poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Skoro jest zło, to czy jest Bóg?


Wacław Hryniewicz OMI*
2012-04-09, ostatnia aktualizacja 2012-04-09 14:39

Ks. prof. Wacław Hryniewicz
Ks. prof. Wacław Hryniewicz
 Fot. Iwona Burdzanowska / Agencja Gazeta

Słynny teolog odpowiada ateistom. - W ich przekonaniu zło i cierpienie to główny argument za nieistnieniem Boga, zwłaszcza takiego, którego wierzący uznają za wszechmocnego, dobrego i miłosiernego - pisze o. Hryniewicz. I dowodzi: - Bóg nie przytłacza człowieka. Powołując świat do istnienia, sam wystawił siebie na ryzyko wolnego wyboru - i zgubnych decyzji - ze strony istot rozumnych. Usunięcie Boga ze sceny świata nie wyjaśnia tajemnicy zła i nie czyni cierpienia lżejszym do zniesienia.

W większości religii ludzie wierzący łączą pojęcie Boga z ideą wszechmocy, wszechwiedzy, pełni i doskonałości. Tymczasem miarodajne dla chrześcijan dzieje i śmierć Jezusa z Nazaretu pokazują, że Bóg nie zatrzymał biegu wydarzeń. Nie przeciwstawił się woli ludzi. Nie wstrząsnął światem przez cudowną interwencję, która mogłaby zapobiec Jego okrutnej śmierci na krzyżu. Jawił się oczom ludzi jako słaby i pozbawiony mocy działania. Moc swoją okazał jednak w zmartwychwstaniu Chrystusa, które chrześcijanie świętują jako największe zwycięstwo nad śmiercią - nie jest więc bezradny wobec zła i ludzkiej winy.

Już to wydarzenie pokazało, że mamy do czynienia z Bogiem, który potrafi się wycofać i pomniejszyć. Nie jest to Bóg natrętny, który ludziom przeszkadza i konkuruje z człowiekiem w dziejach świata. 

Wiara chrześcijańska kryje w sobie liczne antynomie i paradoksy. Nie jest to bynajmniej oznaka irracjonalności czy religijna mitologia. Nie sposób oceniać prawdziwości wiary samą miarą dyskursywnego rozumu i prawami logiki.

Istnieją zresztą różne typy racjonalności. Mówienie o rozumie czy poznaniu o charakterze intuitywnym oraz o doświadczeniu prawdy o rzeczywistości ateista uzna z pewnością za pozbawione sensu. W dyskusjach nad wiarą na gruncie filozofii analitycznej i lingwistycznej niejednokrotnie podkreślano jednak, że sama logika nie wystarczy: Logic is not enough. Bóg nie jest logiczny na nasz ludzki sposób. Jego logiki zazwyczaj nie pojmujemy. 

Aby pozostawić ludziom przestrzeń darowanej wolności, Bóg ogranicza swoją wszechmoc. Może stać się w pewnym sensie także "wszech-słaby". Oto jeden z paradoksów. Rosyjski filozof Mikołaj Bierdiajew zwykł mawiać, że pod pewnym względem Bóg jest słabszy od policjanta na ulicy. To nie jest Bóg, który przytłacza człowieka. Powołując świat do istnienia, sam wystawił siebie na ryzyko wolnego wyboru ze strony istot rozumnych oraz ich jakże często zgubnych decyzji.

Bóg potrafi się umniejszyć

Krzysztof Varga opublikował w "Gazecie" artykuł "My, ateiści" ("Magazyn Świąteczny" z 4-5 lutego), a w dyskusji, która wywołał, zabrał głos m.in. Michał Osypowicz ("Teiści, bądźcie racjonalni", "MŚ" z 18-19 lutego). Obaj uznają siebie za spokojnych, niewojujących, racjonalnych ateistów. W ich przekonaniu zło i cierpienie to główny argument za nieistnieniem Boga, zwłaszcza takiego, którego wierzący uznają za wszechmocnego, dobrego i miłosiernego.

Varga ubolewa, że "od tysięcy lat jesteśmy karmieni mitologiami religijnymi", a w tym także mitologią chrześcijańską. Gotów byłby zgodzić się na istnienie Boga, pod warunkiem że jest to "Bóg nieskończenie zły, mściwy i nienawidzący ludzkości". Z kolei Osypowicz nawołuje do racjonalności, zarzuca teistom ucieczkę od istotnych problemów i głównych argumentów na rzecz ateizmu. Wskazuje na logiczną sprzeczność w wierzeniach religijnych, na "nieracjonalność wiary i brak w niej logiki". Jego zdaniem przekonanie ludzi wierzących o wszechmocy, wszechwiedzy i dobroci Boga wyklucza wręcz, z racjonalnego punktu widzenia, nawet samą możliwość istnienia zła. Pyta więc, jak na przykład pogodzić zło Holocaustu z wiarą w takiego Boga. 

Niełatwo ateiście uwierzyć, że Bóg umniejszający samego siebie wychodzi naprzeciw wolnemu stworzeniu jako Ten, który jest zdolny do współcierpienia, do udziału w dziejach świata i nieszczęściach ludzi. Męka i śmierć krzyżowa Jezusa to w oczach chrześcijan nieprzemijające ostrzeżenie przed zadawaniem cierpienia innym, dramatyczny apel na całe dzieje ludzkości. To wstrząsająca diagnoza sytuacji świata znaczonego piętnem cierpienia z winy samych ludzi. 

Jak to więc jest z tą racjonalnością wierzących w obliczu zła i cierpienia? Czy wiara jest rzeczywiście postawą całkowicie irracjonalną? Nie bez obawy spłycenia tak trudnego problemu chciałbym ustosunkować się do kilku spraw poruszonych w dyskusji.

Po lekturze artykułu Vargi ktoś ze znajomych powiedział mi, że sami chrześcijanie przyczynili się w ogromnej mierze do okropności tego świata przez to, co w ciągu wieków czynili w imię Boga. Nie bez winy jest chyba również tradycyjna teodycea usiłująca usprawiedliwić sens zła i cierpienia.

Fakt ateizmu powinien przynaglać ludzi wierzących do rewizji wielu wyobrażeń o Bogu, które skłaniają do negacji Jego istnienia. Uszanujmy przekonania niewierzących, kiedy szczerze mówią o niemożliwości wiary w świecie takim, jaki znamy z własnego doświadczenia. 

Wierzący solidarni z niewierzącymi

Zło i cierpienie sprawiają, że skłonni jesteśmy oskarżać samego Stwórcę o bezradność lub obojętność na los swoich stworzeń. Obwinianie Boga jest chyba najstarszym i najbardziej rozpowszechnionym sposobem protestu przeciwko złu. W oczach ludzi niewierzących skoro jest zło, to Bóg nie istnieje.

Problem zła wywołuje być może nie tyle pytanie o samo istnienie Boga, ile raczej o to, czy jest On Bogiem dobrym, mądrym, życzliwym i czy człowiek może liczyć na Jego pomoc. Z pewnością wiara w Boga byłaby łatwiejsza, gdyby zło w ogóle nie istniało. Ale ono istnieje i istnieć będzie w dziejach świata.

Negacja Boga i usunięcie Go z horyzontu naszego myślenia nie wyjaśniają bynajmniej dramatu zła i cierpienia. Jeśli zanegujemy istnienie Boga, wówczas człowiek sam musi dźwigać ogromne brzemię zła. Zarzut istnienia zła i oskarżenie zwracają się wtedy przeciwko niemu samemu. To on jest winny i odpowiedzialny za zło, które czyni. Staje się piekłem dla innych i dla samego siebie.

Człowiek wierzący nie zamyka się w samotnym i rozpaczliwym milczeniu. Wierzy mimo wszystko w dobroć i życzliwą obecność Boga. Mówi do Niego i przyzywa Go na różne sposoby. Stawia Mu pytania, nie godzi się ze złem, czyni Mu wyrzuty, skarży się, prosi, spiera się z Nim. Czyż nie zastanawia fakt, że wołanie i skarga osaczonego przez zło człowieka nieustannie rozlegają się w Psalmach? W ten sposób ten, kto wierzy, także zmaga się z Bogiem z powodu zła. Wyraża przez to swoją nadzieję, że Stwórca nie pozostanie obojętny. Jest w tej postawie mądrość zaufania i nadziei, które stanowią istotę jego wiary. 

W obliczu zła nie tylko ludzie niewierzący mają więc w swoim osamotnieniu prawo do kontestacji i spierania się na temat Boga. Może właśnie na tym polega pewna solidarność wierzących z ateistami we wspólnym dzieleniu ludzkiej doli. W pewnych momentach razem odkrywamy, że jesteśmy do siebie bardzo podobni. Trzeba dostrzec rzeczywistość ludzkiego krzyku, skargi i bólu.

Pod ciężarem cierpienia wszyscy pytamy: dlaczego taki los? Różnica jest ta, że człowiek wierzący nie posuwa się do negacji samego istnienia Boga, choć i on często ma poczucie absurdalności świata wydanego złu, pomimo swojej wiary w dobrego Stwórcę. Dlatego czeka na wyjaśnienia ze strony swojego Boga. Pyta Go i przyzywa. Nie jest osamotniony. Biblia przekonuje, że ten Bóg jest po jego stronie i z nim w walce ze złem.

Jak chrześcijanin zmaga się ze złem

Zło nie skłania człowieka wierzącego do sprzeciwu wobec Boga. On wierzy, że sam Bóg sprzeciwia się złu w sposób niedostępny śmiertelnym i słabym ludziom. Sam zstąpił w sytuację naznaczoną złem, cierpieniem i nieszczęściem. Wyszedł naprzeciw ludzkiej niedoli. Przeszedł przez zło. Doświadczył go pierwszy w losie niewinnego Chrystusa, zdolnego unieść ciężar ludzkiej winy. Oto sedno chrześcijańskiej logiki zmagania ze złem i wiary w ostateczne ocalenie od zła panującego na świecie. Ta logika nie skazuje nas wszakże na bierne oczekiwanie ocalenia. Wręcz przeciwnie, zobowiązuje do zmagania ze złem razem z Bogiem. 

Udręczonemu człowiekowi obozów koncentracyjnych i łagrów mogło się wydawać, że Bóg bardziej szanuje wolę oprawców niż ofiar wołających o pomoc w nieszczęściu. Wierzymy jednak, że On jest zawsze po stronie ofiar. Nie jest to Bóg, który tylko zło dopuszcza, sam pozostając nieporuszony, nietknięty i z dala od niego. W zmaganiu ze złem - w osobie Jezusa Chrystusa sam doznał jego niszczycielskiej siły.

Ze sprawą zła łączy Stwórcę nierozerwalny związek. Od samego początku On pierwszy zmaga się ze złem. Nie może się z nim pogodzić. Jest i pozostanie zawsze przeciwko złu. Ono nie wymyka się całkowicie Jego panowaniu i w końcu zostanie przezwyciężone. Występując przeciwko złu, przynagla ludzi do współdziałania.

Dzięki tej postawie wobec zła usprawiedliwia sam siebie. Nie musimy Go usprawiedliwiać, dowodząc, że zło tylko dopuszcza, że karze za grzechy lub że to potrzebne dla wyższego porządku i pełnej harmonii w świecie. Nie ma na zło innej skutecznej odpowiedzi oprócz sprzeciwu i zmagania z nim. Nie jest to tylko nasze ludzkie zmaganie. Wierzymy, że jesteśmy zjednoczeni z Bogiem przeciwko wspólnemu złu. 

Holocaust. Gdzie był Bóg?

Chciałbym zatrzymać się nad wymienionym przez Michała Osypowicza złem Holocaustu. To prawda, że przerażony człowiek pyta, dlaczego Bóg zachował tyle razy milczenie w obliczu nadciągającego nieszczęścia i jemu nie zapobiegł. Czy jest Mu obojętne to, co człowiek potrafi uczynić człowiekowi?

Zło unicestwia, degraduje, załamuje nie tylko ciało, ale i ducha, triumfuje i rodzi ogrom cierpienia. Gdzie jest wówczas Bóg? Co czyni? Trwa w niewzruszonym milczeniu, sam bezgranicznie szczęśliwy? Czeka końca? Nie chce czy nie może położyć kresu zbrodniczym zamiarom ludzi? Jeśli Bóg jest dobry i troszczy się o swoje stworzenia, dlaczego muszą one doświadczać takiego nieszczęścia? Czyżby sam Bóg był bezradny i bezsilny wobec bezdroży ludzkiej wolności? Kto jest ostatecznie odpowiedzialny za Holocaust? Pytajmy: gdzie był wtedy człowiek?

Doświadczenie Holocaustu ma w sobie coś diabelskiego. Jak inaczej określić zabijanie Żyda tylko dlatego, że był Żydem? Jak zrozumieć świadome dążenie do poniżenia ofiar i pozbawienia ich ludzkiej godności, zanim wyda się je na całkowite unicestwienie? Holocaust był piekłem na powierzchni ziemi. Nic dziwnego, że wielu utraciło wiarę w Boga. Mówią o tym przejmujące świadectwa tych, którzy przeszli przez to piekło. Są to głosy rozpaczy. W doświadczeniu niezliczonych ofiar na pierwszy plan wysuwa się bolesne poczucie opuszczenia, nieobecności i milczenia Boga pośrodku nocy okrucieństwa i poniżenia. 

Sądzę, że ateizm jest równie jak wiara bezsilny w obliczu cierpienia. A może przekonany ateista nie musi wyjaśniać i rozwiązywać sprzeczności wynikających z faktu istnienia zła? Nie uznaje przecież istnienia Boga dobrego i wszechmogącego. Może więc niepokoi go raczej pytanie o źródło i tajemnicę dobra, które potrafi się ostać nawet w obliczu największego zła. 

Usunięcie Boga ze sceny świata nie wyjaśnia tajemnicy zła i nie czyni cierpienia lżejszym do zniesienia. Rozmiar ludzkiego zaślepienia i podłości zdaje się przekraczać nośność słów i poznawcze możliwości wiary. Wszelka próba wyjaśnienia wydaje się z góry skazana na niepowodzenie. Może być tylko nieporadnym przybliżeniem do sytuacji, w której Bóg zdaje się nieobecny, jakby wymawiał się, że ma z tym cokolwiek wspólnego.

Odpowiedź ze strony wierzących nie będzie nigdy zadowalająca. Jeżeli sam Bóg milczy w obliczu zwycięstwa zła w takiej godzinie, czy można odważyć się mówić? Jeżeli człowiek decyduje się na zło, Bóg go nie powstrzyma. Ostrzega tylko przed konsekwencjami tego kroku. Sam wyznaczył sobie granicę. Nie interweniuje w wolną decyzję wyrządzania krzywdy sobie i innym. Jako istoty wolne możemy kaleczyć się wzajemnie. Bóg nie odbiera daru wolności, gdyż stanowi ona o naszym człowieczeństwie. Dlatego właśnie świat widział już tak wiele okrucieństw i potworności.

Piekło stworzone ręką człowieka podcina w okrutny sposób korzenie wiary i nadziei. Ludzie wierzący są jednak przekonani, że Bóg był obecny wszędzie tam, gdzie cierpieli ludzie, w niemieckich obozach koncentracyjnych i sowieckich gułagach. Ale nikt z nas nie potrafi wyjaśnić sposobu tej obecności na samym dnie upodlenia i poniżenia ludzkiej godności.

Ufamy, że niepojęty Bóg pozostał milczącym świadkiem ludzkiego cierpienia, współczującym i bliskim człowiekowi. Rozumienie to uwalnia przynajmniej od buntu i pokusy oskarżania Boga o to, że nie stanął po stronie cierpiących. To nie Bóg jest przyczyną tego straszliwego zła, które nazywamy Holocaustem. To nie z Jego woli poszło na rzeź tak wiele niewinnych ofiar. Kto chciałby tłumaczyć ogrom cierpienia wolą Boga, stawałby po stronie katów i czynił Boga ich sprzymierzeńcem. To człowiek wybrał okrucieństwo. 

Holocaust stał się symbolem piekła ludzkiej bezsilności i beznadziejności. Czy wiara chrześcijańska może wnieść w mrok takiego cierpienia jakieś rozjaśnienie?

Wrażliwość współczesnej myśli religijnej na ideę Boga współcierpiącego otwiera pewne nowe perspektywy. Nie mogą one wszakże rozproszyć wszystkich wątpliwości. Nie są w stanie wyjaśnić ogromu zła i jego niszczycielskiej siły, pozwalają jednak inaczej ustosunkować się do Boga, odnaleźć Jego bliskość i współczucie. To już bardzo dużo. Cierpiący człowiek nie odwraca się wtedy od Boga jako Kogoś odpowiedzialnego za jego nieszczęście. Wierzy, że Bóg był pośród cierpienia i zagłady milionów ludzi, że zstępował do piekła nieludzkiego świata i nie pozwolił, aby cierpienie ludzi było jedynie absurdem, czymś daremnym i bezsensownym. Ze zdumieniem odkrywa w Bogu tajemniczą wrażliwość na ludzkie cierpienie.

Bóg, czyli przyzywanie

Okrucieństwo ludzi nie może być argumentem przeciwko Bogu i Jego dobroci. Bóg nie milczał. W obozach śmierci ludzie nie przestawali modlić się do Niego. Ich rozpaczliwe wołania splatały się w jeden krzyk ludzkiego cierpienia. Solidarność w cierpieniu łączyła ludzi i zespalała ich w modlitwie. Wierzyli, że trzeba wołać do ukrywającego się Boga i pomagać innym. Może to było właśnie niewidzialne zwycięstwo wiary nad ludzką nieprawością, zwycięstwo dobra nad złem w ludzkim piekle?

Człowiek składał świadectwo wierności i zaufania niepojętemu Bogu w sytuacji, gdy mnożyły się znaki Jego odczuwalnej po ludzku nieobecności. W obliczu śmierci cóż znaczy przynależność religijna czy wyznaniowa? Byli tacy, co potrafili życie oddać za drugich, także niewierzący. Tacy ludzie stali się widzialnym znakiem obecności siły wyższej w obliczu piekieł świata. 

Istnienie zła i cierpienia jest sytuacją mroczną i niezrozumiałą samą w sobie. Sytuacja ta przyzywa Boga, jest wołaniem o ocalenie. Jesteśmy istotami szukającymi ocalenia i nosimy w sobie przynajmniej niewyraźną intuicję, że istnieje świat szczęśliwy, bez łez, przemocy i cierpienia. Dlatego właśnie kierujemy wołanie w stronę tego niewidzialnego świata.

Według żydowskiego filozofa Martina Bubera samo słowo Bóg jest synonimem przyzywania i źródłem nadziei. Wolność ludzka może tworzyć piekło nie tylko dla innych ludzi, ale również dla samego Boga. Ogranicza On swoją wszechmoc, nie przerywa swego milczenia, nie interweniuje, choć tym samym przesłania swoją obecność w ludzkich dziejach. W swojej niepojętej dla nas postawie godzi się nawet na to, że zostanie odrzucony przez swoje rozumne stworzenia. Wiara jest zaufaniem. Odpowiedź Boga z trudem przebija się jednak przez Jego milczenie. Mrok wiary jest bolesnym doświadczeniem dla wierzących. Pozostanie takim do końca dziejów świata: niejasność i cząstkowość poznania jest istotnym wymiarem wiary i przestrzenią wolności. 

Jak świadczy Holocaust, negacja może przybrać czasem wymiary wręcz demoniczne. Sytuacja taka sprawia, że Bóg staje się jeszcze bardziej niepojętym w oczach człowieka. Może ona być powodem zwątpienia, niewiary i rozpaczy. Nie zmusimy Go, jak domagają się ateiści, aby się ujawnił i przed nami "wyspowiadał". Stwórca nie chce mieć niewolników porażonych blaskiem oczywistości. Postępuje tak, jakby był pewny tego, że człowiek nigdy nie wypada z Jego rąk, nawet wtedy, gdy cierpiąc, buntuje się i złorzeczy Mu. Można tylko pytać ze zdumieniem: czy aż taka jest cena daru wolności? 

Bóg pozostanie zawsze niepojęty dla człowieka. Być może jest tak, że osiągamy Boga bardziej przez samo przyzywanie, pragnienie i głód niż przez posiadanie Go; bardziej przez ciemności wiary i siłę zaufania niż przez samo światło rozumu; bardziej przez "zbieżność przeciwieństw" i "uczoną niewiedzę" (Mikołaj z Kuzy) niż przez zbytnie zaufanie do racjonalnego trudu myślenia. Im bardziej przybliżamy się do Niego, tym bardziej pogłębia się poczucie Jego niepoznawalności. Taka jest dola ludzkiej wiary i nadziei.

Uczmy się rozumieć wiarę i niewiarę

O wierze i niewierze sugestywnie pisał Leszek Kołakowski na początku obecnego stulecia:

"Wiara jest prawomocna. Niewiara jest prawomocna także. Prawomocność niewiary wspierana jest codziennie przez nienawiść i pychę tych wiernych, których do nienawiści i pychy wzywają źli kapłani. (...) Wiemy, oczywiście, że prawomocność niewiary wyraża się także nieraz przez głos ludzi pychą naładowanych, o nieomylności własnej przeświadczonych; takich ludzi mentalność jest wielce podobna do mentalności fanatyków religijnych; zwykle też nie wiedzą oni nic prawie o chrześcijaństwie i jego historii, czyli o historii europejskiej kultury; bo i po cóż czas tracić na słuchanie bajek? (...)

Wiara jest prawomocna. Niewiara jest prawomocna. Nie są to jednak dwa sprzeczne wzajem korpusy doktrynalne, dwa zbiory twierdzeń, ale raczej przeciwstawne postawy umysłowe i moralne. Mniemam, że obie są potrzebne naszej kulturze. Pochlebiam sobie, że znane mi są wszystkie argumenty, wspierające wiarę w Boga i wszystkie argumenty przeciwne, przy czym ani jedne, ani drugie nie są niezbite (...); racji absolutnie pewnych bowiem nie ma. To prawda, że te skłócenia przybierają czasem postać nieznośnie jadowitą, wyładowane są rozwścieczonym fanatyzmem. Tak bywa, nie jest to jednak nieuchronne" ("Wiara dobra, niewiara dobra" w: "Co nas łączy? Dialog z niewierzącymi", Kraków 2002).

To właśnie Kołakowski niejednokrotnie przypominał, że rzeczywistość świata wciąż zaskakuje nas obszarami nieodkrytego jeszcze sensu. Każda religia głosi, że taki głęboki sens istnieje. Odpowiada w ten sposób na zakorzenioną w ludziach potrzebę sensu. Sens ten wymyka się jednak naszym doktrynom. W jakiejś mierze każda z nich jest tylko przybliżeniem, często zniekształcającym nieuchwytne bogactwo rzeczywistości. Przeczuwamy tajemnicze głębie tej rzeczywistości, której nadajemy różne nazwy, ale uchwycić tych głębi nie potrafimy.

Chyba na zawsze pozostanie i nurtować nas będzie myśl, że nasz świat zanurzony jest w inną, zwierzchnią rzeczywistość, której potrzebę, pomimo wszelkich niejasności, boleśnie odczuwamy. Już to powinno czynić nas ostrożniejszymi, skromniejszymi i bardziej wyrozumiałymi w naszych przekonaniach. Autentyczna wiara i nadzieja nie ranią innych swoją pewnością, zawsze tylko po ludzku odbieraną i wyrażaną.

Tym, co odpycha od wiary i nadziei, jest często nadmierna pewność siebie ze strony wierzących. Trudno przebić się przez taki pancerz pewności, który czyni człowieka niewrażliwym na odmienną sytuację duchową ludzi szukających, wątpiących lub niewierzących. Słowa i czyny ludzi opancerzonych swoją pewnością tracą wówczas przekonującą moc. Nie są wyrazem rzeczywistego czucia-wespół z innymi.

A przecież możliwa jest taka pewność wiary i nadziei, która nie chroni i nas samych przed pokusą niewiary i beznadziejności. Możliwa jest taka pewność nadziei, która nie odbiera zdolności do rozumienia niewiary innych, a wręcz przeciwnie - która uzdalnia do czucia-wespół i pogłębia poczucie ogólnoludzkiej solidarności.

<b>*Wacław Hryniewicz OMI</b>- ur. w 1936 r., od ponad pół wieku ksiądz w Zgromadzeniu Misjonarzy Oblatów. Profesor zwyczajny teologii. Współtwórca Instytutu Ekumenicznego KUL-u (1983), był m.in. jego dyrektorem i od początku jego istnienia kierownikiem Katedry Teologii Prawosławnej. W latach 1980-2005 członek Międzynarodowej Komisji Mieszanej ds. Dialogu Teologicznego między Kościołem Rzymskokatolickim i Kościołem Prawosławnym. Ekumenista, w latach 1979-84 konsultor watykańskiego Sekretariatu ds. Jedności Chrześcijan, w latach 1984-94 członek Komisji Episkopatu Polski ds. Ekumenizmu. Współtwórca dokumentu „Charta Oecumenica”, przyjętego przez różne Kościoły Europy, w tym przez rzymskokatolicki. Autorem trzytomowego „Zarysu chrześcijańskiej teologii paschalnej”. Od ponad 40 lat w swych książkach głosi nadzieję powszechnego zbawienia, ideę „pustego piekła”.

Źródło: Gazeta Wyborcza


Więcej... http://wyborcza.pl/1,123455,11504702,Skoro_jest_zlo__to_czy_jest_Bog_.html?as=3&startsz=x#ixzz1rZ0mVABi
 

środa, 4 kwietnia 2012

Bez litości

Bez litości

2 kwi, 13:41Anna Szulc, Małgorzata Święchowicz Newsweek Polska
Fot. Łukasz Kalinowski/EAST NEWS
Fot. Łukasz Kalinowski/EAST NEWS

Gdy Kaśka i Bartek, w tych swoich ładnie zafarbowanych włosach, rozsiadają się w tym ładnym telewizyjnym świecie, na brzydkich ulicach Sosnowca używa się coraz brzydszych słów. Na przykład, że Sosnowiec ma w dupie takich gwiazdorów, którzy z żałoby po dziecku zrobili sobie szoł.

W zeszły czwartek, już po obiedzie, pani Maria, emerytka, sąsiadka rodziców Kaśki, ma ochotę zwrócić wszystko, co przed chwilą zjadła. Nie może uwierzyć, że Kaśka z Bartkiem mówią w telewizorze do tej słynnej Ewy Drzyzgi takie rzeczy: że bardzo cierpią, zwłaszcza koło godziny 19, to znaczy w czasie, gdy kiedyś kąpali Madzię. Że ciężko im patrzeć na dzieci w wózkach, a nawet oglądać reklamy pampersów. No i że Kaśce wypadło dziecko, gdy wróciła do domu po pampersy, i że właśnie miała wybrać się na rozmowę o pracę.

– A przecież wcześniej – irytuje się pani Maria – mówiła, że Madzia wypadła jej z rąk po kąpieli. I że dziecko mieli podrzucić dziadkom, bo zaplanowali imprezę. I że Bartek wyskoczył do sklepu po pieczarki na pizzę.

Więc jak to właściwie było? W pani Marii wzbiera fala gniewu na to całe bredzenie Kaśki i Bartka, na te ich kłamstwa. Ta fala rozlewa się po całym Sosnowcu. Trochę jak miejscowa rzeka, Czarna Przemsza, podczas powodzi.

Żałobę zamienili w jarmark

Renata, sprzedawczyni zniczy na sosnowieckim cmentarzu, długo Waśniewskich broniła. Nawet gdy wyszło, że Kaśka wymyśliła porwanie, i gdy nie pojawiła się na pogrzebie. Jakoś jeszcze wtedy rozumiała, że przecież matka jest w traumie, po przejściach, że przy takiej ludzkiej niechęci na cmentarz przyjść nie mogła.

Ale nagle i w Renacie emocje wezbrały. Jak wtedy, gdy usłyszała, że na początku marca Waśniewscy wybrali się w ramach odpoczynku w okolice Wałbrzycha, do zamku Książ. Włos się jej na głowie zjeżył, gdy usłyszała, że w zamian za informację, jak dostać się do zamku, zgodzili się tubylcom pozować do zdjęcia. Że potem sobie po tym zamku spacerowali, a jeszcze później kupowali wino i świeczkę zapachową – ona i on w nowych fryzurach. No i te ciuchy, ciągle inne, coraz droższe, te apartamenty, ustawki dla tabloidów.

Ale szczyt szczytów nastąpił, gdy Katarzyna wystąpiła na konferencji prasowej, tej z Rutkowskim i rodziną Bartka. Wystąpiła taka smutna, nieobecna, tym razem we włosach blond. Tyle że wcześniej dziennikarze uchwycili ją, gdy się uśmiecha. Dziś o Katarzynie W. Renata mówi wprost: to nie matka bolejąca, lecz... farbowana.

– Śmierć to cisza, a oni nieustannie jazgoczą – mówi z irytacją pani Daria, z zawodu kucharka, która wraz z córką Anetką wybrała się na spacer na grób Madzi (mieszkają dwa kroki od cmentarza). Grabarze rozpowiadają, że matka Madzi była na grobie ledwie raz. Nie widują też nikogo z najbliższej rodziny. To obcy palą świeczki tej małej.

– Gówniani szołmeni! – pokrzykuje pani Henryka, emerytka ze zrujnowanej do cna kamienicy przy ulicy Staszica w Sosnowcu, znajdującej się w sąsiedztwie domu matki i ojczyma Bartka. Pod ich oknami wielki napis, że Kasia i Bartek to zabójcy Madzi. Ludzie widzą czasami, jak oni podjeżdżają pięknym lśniącym samochodem pod ochroną zamaskowanych dryblasów detektywa Rutkowskiego. Czytali, że detektyw na utrzymanie tej pary wydaje 25 tysięcy miesięcznie, cholera by to wzięła.

– Chyba są w swoim żywiole. Kasia zawsze chciała się wyrwać z biednego Sosnowca do lepszego świata – uważa pani Maria. – Z tego marazmu, beznadziei, świata, nazwijmy to po imieniu – slumsów. I w gruncie rzeczy jej się udało – dodaje.

Czarna dziura

Slumsy, gdzie mieszkali przez kilka miesięcy przed śmiercią Madzi, na Floriańskiej. Na strychu zaniedbanej kamienicy, z piecami na węgiel, w otoczeniu sąsiadów, z których tylko nieliczni wychodzą rano do pracy. – Żyjemy tu w czarnej dziurze – przyznaje pracownica pobliskiego spożywczaka. – U nas najlepiej sprzedaje się tanie wino, a potem tanie pigułki na ból głowy.

Nie inaczej jest w blokach przy ulicy Legionów, gdzie mieszkają rodzice Katarzyny. – Kwitniemy sobie jak wiosenne kwiatki w tej naszej swojskiej patologii – przyznają bez ogródek Ryszard i Andrzej, emeryci przy piwku, obok drzewka na skwerku przy Legionów, od lat zaznajomieni z rodziną Katarzyny. – Tylko że większość z nas się do tego przyzwyczaiła. Kaśka chciała innego życia, chciała, żeby było o niej głośno.

– Ta dziewczyna to zawsze było pomieszanie z poplątaniem – wspomina inna sąsiadka rodziców Katarzyny. – Jednego dnia stawia na nogi blok, histerycznie oświadcza, że popełni samobójstwo. A innego niczym anioł święty pozuje do zdjęcia w białej mszalnej albie.

Pan Andrzej, sąsiad z ulicy Legionów, zapamiętał jeszcze inny obrazek: Kaśka po kolejnej świętej pielgrzymce, typowa przedstawicielka pokolenia JPII, już w ciąży, na odmianę z papierosem w ręce, przechadza się między blokami. Ma mocno wydęte usta, jakąś taką dziwną ponurość w oczach, w każdym razie na dzień dobry nikomu już nie odpowiada.

– Słodko to ona nie miała – przypomina sobie sąsiadka. Ojciec z nawykiem picia, darł się, że wymorduje wszystkich i będzie święty spokój. Matka wiecznie tyrająca, bierze każde sprzątanie, żeby związać koniec z końcem.

A matka Bartka? Już po ślubie nieustannie docinała synowi: "Ty zbieraj pieniądze, ale na rozwód".

Nie chciała, żeby się wżenił w taką rodzinę, w której alkohol, bieda, ciasnota: dwa pokoje przechodnie, w jednym Kaśka z mamą, w drugim brat z ojcem.

Po ślubie jeszcze do tego doszedł mąż Kasi, a po porodzie – Madzia.

Dopiero później młodzi się wyprowadzili na poddasze przy Floriańskiej. Tam też bieda. Ludzie bez pracy, bez kasy, zimą chodzą do sklepu po woreczek węgla za 10 złotych.

– Kaśka wciąż chodziła naburmuszona – opowiada Maria z bloku przy ulicy Legionów. Gdy Madzia żyła, widziała, jak Kaśka z małą wciąż przychodzi do rodziców. Słyszała, że matka miała pretensje do Kaśki o to, że życie sobie tak szybko złamała.

Bo też Kaśka, jak przyznają inne sąsiadki, nawet dobrze się zapowiadała. Chodziła do niezłego II LO im. Emilii Plater, ale do matury nie dotrwała. Rodzice byli wzywani do szkoły, ojciec zamiast sprawę załagodzić, dolał oliwy do ognia i z nauczycielami nie szło już się porozumieć, za bardzo z nimi zadarł.

Gdy przestała chodzić do "dwójki", przygarnęli ją w Zespole Szkół Technicznych i Licealnych. – Daliśmy szansę – wspomina dyrektor Jacek Górski.

Trafiła do klasy biologiczno-chemicznej, chodziła z przyszłymi lekarzami, farmaceutami i wszyscy pamiętają, że miała duży potencjał intelektualny. Niestety, mało zapału do zjawiania się na lekcjach. – Często opuszczała zajęcia – przypomina sobie dyrektor. Tu też nie podeszła do matury.

Jak rycerz

Krzysztof Będkowski, dyrektor Zespołu Szkół Elektronicznych i Informatycznych, wzdycha ciężko, gdy ma coś powiedzieć o Bartłomieju. – Ten wątpliwy bohater – zaczyna – jest, niestety, naszym absolwentem.

Szkoła dobra, w ubiegłym roku pierwsze miejsce w województwie. A tu taka historia, wstyd, przykrość. Akurat zaczyna się nabór do szkoły, kto wie, czy taki absolwent nie odstraszy chętnych.

– Trzeba przyznać, że jako uczeń kłopotów nie sprawiał, ani razu nie był u mnie na dywaniku. Ale też nie był z niego żaden orzeł. Przeciętny. Maturę zdał. Gdy zaczynał szkołę, nazywał się Bartłomiej Biały. Gdy kończył – nazywał się już Waśniewski. W szkole było zdziwienie, że zmienił nazwisko, ale nie dopytywano o powody – wspomina dyrektor Będkowski.

– A mnie to zaciekawiło – mówi ksiądz Edward Darłak, były proboszcz sosnowieckiej parafii, w której Bartek był kiedyś ministrantem. – No więc zapytałem: "Po co ci ta zmiana?". Powiedział, że zapisał się do bractwa rycerskiego, a rycerzowi bardziej pasuje nazwisko na "-ski". Waśniewski to nazwisko szlacheckie.

Ks. Darłak ma kłopot, gdy widzi w telewizji rodziców Madzi. Co myśleć? Nie wie.

Przypuszcza, że niedobry wpływ na Bartka mogła mieć Katarzyna. – Odmienił się – mówi.

Przecież Bartek był zawsze bardzo porządny. Z rodziny, w której żyło się z Bogiem, choć bardzo skromnie. Ojciec Bartka, o czym wszyscy wiedzieli, był mocno pijący, awanturował się. Ale odszedł, więc pod tym względem się poprawiło.

To, co ksiądz zapamiętał z tamtych lat, to zbyt duża pewność siebie chłopaka. Bartek był zarozumiały, wręcz pyszny. – A w maju ubiegłego roku przyszedł razem z Katarzyną. Zapytał, czy ślubu bym im nie udzielił. Powiedziałem, że ze względu na dawne czasy, jak najbardziej. Mówił, że chce mieć ślub z przepychem, wystawny, najlepiej w klasztorze w Tyńcu. Kasia nie odezwała się ani słowem.

– Ślub wzięli tylko cywilny, skromny. Przed świętami wielkanocnymi. Teraz akurat będzie pierwsza rocznica. Wybrali się do urzędu, raz dwa i było po wszystkim – opowiada sąsiadka z bloku przy Legionów.

Urodzeni aktorzy

Sporo mówią o Katarzynie i Bartku ich zdjęcia. Na przykład to zrobione tuż po ślubie: przy drzewie, z karabinami. Albo to, na którym Bartek pozuje przebrany w czarny płaszcz z kosą. I jeszcze to z cmentarza, też z Bartkiem i podpisem "Likanie – przy nas wampiry są niczym". Wreszcie to zdjęcie z Facebooka, w rycerskiej zbroi.

Ksiądz Edward Darłak pamięta, że Bartek był religijny. – Od 11. roku życia służył do mszy. Najbardziej lubił śpiewać psalmy, jak zaśpiewał, to pięknie niosło po kościele. Był także fantastycznym narratorem podczas misterium Męki Pańskiej przed Wielkanocą. Księdza aż przejęcie brało, jak Bartek wcielał się w rolę, jak akcentował. Jak potrafił krzyknąć: "Precz! Precz!...". Urodzony aktor.

– Ależ ona pięknie rozpaczała – to już o Kaśce mówi Żaneta Nowak z bloku przy Legionów. Żaneta pierwsza, wtedy w szóstym miesiącu ciąży, w drodze do domu zobaczyła leżącą na ziemi sąsiadkę i jej pusty wózek. To ona pierwsza krzyknęła: "Boże, w wózku nie masz dzieciaka! Gdzie jest dziecko?". A Kaśka ani drgnęła. Leżała tak, ku przerażeniu Żanety, z głową do ziemi, z głową w kapturze. Więc Żaneta w naturalnym odruchu przewróciła Kaśkę na plecy. I zobaczyła jej twarz, jakby martwą z zamkniętymi oczami. Od tej pory Kaśki nie widziała. Znaczy się, nie widziała na żywo, bo w telewizji widzi ją non stop.


Sąsiedzi z bloku przy Legionów widzą, kiedy Kaśka z Bartkiem podjeżdża, ale schodzą im z drogi. Boją się zbliżyć. – Nikt z nas tu nie śmie. To teraz ludzie z innego świata – mówi jedna z sąsiadek. – Oni rozmawiają tylko z dziennikarzami albo jeszcze ważniejszymi. Gdzie tam nam teraz do nich? Byłam ostatnio w sklepie, pytam tego i tamtego z naszego bloku, czy by podeszli do Kaśki? Nikt. Ona teraz wielka pani, z ochroną. Wyżyny. Wysokie kręgi: telewizje, wywiady, hotele.

– Boimy się wyjść z domu – narzeka Bartek Waśniewski w rozmowie z "Newsweekiem". – Tak jak wcześniej wyzywano Kasię, tak teraz nas wszystkich. Mama do mnie zadzwoniła, że jadąc do lekarza autobusem, nasłuchała się wyzwisk. Cała nasza rodzina jawi się jak banda morderców, która wszystko zaplanowała. Skończy się tak, że wyjdziemy na ulicę i dostaniemy w łeb.

– Nie jest dobrze – żali się nam Sławomir Cieślik, ojczym Bartka. Prowadzi niewielką firmę budowlaną: remonty, wykończenia pod klucz. Kiedyś brał Bartka do drobnych prac, żeby chłopak dorobił. A teraz Bartek po pierwsze ciągle w rozjazdach (zdążyli z Kasią już pięć razy się przeprowadzić), po drugie ma inne rzeczy na głowie (raz włosy ciemne, raz jasne, raz dłuższe, za chwilę wygolone na komandosa). Kasia też zresztą – raz włosy długie, ciemne, za chwilę krótsze i wiśniowe, a po nich blond. Widuje się ich a to w Łodzi (mieszkanie strzeżone, z bramą na pilota, z kodami przy wejściu), a to na Dolnym Śląsku, jak spacerują, zwiedzają. Pojawili się w Jedlinie-Zdroju, w hotelu pod Lwówkiem Śląskim.

Sławomir Cieślik w zasadzie też mógłby wyjechać na wczasy, bo nie ma co robić, zamówienia ustały. – Kiedyś kalendarz zleceń miałem wypełniony – mówi. Teraz nie ma żadnego. Narzeka, że rośnie napięcie w mieście, niechęć wobec rodziny: – Samochód ktoś mi porysował, urwał wycieraczkę.

– Gdyby oni przestali się wreszcie lansować, pies z kulawą nogą nie przeszedłby obok ich samochodów! – mówi pani Renata, sprzedająca znicze na cmentarzu. Sama siebie czasem nazywa Matką Bolejącą. Straciła syna. – Po jego śmierci nie wymówiłam słowa przez trzy miesiące – wspomina. Przez wiele kolejnych nie wychodziła z domu. – Mieliśmy z mężem ochotę przestać istnieć, zaszyliśmy się w swoim bólu, z dala od świata i ludzi – dodaje.

Pracując przy cmentarzu, pani Renata widziała młode kobiety, które kładły się podczas pogrzebu dziecka na świeżo wykopanym grobie. Widziała matki wyjące, w drgawkach i spazmach, odchodzące od zmysłów, ale i takie, którym to potworne nieszczęście odbierało mowę. – Ja rozumiem, że każdy przeżywa stratę dziecka inaczej. Ale tak? Najpierw udawać, że czują to co my, bo okrutnie zostali skrzywdzeni, a potem, gdy już wszystko okazało się ściemą, jak gdyby nigdy nic brylować w telewizjach? Jak jakieś gwiazdy, na które czekają nagrody: samochód w czerwonym kolorze, drinki na plaży w Honolulu!

Stan szczególny

Prof. Zbigniew Mikołejko, filozof religii, etyk, ostatnio jechał pociągiem. I co? W przedziale o niczym innym się nie mówiło, tylko o Katarzynie. Teraz to bohaterka każdej rozmowy, a jeszcze niedawno typowa "wózkowa": młoda, bez wykształcenia, bez perspektyw, zamknięta w domu z dzieckiem, dla której jedyną rozrywką było wyjście z wózkiem na spotkanie z innymi "wózkowymi". Mąż dziecinny, bawiący się a to w ministranta, a to w rycerza. – To dzieciaki, którym zdarzyło się dziecko – mówi prof. Mikołejko.

– Oni są dla nas jak magnes – zauważa prof. Tomasz Szlendak, socjolog kultury i rodziny. – Przyciągają swoją innością, mają w sobie jakiś rys socjopatyczny. Socjopatyczni ludzie, na przykład mordercy, zawsze wydają się interesujący, dlatego że nie zachowują się w sposób standardowy, nie okazują – tak jakby się oczekiwało – żalu, poczucia winy, empatii.

Krzysztof Kościołek, psychoterapeuta (prowadzi terapie dla ludzi w żałobie): – Jest jakaś mądrość ludowa w zwyczaju, że przez rok po śmierci bliskiej osoby chodzi się na czarno, że zachowuje się dystans do świata. To znak, że żałoba to stan szczególny, proces, który wymaga czasu.

– Żałoba? U Kaśki i Bartka nie istnieje. Żałoba jest wtedy, gdy się naprawdę odczuwa stratę – zauważa sentencjonalnie pani Renata.

Żaneta Nowak, która dopiero matką zostanie, mówi prosto to, co dziś myśli Sosnowiec: – Naprawdę trzeba mieć zdolności, żeby tak w ch... całą Polskę zrobić.

Autorzy: Anna Szulc, Małgorzata Święchowicz








sobota, 31 marca 2012

WTA Miami. Radwańska pokonała w finale Szarapową!


mk, PAP
31.03.2012 , aktualizacja: 31.03.2012 21:57
A A A Drukuj

31.03.2012, godzina 18:30

 A.Radwańska

  • 62 S4
  • 71 S5
Agnieszka Radwańska po zwycięstwie w MiamiFot. Andrew Innerarity REUTERSAgnieszka Radwańska po zwycięstwie w Miami
Agnieszka Radwańska wygrała w sobotę turniej WTA Tour rangi Premier I na twardych kortach w Miami - najważniejszy po wielkoszlemowych turniej na świecie (z pulą nagród 4,828 mln dol.). W finale rozstawiona z numerem piątym Polka pokonała wiceliderkę rankingu tenisistek Rosjankę Marię Szarapową (nr 2.) 7:5, 6:4. Radwańska w całym turnieju nie straciła nawet seta.
Agnieszka Radwańska pokonała Marię Szarapową
Fot. Wilfredo Lee AP
Agnieszka Radwańska pokonała Marię Szarapową
Agnieszka Radwańska pokonała Marię Szarapową w finale w Miami i odniosła największy sukces w karierze!
Fot. Wilfredo Lee AP
Agnieszka Radwańska pokonała Marię Szarapową w finale w Miami i odniosła największy sukces w karierze!
Agnieszka Radwańska pokonała Marię Szarapową w finale w Miami i odniosła największy sukces w karierze!
Fot. KEVIN LAMARQUE REUTERS
Agnieszka Radwańska pokonała Marię Szarapową w finale w Miami i odniosła największy sukces w karierze!
23-letnia krakowianka nie straciła w imprezie seta. Zarobiła 712 tysięcy dolarów i jest to druga najwyższa premia w jej karierze. Więcej warte było tylko październikowe zwycięstwo w imprezie tej samej rangi w Pekinie, gdzie otrzymała czek na sumę 775 500 dol.

Triumf oznacza też 1000 punktów ("na czysto" 750, bo broniła 250 za ubiegłoroczny ćwierćfinał) do rankingu WTA Tour, w którym zajmuje czwartą pozycję, najwyższą w dotychczasowej karierze. Pozostanie na niej, ale zmniejszy do 430 pkt dystans do trzeciej Czeszki Petry Kvitovej, która odpadła w drugiej rundzie.

Radwańska wygrała dziewiąty turniej w karierze, a drugi w tym roku, wcześniej w lutym w Dubaju. Nie poniosła porażki w piątym z rzędu występie w finale (to był jej 11. finał). Od sierpnia ubiegłego roku zwyciężyła w decydujących meczach w Carlsbadzie, Tokio, Pekinie, Dubaju i Miami.

W sobotę przerwała serię sześciu porażek z Szarapową, którą wcześniej pokonała tylko raz we wrześniu 2007 roku w trzeciej rundzie wielkoszlemowego US Open.

Finał był meczem, w którym obie tenisistki wkładały maksymalną siłę w każde uderzenie. Większe ryzyko podejmowała Szarapowa, ale sporo piłek psuła. Polka wykazywała się większą cierpliwością i regularnością.

W pierwszych jedenastu gemach obie tenisistki dość pewnie utrzymywały własne podania, choć w każdym była wyrównana walka. Przy 6:5 dla Radwańskiej objęła ona prowadzenie 40-0. Dwa pierwsze setbole zmarnowała trafiając w siatkę, ale przy trzecim pomyliła się Rosjanka.

Obraz gry się nie zmienił w drugiej partii. Szarapowa nadal była mniej precyzyjna, a przy kilku ważnych punktach psuła praktycznie kończące uderzenia.

W miarę upływu czasu wyraźnie coraz gorzej radziła sobie z rosnącą presją.

Jednak i tym razem kluczowy okazał się ostatni gem przy serwisie Szarapowej, która wtedy wyraźnie nie zapanowała nad nerwami i przy stanie 15-40 wyrzuciła w aut piłkę przy pierwszym meczbolu, po godzinie i 44 minutach gry.

Był to jej 45. niewymuszony błąd w tym pojedynku. Krakowianka miała ich tylko 12. Polka zdobyła 74 punkty, tracąc 60.

Wcześniej Radwańska dwukrotnie dochodziła w Miami do ćwierćfinału (2010-11), natomiast Szarapowa po raz czwarty przegrała tu w finale, podobnie jak w latach 2005-06 i 2011.

Polka wygrała 26. mecz w tym roku, a takim wynikiem może się pochwalić tylko Białorusinka Wiktoria Azarenka. Liderka rankingu WTA Tour poniosła pierwszą porażkę w tym sezonie właśnie w Miami, w ćwierćfinale z Francuzką Marion Bartoli (7.). Od początku roku czterokrotnie ograła Radwańską, na którą sposobu nie znalazła żadna inna zawodniczka.

Sukcesy Agnieszki Radwańskiej:

zwycięstwa w turniejach WTA Tour (9)

Sztokholm (2007, kort twardy, pula nagród 220 tys. dol.)

Pattaya (2008, kort twardy, pula nagród 220 tys. dol.)

Stambuł (2008, kort ziemny, pula nagród 220 tys. dol.)

Eastbourne (2008, kort trawiasty, pula nagród 220 tys. dol.)

Carlsbad (2011, kort twardy, pula nagród 721 tys. dol.)

Tokio (2011, kort twardy, pula nagród 2,05 mln dol.)