Wobec rodziny zastosował podwójną grę, a w ostatnich dniach konsekwentnie łamał psychikę 22-letniej Katarzyny W., by na końcu zastosować blef i nagrać do kamery samooskarżenie matki.
Żeby dopiąć celu, musiał się znaleźć jak najbliżej rodziców Madzi, ich licznego rodzeństwa i czworga dziadków dziewczynki. Dziś daje do zrozumienia, że taki był plan, lecz na początku żadnym gestem nie zdradzał, że bliskość i zaufanie krewnych dziewczynki, będą mu potrzebne do osaczenia winowajczyni.
- Dodałem tym ludziom otuchy, przywróciłem wiarę w sens poszukiwań dziecka, odżyli i uwierzyli, że Madzia żyje i odnajdzie się cała i zdrowa - cieszył się po pierwszych godzinach intensywnych rozmów z bliskimi dziecka.
Na nieczynnej stacjiW Sosnowcu Rutkowski pojawił się już w czwartek, w trzecim dniu poszukiwań. Sugerował, że do przyjazdu zachęcili go telefonami norwescy Polacy (to znaczące, bo akcja odbicia polskiego dziecka w Norwegii kojarzy się opinii publicznej ze spektakularną skutecznością Rutkowskiego i taki nimb podsycał też skrupulatnie w Sosnowcu).
W czwartek wieczorem po pierwszych nieudanych próbach byliśmy już umówieni na spotkanie z Bartłomiejem W., tatą Madzi (po pierwszych tekstach, w których samotnie stawialiśmy przypuszczenie, że nie było żadnego porwania, rodzina obraziła się na "Gazetę", chociaż przed kamerami bliscy zgodnie wzruszali widzów łzami i swym cierpieniem). Kiedy wieczorem Bartek odebrał umówiony telefon, w słuchawce rozlegały się już stanowcze komendy detektywa z głębi pokoju.
Chłopak oznajmił, że odtąd rodzina nie wypowiada się dla żadnych mediów, a monopol na rozmowy w jej imieniu i wszelkie informacje ma Krzysztof Rutkowski. Od razu wyznaczył spotkanie w scenerii jak z filmu. Mieliśmy czekać na nieczynnej stacji Orlen pod sosnowieckim Auchan.
Będzie pan moim świadkiemPóźnym wieczorem Rutkowski podjechał na stację w dwa
samochody, po zlustrowaniu terenu odprawił "żołnierzy" i samotnie przedstawił swój plan. - Na sto procent
dziecko znajdzie się żywe i zdrowe - zapewniał, omawiając cztery warianty porwania. Na końcu, zakazując stanowczo przypisywania mu tych słów, powiedział o wariancie piątym. Podejrzewał, że matka, w konflikcie z babcią, miała wszystkiego dosyć i mogła się pozbyć dziecka. - Jeśli się okaże, że Madzia jednak nie żyje, będzie pan świadkiem, że brałem to pod uwagę - zabezpieczył się chytrze na przyszłość.
Na przekór temu, w kolejnych dniach, z pasją wdeptywał w ziemię każdy tytuł i artykuł, w którym pojawiał się choć cień podejrzenia pod adresem najbliższych dziecka. - To niemoralne, poniżej ludzkich odruchów, to nie dziennikarze a hieny! Nie obchodzi ich, jakim koszmarem jest dla najbliższych brak dziecka i dobijają tych biednych ludzi! - potrząsał ze wstrętem numerem tabloidu, w którym tytuł nad zamaskowaną pikselami twarzą Kasi W. rozniecał sensację, "jak wielką tajemnicę skrywa matka dziewczynki?".
Dziennikarze według grafiku Detektyw sprytnie zarządzał medialnym przekazem. Na osobności obiecywał dziennikarzom wyłączność i najlepsze informacje, po czym po kolei dopuszczał do rozmowy z rodzicami dziecka. Mimo skrupulatnego grafiku kolejne redakcje mijały się w korytarzu i pod kamienicą przy ul. Staszica w Sosnowcu, gdzie u dziadków ze strony Bartka rezydowali
rodzice Madzi i sam Rutkowski z grupą ochrony.
Gdy wkrótce sztab detektywa osiadł w mysłowickim hotelu Trojak, wożono tam także Kasię, Bartka i resztę rodziny. - Zaufali mi i zawierzali rodzinne historie, tylko Kasia traktowała moją obecność jak przestępca policjanta - powie po zdemaskowaniu dziewczyny, z którą wcześniej obchodził się jak z jajkiem.
Portret pamięciowy mężczyzny w jasnej kurtce (który dla policjantów od początku był absurdalnie niekonkretny) Rutkowski wykpi jako konfabulację matki. Po co jednak już pierwszej nocy kazał w żołnierskich słowach uwijać się rysownikowi ("jeden z najlepszych w Polsce", bo u Rutkowskiego wszystko jest najlepsze), by w ekspresowym tempie naszkicował domniemanego napastnika? W jakim celu opublikował ten rysunek, jeśli wiedział - jak policja - że może się na nim rozpoznać pół Polski? - Twarzy nie widać, ale może ktoś na osiedlu zapamiętał tak zwane cechy szczególne samej kurtki? - przekonywał z powagą.
Odprawa u teściów KatarzynyKatarzyna W. najwyraźniej nie zapałała do opiekuna zaufaniem. Czy kluczowe było jej poczucie winy - jak wykłada Rutkowski, czy może poczucie, że część rodziny ze strony męża zaczyna zaszczuwać ją drobiazgami nieprzychylnych wspomnień, niczym łowne zwierzę?
Zapamiętałem postać matki Kasi, która nie udzielała się w mediach, lecz polecono jej stawić się na odprawę u teściów córki - cicha, skulona, krucha, zapłakana
kobieta, której ból i upokorzenie rysowały się na twarzy. To ona nazajutrz po zaginięciu wnuczki wyjawiła nam uczciwie, że młodzi przeżywali poważne problemy finansowe, nie mieli wyjścia i musieli wynająć lokum u znajomych teściów Bartka. Pozostali zaprzeczali tym kłopotom. Czy matka Kasi czuła, ku czemu zmierza sytuacja i przeżywała, że nie potrafi obronić córki przed katastrofą?
Bez świadków, przy ukrytych kamerachKrzysztof Rutkowski jest niebywale sprawny w działaniu, a swoją firmą zarządza naprawdę imponująco, z wybitnym talentem. Lubi też błysnąć besserwisserstwem i znajomością psychologii człowieka, ale z finezją bywa już rozmaicie. - Miała ogromny strach w oczach i wtedy już wiedziałem, że ona to zrobiła. Byłem absolutnie przekonany na sto procent - tłumaczył, skąd pewność, że dziewczyna powiedziała mu prawdę. Uczynił fetysz ze swojej skuteczności, a dylematy moralne rozstrzyga po sekundzie. Aby wzmocnić efekt psychodramy i bez pudła zdruzgotać mechanizmy obronne Katarzyny, polecił swoim ludziom nie tylko blefować, że mają zeznania, jak dziewczyna sama kładzie się na chodniku i finguje napad, lecz dodatkowo kazał udawać podwładnym, że niby spieszą się do swoich domów, bo tam czekają już z utęsknieniem ich dzieci.
Próbowano też łamać matkę widokiem pustego wózka. Kobieta poprosiła, by ostateczna rozmowa odbyła się bez świadków, by z pokoju wyszli współpracownicy i teściowie. Rutkowski natychmiast polecił im wyjść. A gdy Katarzyna przed trzema pracującymi kamerami (prawdopodobnie ukrytymi) w spazmach wyrzucała z siebie prawdę o śmierci dziecka, dodawał jej otuchy i czule obejmował ramieniem. Zaraz potem przekazał film stacjom telewizyjnym i cała
Polska zobaczyła wyznania z "pustego" pokoju.
Rutkowski: To ja jestem bohateremRutkowski nie zna pojęcia uczciwości w stosunku do ściganego przestępcy. Rozwikłując zagadkę zaginięcia półrocznej Madzi wylądował w Sosnowcu przy matce dziecka jak gołąb, żeby zamienić się w węża, który na końcu zaryczał jak lew. Krytykowany na konferencji prasowej za szorstkość i że nie obchodzi go zdrowie psychiczne matki, odpowiedział: - Ja jeszcze wczoraj widziałem ją w doskonałym zdrowiu! Była butna i bardzo pewna siebie, że uniknęła wariografu!
Daje do zrozumienia, że pracę traktuje jak ważną misję w interesie publicznym. A zaraz potem jak małe dziecko cieszy się z przygód i wielkiej frajdy. Gdy dziennikarz TV Polsat News próbował skonfrontować go z zarzutami, że stosował metody niedopuszczalne w państwowych organach ścigania i że pracował dla pieniędzy, odparował, że nie wziął żadnego wynagrodzenia, a akcję zrobił 10 razy taniej niż policja. Dodał z dumą: - Ja odniosłem sukces i ja to wiem. Ja się świetnie czuję. Bohaterem jesteś dotąd, dopóki się nim sam czujesz! To są moje pieniądze, moje ryzyko, moja zabawa.