność po polsku

Nie wiadomo, czy gen. Błasik tuż przed katastrofą był w kokpicie tupolewa. Na pewno nie ma na to twardych dowodów.

Komisja Millera w raporcie pisała bez cienia wątpliwości: "do kokpitu wszedł Dowódca Sił Powietrznych" albo "obecny w kabinie załogi w trakcie podejścia końcowego Dowódca Sił Powietrznych trzykrotnie przekazał swoje obserwacje".

czwartek, 19 stycznia 2012

Cierpliwy jak Chińczyk: człowiek, który żył 256 lat


Adam Robiński 19-01-2012, ostatnia aktualizacja 19-01-2012 00:01
Wielkość tekstu: A A A
Zdjęcie z 1927 roku
źródło: Wikimedia Commons
Zdjęcie z 1927 roku

Kiedy się urodził, na ziemiach polskich rządził jeszcze król Jan III Sobieski. Kiedy umierał, ludzkość znajdowała się w przededniu II wojny światowej

Badacze nie spierają się, czy Li Czing Yun rzeczywiście żył i czy to prawda, że w chwili śmierci miał 256 lat. Dość powiedzieć, że o jego śmierci napisał amerykański „Time", a kilka lat wcześniej reportaż na jego temat opublikował „The New York Times".

Tak naprawdę istnieją dwie prawdy o jego wieku. Sam zainteresowany przekonywał, że umiera w wieku 197 lat. Z kolei w archiwach imperialnego rządu Chin w Czengdu znaleziono noty gratulacyjne z 1827 i 1877 roku, w których winszowano jubilatowi z okazji kolejno 150. i 200. urodzin. To właśnie z nich wynika, że w chwili śmierci Li Czing Yun miał 256 lat.

Jedna i druga data urodzin czynią go najdłużej żyjącym człowiekiem w udokumentowanej historii. Druga, Francuzka Jeanne Calment, umarła w wieku 122 lat i 164 dni.

O życiu Li Czing Yuna wiadomo niewiele, a pisanie jego biografii jest tak naprawdę składaniem w całość fragmentów przekazywanych z ust do ust historii. Jak w reportażu "New York Timesa", którego dziennikarz wielokrotnie słyszał od starszych wiekiem mieszkańców rodzinnej miejscowości Li Czing Yuna, że ich dziadkowie pamiętali go jeszcze jako dorosłego mężczyznę. Wśród nich mogli być jedni z ponad 200 jego potomków, których rzekomo spłodził z 23 żonami.

Urodził się w Qi Jiang Xian w Syczuanie. Już w wieku 10 lat chodził po górach, gdzie zajmował się zbieraniem ziół. Przez pierwsze sto lat życia wędrował po prowincjach Yunnan, Gansu, Shanxi, Tybecie, Annamie (współczesnym Wietnamie), Syjamie (dzisiejszej Tajlandii). W tym czasie świat przechodził rewolucję przemysłową, człowiek tworzył kolejno silnik spalinowy, dynamit, karabin maszynowy, telefon, żarówkę. Polacy tracili niepodległość, by jeszcze za życia Li Czing Yuna ją odzyskać.

Kolejne zapisy mówią o roku 1749, kiedy to w wieku 71 lat wstąpił do chińskiej armii. Został instruktorem sztuk walki i doradcą do spraw taktyki wojskowej w Kai Xian. Już wtedy odżywiał się wyłącznie ziołami, popijając je winem ryżowym. Jednak prawdziwe odkrycie miało dopiero nadejść. Na razie służył swoją wiedzą z zielarstwa w armii, której dowódcy prawdopodobnie intensywnie korzystali z jego wskazówek.

Wydaje się, że kolejny etap biografii Li Czing Yuna potraktować należy z lekkim przymrużeniem oka - oczywiście jeśli nie traktujemy w ten sposób całej jego historii. Otóż według Da Liu, mistrza sztuki taijiquan (tai chi), jednej z odmian Wushu, ucznia Li Ching Yuna, w wieku 130 lat nauczyciel spotkał w górach pustelnika z 500-letnią metryką. Zamieszkał z nim, szkoląc się w kolejnych sztukach walki, a także poznając metody kontroli własnego oddechu. Li Czing Yun uczył się Baguazhang, sztuki walki, którą współcześni podejrzeć mogą chociażby w filmie „Tylko jeden" z Jetem Li.

Li Czing Yun poznał wówczas także Qigong, popularny także współcześnie zestaw ćwiczeń zdrowotnych pochodzący ze starożytności, polegający na – ogólnie rzecz biorąc – perfekcyjnemu opanowaniu sztuki kontroli życiowej.

To w tajemniczej pustelni Li Czing Yun miał posiąść wiedzę i umiejętności, które pozwoliły mu cieszyć się zdrowiem i żywotnością przez ponad dwa wieki. Wiele lat później chiński matuzalem powie swoim uczniom: „Długowieczność wynika z faktu, że ćwiczenia wykonywałem codziennie – regularne, sumiennie, cierpliwie – przed ponad 120 lat". Innym razem przedstawi następującą receptę: „Zachowaj spokój serca. Siedź jak żółw. Chodź żwawo niczym gołąb. Śpij jak pies". W 1933 roku, tuż po śmierci Li Czing Yuna, swój reportaż na jego temat dziennikarz „Time'a" zatytułuje właśnie „Żółwio-gołębio-pies".

Swoje dla zdrowotności zrobiła także dieta. Oprócz wspomnianego wcześniej wina ryżowego, Li Czing Yun miał żywić się m.in. żeńszeniem, jagodami goji, lakownicą lśniącą, wąkrotką azjatycką, a więc ziołami o właściwościach leczniczych od wieków znanych chińskiej medycynie. Niektóre z nich – jak wąkrotka – dzięki swoim działaniom ujędrniającym i przeciwzapalnym stosowane są dziś powszechnie w kosmetologii.

Tajemnicze życie Li Czing Yuna zakończyła równie zagadkowa śmierć. W 1927 roku na zaproszenie generała Yang Sena, gubernatora Syczuanu, późniejszego sojusznika Czang Kai Szeka, wybrał się do Wan Xian. Wtedy też powstało jedno z niewielu zdjęć, które zachowało się do naszych czasów. Widzimy na nim wysokiego mężczyznę o wyprostowanej sylwetce, szerokich ramionach i wystających policzkach, ubranego w długą szatę. Z podobizny nijak nie da się wywnioskować wieku fotografowanego.


Zmarł kilka lat później w drodze powrotnej do domu, 6 maja 1933 roku. Niektórzy twierdzą, że z przyczyn naturalnych. Inni relacjonują, jakoby na chwilę przed odejściem miał powiedzieć: „Zrobiłem tu już wszystko, co miałem. Teraz wracam do domu".

Zapoznawszy się z historią Li Czing Yuna, można uwierzyć w cudowną moc zażywanych przez niego ziół. 12 października 1929 roku „Miami Herald" martwił się, co stanie się, gdy odkryty przez Chińczyka preparat długowieczności trafi na rynek. „Jeśli człowiek żyć będzie przez wieki, zamiast jedynie przez fragment stulecia, będziemy potrzebować więcej jedzenia. Nic nie sugeruje jednak, by eliksir z gór Yunnanu działał przeciwko szarżującym automobilom i trującemu alkoholowi, więc chyba groźba epidemii głodu nie jest aż tak realna" - drwił.

Można też jednak wziąć przykład z drugiej recepty na długowieczność, którą Li Czing Yun miał realizować przez całe życie.

Na początku lat 70. chiński premier Zhou Enlai gościł w Pekinie Richarda Nixona. Podczas spotkania z amerykańskim prezydentem padło pytanie o rewolucję francuską. „Jest jeszcze zbyt wcześnie, by ją oceniać" - odpowiedział chiński polityk. Barwna anegdota powstała w wyniku nieporozumienia - Enlai mówił nie o szturmie na Bastylię z 1789 roku, a protestach studentów w Paryżu z 1968 roku. Zdradza ona jednak jedną z podstawowych cech cywilizacji chińskiej: cierpliwość. Takie były też ćwiczenia Li Czing Yuna – wykonywane regularnie, sumiennie, cierpliwie.