poniedziałek, 21 kwietnia 2014

MON kupi najnowocześniejsze myśliwce świata

  • MON kupi najnowocześniejsze myśliwce świata

MON kupi najnowocześniejsze myśliwce świata. Resort obrony planuje zakup F-35, tak zwanych samolotów piątej generacji. Na razie szczegóły kontraktu są owiane tajemnicą.

F-35 /AFP

F-35
/AFP

Minister obrony Tomasz Siemoniak pytany o ten temat mówi niewiele. Zaznacza, że w tej chwili za wcześnie mówić o konkretach i wiążących decyzjach. Szef MON przypomniał w rozmowie z IAR, że wojsko planuje zakupy na wiele lat do przodu. Są rozważane różne kwestie, w tym myśliwce f-35. Nie oznacza to, że już zapadła decyzja w tej sprawie. 

Wiadomo za to, że nowoczesne F-35 miałyby zastąpić wysłużone Su-22 oraz Mig-29, których resursy również niedługo się skończą. Publicysta magazynu "Polska Zbrojna" Tadeusz Wróbel przewiduje, że nowych myśliwców trzeba będzie kupić co najmniej cztery eskadry, czyli ponad 60 maszyn. 

Reklama

Zdaniem Tadeusza Wróbla największym problemem myśliwców piątej generacji jest ich cena. Jeszcze niedawno za egzemplarz - bez systemu i uzbrojenia - trzeba było zapłacić 200 milionów dolarów. Teraz ceny trochę spadły. Producent przewiduje, że jeśli produkcja ruszy pełną parą, myśliwce jeszcze stanieją i będzie je można kupić po 80-90 milionów za sztukę. 

Do tego trzeba doliczyć koszty systemu, czyli wyszkolenie personelu latającego i obsługę techniczną, a także części zamienne i uzbrojenie. Eksperci szacują, że taki kontrakt pochłonie około dziecięciu miliardów dolarów. 

Myśliwce piątej generacji mogłyby się pojawić w Polsce w 2020 roku



Czytaj więcej na http://fakty.interia.pl/polska/news-mon-kupi-najnowoczesniejsze-mysliwce-swiata,nId,1413110?utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox

niedziela, 20 kwietnia 2014

Roman Wilhelmi: anioł spod ciemnej gwiazdy

Roman Wilhelmi Foto: BE&W

Cha­ry­zma­tycz­ny, bez­kom­pro­mi­so­wy, pełen nie­okieł­zna­nej ener­gii, na sce­nie dawał z sie­bie wszyst­ko. Żył szyb­ko, in­ten­syw­nie, nie oszczę­dzał się. "Linię życia mam długą", mówił kie­dyś w jed­nym z wy­wia­dów. Do ostat­nich chwil snuł da­le­ko­sięż­ne, am­bit­ne plany. Zmarł po cięż­kiej cho­ro­bie, za­le­d­wie kilka mie­się­cy po pięć­dzie­sią­tych pią­tych uro­dzi­nach.

Był dziec­kiem nie­sfor­nym i trud­nym do po­skro­mie­nia. Przez lata uczęsz­czał do szko­ły w Alek­san­dro­wie Ku­jaw­skim, pro­wa­dzo­nej przez ojców z To­wa­rzy­stwa Sa­le­zjań­skie­go, do któ­rej prze­nie­śli go zde­spe­ro­wa­ni ro­dzi­ce, wie­rząc, że może księ­ża na­uczą chłop­ca dys­cy­pli­ny. Nad jego cha­rak­te­rem nie za­pa­no­wa­no, ale to tam, za­in­spi­ro­wa­ny przez księ­dza o nader ar­ty­stycz­nej duszy, za­de­biu­to­wał na sce­nie... gra­jąc w ja­seł­kach Je­zu­sa; wła­śnie wtedy na­ro­dzi­ło się jego za­in­te­re­so­wa­nie ak­tor­stwem. Za­czął się roz­wi­jać, ćwi­czył, wy­grał nawet kon­kurs re­cy­ta­tor­ski w po­znań­skim radiu i, za­chę­co­ny od­nie­sio­nym wów­czas suk­ce­sem, po­sta­no­wił wresz­cie sta­nąć przed ko­mi­sją pod­czas eg­za­mi­nu do szko­ły ak­tor­skiej. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło, by oblał – dzień wcze­śniej spu­chła mu cała twarz i ledwo mógł mówić (cudem wy­gło­sił przy­go­to­wa­ny wiersz); zna­lazł się jed­nak na li­ście przy­ję­tych mimo wy­raź­ne­go sprze­ci­wu Adama Ha­nusz­kie­wi­cza, który sta­now­czo nie zga­dzał się na przy­ję­cie Wil­hel­mie­go do grona stu­den­tów, ar­gu­men­tu­jąc swą de­cy­zję nie­wy­star­cza­ją­cym wzro­stem aspi­ru­ją­ce­go ak­to­ra. I cho­ciaż stu­dia ukoń­czył z do­sko­na­łym wy­ni­kiem, a nie­któ­rzy pro­fe­so­ro­wie mieli go za ogrom­ny ta­lent, długo nie mógł się prze­bić.

REKLAMA

Kiedy dy­rek­to­rem te­atru zo­stał Alek­san­der Bar­di­ni, czło­nek war­szaw­skiej PWST i men­tor Wil­hel­mie­go, młody aktor zo­stał ze­pchnię­ty na drugi plan. Na po­cząt­ku chciał nawet wy­je­chać do innej czę­ści kraju, ale pro­fe­sor na­mó­wił go na po­zo­sta­nie w War­sza­wie. I Wil­hel­mi zo­stał, choć przez dłu­gie mie­sią­ce mu­siał za­do­wa­lać się ro­la­mi epi­zo­dycz­ny­mi i nie­roz­wi­ja­ją­cy­mi, gdyż Bar­di­ni (zresz­tą po­dob­nie jak Ha­nusz­kie­wicz) miał go za dość ni­ja­kie­go, po­zba­wio­ne­go ar­ty­stycz­nej oso­bo­wo­ści i mniej uta­len­to­wa­ne­go od ko­le­gów z roku; do­pie­ro Ja­nusz War­miń­ski po­zwo­lił mu za­ist­nieć na sce­nie.

Ar­ty­sta pełen sprzecz­no­ści

Roman Wil­hel­mi wy­zna­wał, że przez długi czas nie miał dy­stan­su ani do sie­bie, ani do swo­jej pracy. Ne­ga­tyw­ne re­cen­zje go za­ła­my­wa­ły, nie po­tra­fił śmiać się ze swo­ich sła­bo­stek, był za­pa­trzo­nym w sie­bie ego­istą, igno­ro­wał to, co dzia­ło się wokół niego, a na ko­le­gów z ze­spo­łu pa­trzył z wyż­szo­ścią. Do­pie­ro po kilku la­tach udało mu się zwal­czyć wiele spo­śród tych cech; prze­stał za­bie­gać o uwagę i dbać o to, co pisze o nim prasa. Nie zmie­ni­ło się jedno – Wil­hel­mi po­zo­stał sa­mot­ni­kiem, nie­prze­pa­da­ją­cym za ludź­mi ze swo­je­go oto­cze­nia, nie in­te­gro­wał się, uni­kał wspól­nych im­prez, praca ze­spo­ło­wa była dla niego ka­tor­gą i nie po­tra­fił się w niej od­na­leźć. Ko­chał ak­tor­stwo, nie ak­to­rów. Nic więc dziw­ne­go, że re­ży­se­rzy czę­sto sobie z nim nie ra­dzi­li, nie po­tra­fi­li zro­zu­mieć jego ar­ty­stycz­nych kon­cep­cji, zaś ze wzglę­du na szcze­ry i twar­dy cha­rak­ter nie prze­pa­da­li za nim ko­le­dzy z pracy. Zda­rza­ły się też Wil­hel­mie­mu na­pa­dy agre­sji, sły­nął ze swo­jej po­ryw­czo­ści, a tym, któ­rzy mu pod­pa­dli, po­tra­fił po­rząd­nie – i cel­nie – na­wrzu­cać. Z dru­giej jed­nak stro­ny za­pa­mię­ta­no go rów­nież jako duszę to­wa­rzy­stwa, męż­czy­znę o nie­prze­cięt­nej in­te­li­gen­cji, sły­ną­ce­go z do­sko­na­łe­go po­czu­cia hu­mo­ru. Był pełen sprzecz­no­ści i dzię­ki temu sta­wał się jesz­cze bar­dziej in­te­re­su­ją­cy; wła­śnie tę część swo­jej oso­bo­wo­ści prze­no­sił na ekran, umie­jęt­nie wy­ko­rzy­stu­jąc ją przy two­rze­niu po­sta­ci.

Naj­le­piej czuł się jed­nak w ro­lach ko­me­dio­wych, choć re­ży­se­rzy nie chcie­li an­ga­żo­wać go do fil­mów lek­kich; Wil­hel­mi iry­to­wał się, że jego po­sta­ciom za­wsze mu­siał to­wa­rzy­szyć wiel­ki dra­mat. Nie­for­mal­nie mia­no­wa­no go czo­ło­wym od­twór­cą ról ne­ga­tyw­nych bo­ha­te­rów na ekra­nie i w te­atrze, ale wy­jąt­ko­wo mu to nie prze­szka­dza­ło; uwa­żał, że czar­ne cha­rak­te­ry są znacz­nie cie­kaw­sze. Po­go­dził się z tym, że jest ska­za­ny na gry­wa­nie typów spod ciem­nej gwiaz­dy, i sku­piał się, by ich zro­zu­mieć, chciał, żeby stali się jak naj­bar­dziej wia­ry­god­ni. W pracę an­ga­żo­wał się całym ser­cem, dążył do per­fek­cji, swo­ich bo­ha­te­rów roz­pra­co­wy­wał i do­pra­co­wy­wał, póki sam nie był za­do­wo­lo­ny z efek­tu; a jed­no­cze­śnie stwa­rzał wra­że­nie, że gra ot tak, mi­mo­cho­dem, nie­dba­le, dając się po­nieść emo­cjom.


Choć żył teatrem, nie odrzucał propozycji filmowych. Na długie lata zaszufladkowała go rola Olgierda Jarosza w serialu "Czterej pancerni i pies", choć grany przez Wilhelmiego bohater ginie dość szybko. Planowano wprawdzie jakoś go wskrzesić, wprowadzić do scenariusza brata bliźniaka czy też sobowtóra Olgierda, ale sam zainteresowany po przeczytaniu wstępnych szkiców zdusił te plany w zarodku. Później latami czekał na jakąś ważniejszą ekranową rolę, i tak bardzo bał się, iż znowu przylepią mu łatkę, że na początku odrzucił rolę w "Karierze Nikodema Dyzmy" (zdecydował się ponoć dopiero wtedy, gdy ktoś sprytnie napomknął, że następnym kandydatem typowanym do tej roli jest Jerzy Stuhr. Wilhelmi nie znosił konkurencji i nie wierzył, że ktoś mógłby go godnie zastąpić).

Nie wiedział, że umiera

REKLAMA

Nigdy nie narzekał na brak powodzenia u kobiet, jednak nie był partnerem łatwym w pożyciu. Aktorce Iwonie Bielskiej, z którą był w związku na odległość (on wówczas pracował w Krakowie, ona pomieszkiwała w Warszawie) fundował prawdziwą uczuciową huśtawkę; potrafił zadzwonić do niej i oznajmić, że jeśli zaraz do niego nie przyjedzie, skoczy z balkonu. Potem Wilhelmi oświadczył się koleżance z akademika, Danucie, i szybko wzięli ślub. Żona wspominała go jako człowieka wspaniałego, choć konfliktowego. Rozstali się po dziewięciu latach małżeństwa, ale pozostali w dobrych stosunkach. Aktor, niezrażony uczuciowymi niepowodzeniami, nie zrezygnował z poszukiwania miłości i wkrótce stanął przed ołtarzem poza raz drugi, tym razem z Mariką, węgierską tłumaczką. Doczekali się syna Rafała, ale i ten związek nie przetrwał. Według relacji przyjaciół, po rozwodzie Wilhelmi nie interesował się losem dziecka, aż wreszcie matka, pozbawiona środków finansowych, wyjechała wraz z synem do Austrii w poszukiwaniu lepszego życia. Wilhelmi przełknął gorzką pigułkę i znowu wrócił do gry. Romans z Grażyną Barszczewską skończył się szybko, z powodu, oczywiście, różnicy charakterów. Ostatnią partnerką aktora była sekretarka planu filmowego, Liliana; to dla niej Wilhelmi powolutku zaczął zmieniać swoje życie, próbował się uspokoić i wyciszyć, nieco zwolnić. Za późno.

Mówi się, że wykończył go stres tłumiony dużymi ilościami alkoholu i wypalanymi w nadmiarze papierosami. Podobno nie wiedział, że umiera. Lekarze nie dawali mu jednak prawie żadnych szans, ich diagnoza była bezlitosna: rak wątroby z przerzutami do płuc. Do ostatnich chwil, dopóki tylko pozwalało mu zdrowie, Wilhelmi pracował, grał. Albo faktycznie nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, albo nie dopuszczał faktów do świadomości. Planował udział w kolejnych występach, napomykał nawet o przeprowadzce do Francji.

Zmarł 3 listopada 1991 roku. Miał zaledwie 55 lat.

sobota, 19 kwietnia 2014

Nie dostałam rozgrzeszenia, bo mieszkam z narzeczonym

"Nie dostałam rozgrzeszenia, bo mieszkam z narzeczonym" Foto: Shutterstock

"Można mówić, że miesz­ka­my razem, ale nie współ­ży­je­my, tylko który ksiądz w to uwie­rzy?" – za­sta­na­wia się Ar­le­ta. I dla­te­go pod­czas spo­wie­dzi nigdy nie wspo­mi­na, że ona i jej chło­pak mają ten sam adres.

Pół praw­dy w kon­fe­sjo­na­le

REKLAMA

Do­mi­ni­ka i Rafał sie­dem mie­się­cy temu wzię­li ślub. Nie­wiel­ki ko­ściół w małej ślą­skiej miej­sco­wo­ści z tru­dem po­mie­ścił ponad dwie­ście osób. Ale było tak, jak sobie wy­ma­rzy­li: zna­jo­mi z War­sza­wy, gdzie od lat miesz­ka­ją, naj­bliż­sza ro­dzi­na z bab­cią na czele i za­zdro­sne spoj­rze­nia są­sia­dów, bo Do­mi­ni­ka jest je­dy­nacz­ką i ro­dzi­ce zor­ga­ni­zo­wa­li jej "ślub ma­rzeń".

– Po­ja­wił się tylko jeden zgrzyt: spo­wiedź – przy­zna­je młoda żona. – Chcia­łam się przy­go­to­wać, więc do spo­wie­dzi po­szłam jesz­cze w War­sza­wie. Ale kiedy przy­zna­łam, że miesz­kam z na­rze­czo­nym, za­czę­ła się po­ga­dan­ka, którą sły­sza­ło chyba pół ko­ścio­ła. My­śla­łam, że spalę się ze wsty­du. Oczy­wi­ście roz­grze­sze­nia nie do­sta­łam. Wy­szłam czer­wo­na jak burak i przez trzy dni kom­bi­no­wa­łam, co zro­bić. W końcu po­szłam do in­ne­go ko­ścio­ła i w kon­fe­sjo­na­le po­wie­dzia­łam, że współ­ży­łam z na­rze­czo­nym. Roz­grze­sze­nie do­sta­łam. Mia­łam wy­rzu­ty su­mie­nia, że po­wie­dzia­łam tylko pół praw­dy, ale drugi raz ta­kie­go upo­ko­rze­nia bym nie prze­ży­ła.

Nie uwa­żam tego za grzech, więc nie mówię

30-let­nia Ar­le­ta uważa, że Do­mi­ni­ka "źle się przy­go­to­wa­ła". – W ko­ście­le nie bywam zbyt czę­sto, ale wiem, że kon­ku­bi­nat jest grze­chem cięż­kim – tłu­ma­czy. – Można ściem­niać księ­dzu w kon­fe­sjo­na­le, że miesz­ka­my razem, ale nie współ­ży­je­my, tylko kto uwie­rzy, że do­ro­śli lu­dzie od­su­wa­ją się od sie­bie każde na swój brzeg łóżka i grzecz­nie kładą ręce na koł­drze? Prze­cież to nie­po­waż­ne.

Dla­te­go Ar­le­ta re­gu­lar­nie dwa razy w roku cho­dzi do spo­wie­dzi. – Przed świę­ta­mi, bo nie chcę, żeby się ro­dzi­ce i bab­cia de­ner­wo­wa­li – tłu­ma­czy. – Miesz­kam na dru­gim końcu Pol­ski, jeż­dżę do nich tylko na Boże Na­ro­dze­nie i Wiel­ka­noc i chcę ten czas spę­dzić w miłej at­mos­fe­rze. Nie­po­trzeb­ne mi kłót­nie, bo w ko­ście­le nie po­szłam do ko­mu­nii. Za­wsze cho­dzę – uśmie­cha się Ar­le­ta, która "na dru­gim końcu Pol­ski" od czte­rech lat miesz­ka z Paw­łem. – Nigdy nie mia­łam pro­ble­mu z roz­grze­sze­niem. Po pro­stu nie mówię, że miesz­ka­my razem, po­nie­waż nie uwa­żam tego za grzech – tłu­ma­czy.


Samo miesz­ka­nie to nie grzech

Je­zu­ita, oj­ciec Da­riusz Ko­wal­czyk, od­po­wia­da­jąc w Ty­go­dni­ku Ka­to­lic­kim "Nie­dzie­la" Ewie z Tar­cho­mi­na, która od trzech lat miesz­ka z chło­pa­kiem i pyta: "Dla­cze­go nie mogę do­stać roz­grze­sze­nia?" tłu­ma­czył, że pod­czas wspól­ne­go miesz­ka­nia moż­li­we są trzy sy­tu­acje. Pierw­sza: wspól­ne miesz­ka­nie wraz z de­cy­zją o re­gu­lar­nym współ­ży­ciu sek­su­al­nym; druga: wspól­ne miesz­ka­nie wraz z za­mia­rem życia w czy­sto­ści, ale z dość czę­sty­mi upad­ka­mi w tej ma­te­rii; trze­cia: wspól­ne miesz­ka­nie przy za­cho­wa­niu czy­sto­ści przed­mał­żeń­skiej.

Jak od­no­si się do nich Ko­ściół, a przez to spo­wied­nik? Oj­ciec Da­riusz Ko­wal­czyk: "Pierw­sza sy­tu­acja jest cał­ko­wi­cie nie­zgod­na z na­ucza­niem Ko­ścio­ła i osoby, które na nią się de­cy­du­ją, nie mogą otrzy­mać roz­grze­sze­nia. Druga sy­tu­acja jest bar­dziej zło­żo­na, gdyż mamy w niej do czy­nie­nia z do­bry­mi chę­cia­mi, które jed­nak mają nie­wiel­ki wpływ na rze­czy­wi­stość. (…) W trze­ciej sy­tu­acji – choć przy­znaj­my, że zda­rza się ona ra­czej rzad­ko – nie ma po­wo­dów, aby od­ma­wiać roz­grze­sze­nia. Samo miesz­ka­nie razem nie jest grze­chem."

Stało się, ale tylko raz…

Wie o tym 26-let­nia Mo­ni­ka i dla­te­go kilka mie­się­cy temu po­zwo­li­ła, by wpro­wa­dził się do niej Jacek. – Mam swoje miesz­ka­nie, ale nie stać mnie na wszyst­kie opła­ty – wy­ja­śnia. – Szu­ka­łam współ­lo­ka­tor­ki, ale uzna­li­śmy, że bę­dzie ta­niej, jeśli jako na­rze­cze­ni za­miesz­ka­my razem. Mie­li­śmy od­dziel­ne po­ko­je i od razu usta­li­li­śmy, że z sek­sem po­cze­ka­my do ślubu. Po ja­kimś cza­sie za­czę­li­śmy spać w jed­nym łóżku, ale do ni­cze­go nie do­cho­dzi­ło. Aż do tam­tej so­bot­niej nocy… Rano byłam zroz­pa­czo­na. Zła­ma­li­śmy za­sa­dy, ale wie­dzia­łam, że nigdy wię­cej do tego nie doj­dzie.

Jed­nak ksiądz, do któ­re­go po­szła Mo­ni­ka, nie uwie­rzył, że "to" stało się tylko raz. – Usły­sza­łam, że żyję w grze­chu i nie je­stem dobrą chrze­ści­jan­ką – mówi dziew­czy­na. – Nikt, kto kocha Boga i nie od­szedł od kon­fe­sjo­na­łu bez roz­grze­sze­nia, nie ma po­ję­cia, co się wtedy czuje. Byłam jak dziec­ko wy­rzu­co­ne z domu, bo raz przy­nio­sło ze szko­ły je­dyn­kę. Po­pro­si­łam Jacka, by się wy­pro­wa­dził. Zro­bił to, ale uważa, że hi­ste­ry­zu­ję. A ja za­czę­łam się za­sta­na­wiać, czy chcę wyjść za czło­wie­ka, który mnie nie ro­zu­mie. Nie wy­obra­żam sobie, że idę na mszę i nie mogę przy­jąć ko­mu­nii. Czuję się jak wy­klu­czo­na. Chcę iść do spo­wie­dzi do in­ne­go księ­dza, ale pa­nicz­nie boję się, że od niego też usły­szę, że je­stem grzesz­ni­cą.

Ża­łu­ję i chcę to na­pra­wić

Ksiądz Jacek Stry­czek, pre­zes Sto­wa­rzy­sze­nia WIO­SNA, znany z nie­kon­wen­cjo­nal­nych kazań i dzia­łań, np. po­sta­wie­nia kon­fe­sjo­na­łu przed Ga­le­rią Kra­kow­ską uważa, że roz­mo­wę do­ty­czą­cą kwe­stii roz­grze­sze­nia lub jego braku w sy­tu­acji wspól­ne­go za­miesz­ki­wa­nia, na­le­ży za­cząć od wy­ja­śnie­nia, dla­cze­go chrze­ści­jań­stwo tak bar­dzo zaj­mu­je się sek­sem.

– Bóg chrze­ści­jan to Bóg mi­ło­ści – mówi ks. Stry­czek. – A seks ma ten­den­cję, by mi­łość imi­to­wać. Cza­sem jedno z dru­gim idzie w parze, a cza­sem ze sobą kon­ku­ru­je. Ko­ściół uważa, że ślub pod wie­lo­ma wzglę­da­mi robi róż­ni­cę. Naj­waż­niej­sza z nich jest taka, że wia­do­mo, co bę­dzie po ślu­bie. Lu­dzie de­kla­ru­ją prze­cież, że zo­sta­ną ze sobą do końca życia. Róż­ni­ca zwią­za­na ze ślu­bem do­ty­czy także seksu, który, jak wia­do­mo, łączy się na przy­kład z tym, że mogą po­ja­wić się dzie­ci.

Ksiądz Stry­czek tłu­ma­czy, że jest pięć wa­run­ków do­brej spo­wie­dzi, w tym wa­ru­nek po­sta­no­wie­nia po­pra­wy. Jeśli go za­brak­nie, ksiądz nie może udzie­lić roz­grze­sze­nia. – Czło­wie­ka można oszu­kać, Boga już nie – mówi szef Sto­wa­rzy­sze­nia WIO­SNA. – Kiedy idzie­my do spo­wie­dzi, py­ta­nie nie do­ty­czy tego, czy for­mal­nie zo­sta­nę przy­ła­pa­ny na ja­kimś grze­chu. Ono od­no­si się do tego, czy Bóg chce się ze mną ko­le­go­wać. Czy na wa­run­kach, na któ­rych ja chcę się z Nim po­jed­nać, On też bę­dzie tego chciał? Wy­obraź­my sobie na­rze­czo­ne­go, który zdra­dza na­rze­czo­ną i mówi jej: nie przej­muj się, to, czego się na­uczy­łem, wnio­sę do na­sze­go związ­ku, bę­dziesz za­do­wo­lo­na. Ona może stwier­dzić, że już go nie chce. Po­dob­nie jest z Bo­giem. Dla­te­go ra­chu­nek su­mie­nia, szcze­ra spo­wiedź i po­sta­no­wie­nie po­pra­wy są wa­run­ka­mi "do­ga­da­nia się" z Nim. My, księ­ża, nie zaj­mu­je­my się wy­ła­py­wa­niem zła, tylko przy­go­to­wa­niem ludzi, któ­rzy chcą się spo­tkać z Bo­giem, a nie wma­wia­ją Mu, że musi się z nimi z spo­tkać.

Czy to ozna­cza, że jeśli ktoś miesz­ka z na­rze­czo­nym/na­rze­czo­ną, ale chce się zmie­nić i w kon­fe­sjo­na­le stwier­dzi, że jutro się wy­pro­wa­dza, do­sta­nie roz­grze­sze­nie? – Oczy­wi­ście – mówi ksiądz Stry­czek. – Jeśli jest miej­sce na po­sta­no­wie­nie po­pra­wy, nie widzę prze­ciw­wska­zań. Tak samo jest z in­ny­mi grze­cha­mi. Jeśli ktoś nie cho­dzi do ko­ścio­ła i nie za­mie­rza tego zmie­nić, roz­grze­sze­nia nie do­sta­nie. Albo gdy zdra­dził i widać, że nie chce się po­pra­wić. Jeśli za­mie­rza zdra­dzać dalej, ale się nie przy­znał, to zna­czy, że okła­mał księ­dza, więc roz­grze­sze­nie i tak jest nie­waż­ne. Jeśli jed­nak ża­łu­je i chce się po­pra­wić, bę­dzie do­brze. W końcu Jezus przy­szedł, by po­ko­chać grzesz­ni­ków, a my je­ste­śmy po to, aby pomóc lu­dziom, by sta­wa­li się lepsi.

Źródło: Onet