poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Kazimierz Oleszek: wina działaczy Legii jest porażająca



Nie milk­ną echa afery zwią­za­nej z wy­klu­cze­niem Legii War­sza­wa z roz­gry­wek Ligi Mi­strzów. Wynik re­wan­żu mi­strzów Pol­ski z Cel­ti­kiem Glas­gow zo­stał zwe­ry­fi­ko­wa­ny na 0:3, w związ­ku z czym do ostat­niej fazy eli­mi­na­cji prze­szli mi­strzo­wie Szko­cji. Jak się oka­zu­je, gdyby pierw­sze spo­tka­nie za­koń­czy­ło się wy­ni­kiem wyż­szym niż 4:1 dla pod­opiecz­nych Hen­nin­ga Berga, mimo wal­ko­we­ra z awan­su cie­szy­li­by się gra­cze Legii. Po­in­for­mo­wał o tym w roz­mo­wie z Eurosport.​Onet.​pl Ka­zi­mierz Ole­szek. De­le­gat UEFA nie ma rów­nież wąt­pli­wo­ści, że ja­kie­kol­wiek od­wo­ła­nie mi­strzów Pol­ski nie przy­nie­sie po­żą­da­ne­go skut­ku.

Kazimierz OleszekFoto: Piotr Charchula / Newspix

Roz­strzy­gnij­my na po­czą­tek jedną kwe­stię: gdyby Legia wy­gra­ła w pierw­szym meczu 5:1, to awan­so­wa­ła­by do ko­lej­nej rundy eli­mi­na­cji Ligi Mi­strzów mimo wal­ko­we­ra w re­wan­żu?



Oczywiście, bo UEFA i tak przyznałaby walkower 3:0, więc gdyby Vrdoljak wykorzystał chociaż jeden rzut karny, to Legia dalej byłaby w grze o awans do Ligi Mistrzów. Podam panu pewien przykład z historii, kiedy to Steaua Bukareszt grała z Paris Saint-Germain. Rumuni wygrali pierwszy mecz 3:2, ale wynik zweryfikowano na 3:0, bo Francuzi mieli w składzie nieuprawnionego zawodnika. W rewanżu PSG wygrało 5:0 i przeszło do kolejnej rundy.
Czyli przy rozstrzyganiu takich spraw nie ma znaczenia, czy to był pierwszy mecz, czy rewanż?

Nie ma to żadnego znaczenia.

OK, tylko przy takim układzie wygrana w pierwszym meczu więcej niż trzema bramkami daje duże pole do kombinowania. Dajmy na to po pierwszym meczu wygranym 5:1, w rewanżu Legia przegrywa 0:4 i nie widząc szans na strzelenie bramki, świadomie wprowadza nieuprawnionego zawodnika, z myślą o tym, że dostanie walkowera 0:3.

To są już jakieś bardzo skomplikowane sytuacje. Gdyby Celtic w rewanżu wygrał 2:0, to wynik zostałby zweryfikowany na 3:0. Ale gdyby Szkoci wygrali 4:0, to utrzymano by ten wynik, korzystniejszy dla strony poszkodowanej.

Rozpatrując zatem tę sytuację czysto hipotetycznie: czy przy wygranej 5:1 w pierwszym meczu Legia mogłaby nie pojechać na rewanż, dostać walkower 0:3 i awansować?


Nie ma takiej możliwości, taka sytuacja nie wchodzi w grę, to podlega innemu paragrafowi i jest karane dyskwalifikacją. Zresztą nie przypominam sobie takiej sytuacji, że ktoś nie jedzie na rewanż...

A co by było, gdyby Legia wygrała 3:0 w pierwszym meczu i w drugim dostała walkowera 0:3?

No właśnie... Też się nad tym zastanawiałem i powiem panu szczerze, że nie wiem, jak odpowiedzieć na to pytanie*.

Skończmy te dywagacje, pomówmy o faktach. Czy to prawda, że w rewanżu z Celtikiem Bereszyński nie powinien znaleźć się nawet na ławce rezerwowych, skoro nie został zgłoszony na mecze z St. Patrick's Athletic? A co za tym idzie, nawet gdyby nie pojawił się na boisku, to i tak byłaby podstawa do ukarania Legii?

Klub musi zgłosić w UEFA listę 25 piłkarzy uprawionych do gry. Ta lista jest podstawą do rozstrzygania takich kwestii przez europejską federację. Bereszyński powinien być na niej umieszczony od początku eliminacji, ale oczywiście nie mógł być ani wpisany do protokołu sędziowskiego, ani siedzieć na ławce, ani nawet przebywać w szatni. Mógł co najwyżej siedzieć sobie na trybunach. To jest abecadło, UEFA musiała przecież zostać poinformowana dzięki tej liście, że on jest piłkarzem tego klubu i odbywa karę.

Wierzył Pan w ogóle, że Legia nie zostanie aż tak surowo ukarana?

Ten regulamin jest bardzo klarowny. W przypadku gry zawieszonego za kartki zawodnika kara jest jedna – walkower. Natomiast powoływanie się na przypadek Debreczyna (Węgrzy w podobnej sytuacji zostali ukarani jedynie finansowo - przyp. red.) jest trochę mylące, bo tam grał zawodnik, który był co prawda nieuprawniony, ale dlatego że nie został zgłoszony, a nie zawieszony za kartki. A w takim przypadku regulamin dopuszcza karę grzywny. Dlatego gdyby UEFA nie ukarała Legii zgodnie ze swoimi przepisami, to byłby precedens. UEFA nie może przeczyć samej sobie. Jest mi naprawdę bardzo przykro, że tak się stało, ale nie wyobrażam sobie, że UEFA mogłaby podjąć inną decyzję.

Na co Legia powinna powołać się przy odwołaniu?

Przede wszystkim podniósłbym taką rzecz: Bereszyński był naszym zawodnikiem, a jako dowód podałbym, że grał w meczach ligowych na początku sezonu, a w kadrze na mecze z St. Patrick's i pierwszy z Celtikiem nie znalazł się, bo klub miał na uwadze jego zawieszenie. Legia ma tak doskonałych prawników, że może coś jeszcze wymyślą...

Czy to właściwie coś da?

Nie, nie, absolutnie nie... Nie wierzę, że odwołanie coś da.

Gdzieś natknąłem się na przepis, że wszystkie kluby, które wezmą udział w losowaniu kolejnej fazy Ligi Mistrzów, muszą być znane na 12 godzin przed jego rozpoczęciem. Tymczasem los Legii zadecydował się na nieco ponad godzinę przed startem ceremonii losowania. Czy to może być jakaś furtka dla Legii?

Ale to była jakaś wyjątkowa sytuacja, wszystko rozstrzygało się przecież w ciągu ostatnich godzin. Myślę, że to jest do obronienia przez UEFA, obradowała przecież jej komisja, która miała wydać bardzo ważną decyzję związaną z losowaniem. Czasami zdarza się więc tak, że ten okres 12 godzin jest przekraczany.

Według Pana po tak głośnej sprawie – bo przecież pisały o tym media z całej Europy, i to raczej w pełnym dezaprobaty dla decyzji europejskiej federacji tonie – może dojść do zmiany regulaminu UEFA w tym względzie?

Nie sądzę, bo przecież ten regulamin jest już od ładnych paru lat. Dlaczego zatem miałby się zmienić? Jak mógłby pan to wytłumaczyć?

Przewinienie było tak naprawdę niewielkie, a Legia została potraktowana w najsurowszy sposób, bo regulamin nie dopuszcza możliwości rozstrzygania sytuacji pośrednich.

Ja to wszystko rozumiem, ta pomyłka była naprawdę drobna, ale ta pomyłka miała miejsce, i tyle. Dlaczego musiała zrobić ją Legia, a nie zrobił jej Celtic? Nie sądzę, żeby miała zajść jakaś zmiana, ale to jest tylko moje zdanie.

Po ukaraniu Legii pojawiły się zdania, że w interesie UEFA nie było uchronienie Legii przed walkowerem, bo w przeszłości były problemy z kibicami mistrza Polski.

W żadnym wypadku to nie jest prawda. To jakaś teoria spiskowa, ja w nią nie wierzę. To był zupełnie inny rodzaj przewinienia. Legia była karana za race, za rasistowskie okrzyki, ale to nie miało absolutnie żadnego znaczenia. Śmieszą mnie tego typu wypowiedzi, że my jesteśmy ze Wschodu, więc w UEFA traktują nas inaczej. To jakieś teorie wzięte z księżyca. Rozumiem rozgoryczenie, ale nie można tak do tego podchodzić.

A jak by się Pan odniósł do wypowiedzi Romana Koseckiego? Wiceprezes PZPN w rozmowie z TOK FM oznajmił, że "rzyga tą UEFA" i że być może jeszcze przed rewanżem delegat mrugał okiem do działaczy Celticu, że ci mają walkowera w kieszeni.

Wydaje mi się, że Roman podszedł już do tego w ironiczny sposób, bo ręce mu opadły, że tak to się skończyło. I wydaje mi się, że do końca sam w to nie wierzy. Wina działaczy w tej całej historii jest porażająca. Jest przecież napisane jak wół w regulaminie, że zawodnik odbywa karę, kiedy jest w protokole.

Czyli nie ma takiej możliwości, żeby przed każdym meczem delegat UEFA przekazywał klubom, kto ma być wpisany w odpowiednim miejscu?

Delegaci nie śledzą na bieżąco, kto powinien pauzować za kartki. 75 minut przed rozpoczęciem meczu delegaci dostają składy podpisane przez kierowników i kapitanów drużyn, cała odpowiedzialność w tej kwestii spada więc na klub.

* Już po tej rozmowie znalazłem adekwatny przypadek z sezonu 1992/93. W pierwszej rundzie VfB Stuttgart wygrał u siebie z Leeds United 3:0, by w rewanżu przegrać 1:4. Niemcy powinni awansować zgodnie z zasadą, która mówi o bramkach strzelonych na wyjeździe. Jednak na Ellan Road w barwach Die Schwaben wystąpił nieuprawniony zawodnik, przez co wynik został zweryfikowany na 3:0 dla Anglików i przy idealnym remisie w rywalizacji (3:3) o awansie musiało zadecydować dodatkowe spotkanie. Na Camp Nou w Barcelonie 2:1 wygrało Leeds i awansowało do kolejnej fazy rozgrywek.

niedziela, 10 sierpnia 2014

Dlaczego UEFA musiała ukarać Legię


08/08/2014Źródło: Własne

Tematem dnia jest dziś oczywiście "wykluczenie" Legii Warszawa z eliminacji Ligi Mistrzów. Wobec natłoku informacji, postanowiliśmy przyjrzeć się sprawie i odpowiedzieć na kluczowe pytanie: dlaczego?

Bogusław Leśnodorski. Fot. Damian Burzyk

Bogusław Leśnodorski. Fot. Damian Burzykowski DAMIAN BURZYKOWSKI/Newspix)

Przed godziną jedenastą Bogusław Leśnodorski, mniejszościowy akcjonariusz i prezes zarządu Legii, w emocjonalnym tweecie poinformował, że w tej edycji Ligi Mistrzów mistrzowie Polski już nie zagrają.
 
Sprawa niemalże natychmiast zyskała status breaking news, nie tylko w mediach sportowych. Zamiast jednak próby wyjaśnienia, dlaczego UEFA postąpiła w ten, a nie inny sposób, niektórzy dziennikarze podważali zasadności zastosowania w stosunku do Legii obowiązujących ją regulacji prawnych, inni (działacze, trenerzy, piłkarze i byli piłkarze,  piłkarscy „eksperci") wyrażali swoje smutek i rozgoryczenie, nieraz przyznając się do nieznajomości przepisów. Ale po kolei.
 
 
 
I. Czerwona kartka Bereszyńskiego
 
Fakty
 
Była 67' minuta meczu ostatniego spotkania Legii w fazie grupowej minionej edycji Ligi Europy, przeciwko Apollonowi Limasol. Legia prowadziła 2:0. Gaston Sangoy, pomocnik gospodarzy, ostro faulował Jakuba Rzeźniczaka. Do rywala błyskawicznie doskoczył Bartosz Bereszyński, powalając go na murawę. Po chwili zamieszania arbiter pokazał Songoy'owi oraz prawemu obrońcy Legii po czerwonej kartce.
 
 
Przepisy
 
Zgodnie z art. 22 pkt. 1 Regulaminu rozgrywek Ligi Europy w sezonie 2013/2014 (Regulations of the UEFA Europa League, 2012-15 Cycle, 2013/14 Season):
 
As a rule, a player who is sent off the field of play is suspended for the next  match in a UEFA club competition. The Control and Disciplinary Body is entitled to augment this punishment. For serious offences the punishment can be extended to all UEFA competition categories. 
 
Tłumaczenie*:
 
Co do zasady, zawodnik wykluczony z gry zostaje zawieszony na następny mecz rozgrywek klubowych UEFA. Komisja Dyscyplinarna może jednak wydłużyć karę. W przypadku poważnych przewinień, obowiązywanie kary może zostać rozszerzone na wszystkie kategorie rozgrywek klubowych UEFA.
 
Bereszyński został ostatecznie zawieszony przez Komisję Dyscyplinarną na trzy mecze. Kara objęła wszystkie rozgrywki klubowe UEFA i przeszła na następny sezon (mecz z Apollonem był ostatnim Legii „w Europie" w ubiegłym sezonie). 
 
Warto również wspomnieć o art. 22 pkt. 5 ww. regulaminu, zgodnie z którymzawieszenie za żółte kartki w rozgrywkach klubowych wygasa wraz z końcem sezonu. W sprawie Bereszyńskiego przepis ten rzecz jasna nie znajdzie zastosowania, bowiem przyczyną zawieszenia była czerwona kartka.
 
 
II. Odbycie kary zawieszenia
 
Przepisy
 
Jako zwycięzca rozgrywek T-Mobile Ekstraklasy w sezonie 2013/2014, Legia zakwalifikowała się do rozgrywek Ligi Mistrzów w sezonie 2014/2015. Warszawiacy rozpoczęli je od drugiej rundy eliminacyjnej w ramach tzw. ścieżki mistrzów. To właśnie w tych rozgrywkach Bereszyński miał odbyć karę trzech meczów.
 
Zgodnie z art. 18 pkt. 1 Regulaminu rozgrywek Ligi Mistrzów w sezonie 2014/2015 (Regulations of the UEFA Champions League, 2012-15 Cycle, 2014/15 Season):
 
In order to be eligible to participate in the UEFA club competitions, players must be registered with UEFA within the requested deadlines to play for a club and fulfil all the conditions set out in the following provisions. Only eligible players can serve pending suspensions.
 
Tłumaczenie:
 
Aby zawodnik był uprawniony do udziału w rozgrywkach klubowych UEFA, musi być on, we właściwych terminach, zgłoszony w UEFA do gry w klubie oraz spełniać warunki określone w przepisach poniższych. Wyłącznie zawodnicy uprawnieni [do udziału w rozgrywkach klubowych UEFA – przyp. wł.] mogą odbyć będącą w toku karę zawieszenia.
 
Powyższy przepis jest dla sprawy Bereszyńskiego kluczowy. Przewiduje on, że kara zawieszenia obejmuje te mecze w rozgrywkach klubowych UEFA, do udziału w których ukarany zawodnik jest uprawniony, tj. do których ukarany zawodnik został zgłoszony (warunkiem udziału w rozgrywkach jest zgłoszenie doń). Na tym właśnie polega dolegliwość kary zawieszenia, by ukarany zawodnik nie mógł wystąpić w meczach, w których potencjalnie – gdyby kary nie orzeczono –  wystąpić by mógł. Owa potencjalność występu uzależniona jest tylko od jednego warunku, a mianowicie uprawnienia do udziału w rozgrywkach (a zatem zgłoszenia doń), nie zaś do innych okoliczności, jak kontuzje, zawieszenie na podstawie regulaminu klubowego etc. W przeciwnym razie, przykładowo, klub mógłby nie zgłosić do rozgrywek klubowych UEFA zawodnika, który został ukarany karą zawieszenia, a w danym okresie jest kontuzjowany, tak, aby kara zawieszenia przypadła na mecze, w których zawodnik ten i tak nie mógłby wystąpić z powodu kontuzji. W ten sposób doszłoby do obejścia kary zawieszenia. Natomiast zgodnie z ww. przepisem, w takiej sytuacji (i innych podobnych) klub może:
 
a) zgłosić do rozgrywek kontuzjowanego (czy zawieszonego) zawodnika – wówczas kara zawieszenia przypada wprawdzie na okres, w którym ukarany zawodnik nie może występować z powodu kontuzji, lecz dolegliwość polega na tym, że „zabiera" on miejsce zawodnikowi zdrowemu, zdolnemu do występu;
 
b) nie zgłaszać do rozgrywek zawodnika kontuzjowanego – wówczas pomimo absencji w meczach przypadających na okres kontuzji zawodnika, zawodnik odbędzie karę dopiero wtedy, gdy po wyleczeniu urazu zostanie zgłoszony do rozgrywek (o ile będzie to dopuszczalne). Wprawdzie nie „zabierze" on miejsca w okresie kontuzji, ale dopiero po jej wyleczeniu.
 
Fakty
 
Bereszyński nie został zgłoszony do udziału w drugiej rundzie eliminacji Ligi Mistrzów (dwumecz z St. Patricks' Athletic), a dopiero w trzeciej (dwumecz z Celtikiem). W rezultacie, oba mecze przeciwko mistrzowi Irlandii nie zostały objęte karą zawieszenia, a jedynie pierwszy mecz przeciwko Celtikowi. Tym samym przed rewanżem, w którym Bereszyński wystąpił przez cztery minuty, odbył on karę zawieszenia zaledwie w jednej trzeciej.
 
 
III. Konsekwencje dla Legii
 
Przepisy
 
Zgodnie z art. 21 pkt. 1  Regulaminu rozgrywek Ligi Mistrzów w sezonie 2014/2015:
 
The provisions of the UEFA Disciplinary Regulations apply for all disciplinary offences committed by clubs, officials, members or other individuals exercising a function at a match on behalf of an association or club, unless the present regulations stipulate otherwise. 
 
Przepis ten stanowi odesłanie do stosowania Regulaminu Dyscyplinarnego UEFA (UEFA Disciplinary Regulations, Edition 2014, dalej „Regulamin Dyscyplinarny") w zakresie, w jakim powyższy Regulamin nie stanowi inaczej.
 
Przechodząc do Regulaminu Dyscyplinarnego, w art. 6 pkt. 1 wymienione są środki dyscyplinarne, które można zastosować w stosunku do członków UEFA lub klubów. Jednym z nich (lit. g) jest:
 
The following disciplinary measures may be imposed on member associations  and clubs: (...) order that a match be forfeited.
 
Przepis ten stanowi o tzw. walkowerze. Szczegółowe regulacje dotyczące tego środka dyscyplinarnego zawiera art. 21, zatytułowany Forfeit. Istotne dla przypadku Bereszyńskiego są przepisy art. 21 pkt. 2-3.
 
2. A match is declared forfeit if a player who has been suspended following a disciplinary decision participates in the match. 
 
3. A match may be declared forfeit if a player who is ineligible under the regulations of the competition concerned participates in the match, as long as the opposing team files a protest. 
 
Pierwszy z nich stanowi o obligatoryjnym zweryfikowaniu wyniku meczu jako walkower w przypadku udziału w meczu zawodnika zawieszonego na podstawie decyzji dyscyplinarnej. Drugi – o fakultatywnym – w przypadku udziału w meczu zawodnika nieuprawnionego do udziału w przedmiotowych rozgrywkach, stosownie do ich regulaminu, przy czym wstępną przesłankę stanowi wniesienie protestu przez drużynę przeciwną.
 
Art. 21 pkt. 4-5 wymienia konsekwencje weryfikacji wyniku meczu jako walkower:
 
4. The consequences of a match being declared forfeit are as follows: 
a) the team forfeiting the match is deemed to have lost 3-0 (5-0 in futsal competitions), unless the actual result is less favourable to the member association or club at fault, in which case that result stands; 
b) if necessary, the UEFA administration amends the member association or club's ranking in the relevant competition accordingly. 
 
5 If a match is declared forfeit, offences committed during the match remain punishable. 
 
Co do zasady zatem, drużyna, w której wystąpił zawodnik ukarany karą zawieszenia lub nieuprawniony do udziału w rozgrywkach, przegrywa mecz w stosunku 3:0, chyba że wynik „boiskowy" jest dlań mniej korzystny. Innymi słowy, w przypadku porażki 4:0, pomimo weryfikacji jako walkower, wynik meczu nie ulegnie zmianie. Fakultatywnie, jeśli jest to konieczne, pozycja członka UEFA lub klubu w odpowiednich rankingach UEFA może zostać zweryfikowana (zmieniona). Nadto, przewinienia popełnione w trakcie takiego podlegają karze. 
 
Fakty
 
Po pierwsze, pomimo odbycia jednego z trzech meczów kary zawieszenia Bereszyński wystąpił w rewanżu z Celtikiem, Komisja ds. Kontroli, Etyki i Dyscypliny (Control, Ethics and Disciplinary Body, dalej „Komisja") – zgodnie z przepisem art. 21 pkt. 2 Regulaminu Dyscyplinarnego – obowiązana była zweryfikować mecz jako walkower. Decyzja ta nie miała charakteru fakultatywnego – pozostawiając do uznania Komisji, czy pomimo naruszenia przepisów zastosować środek dyscyplinarny w postaci walkowera, czy też nie – a obligatoryjny. Innymi słowy, w tym przypadku Komisja sama naruszyłaby wspomniany przepis, gdyby nie orzeczono walkowera, co mogło uzasadniać wniesienie odwołania przez Celtic. Nie była to więc w żadnym razie kwestia interpretacji – przepisy UEFA, znajdujące zastosowanie do przypadku Bereszyńskiego, są w tym zakresie jasne.
 
Po drugie, werfyikacja wyniku rewanżu jako walkower na niekorzyść Legii nie stanowi podstawy do wykluczenia z rozgrywek Ligi Mistrzów. Awans Celtiku do czwartej rundy eliminacyjnej znajduje oparcie w wyniku dwumeczu, który po decyzji Komisji wynosi 4:4, premiując awansem mistrzów Szkocji na podstawie tzw. zasady bramek zdobytych na wyjeździe (art. 8 pkt 1 zd. 1 w zw. z art. 7 pkt 2 Regulaminu rozgrywek Ligi Mistrzów w sezonie 2014/2015).
 
 
IV. Co dalej?
 
Przepisy
 
O godzinie 11:30, za pośrednictwem oficjalnej strony internetowej, Legia wystosowała krótkie oświadczenie:
 
Zgodnie z decyzją Control Ethics and Disciplinary Body UEFA z dnia 8 sierpnia 2014 roku wynik meczu Celtic FC - Legia Warszawa, rozegranego w ramach III rundy kwalifikacyjnej Ligi Mistrzów UEFA w dniu 6 sierpnia 2014 r., został zweryfikowany jako walkower (wynik 3:0) dla drużyny Celtic FC. Klub złożył wniosek o wydanie uzasadnienia i po jego otrzymaniu wniesie stosowne odwołanie.
 
O decyzjach Komisji stanowi art. 52 Regulaminu Dyscyplinarnego. Zgodnie z tym przepisem, Komisja – co do zasady – wydaje decyzję bez sporządzania uzasadnienia, notyfikując stronom (tu: Legii i Celtikowi) jedynie jej sentencję. Strony poucza się o prawie do złożenia, na piśmie, w terminie pięciu dni, wniosku o doręczenie decyzji wraz z uzasadnieniem (de facto więc o sporządzenie uzasadnienia). W przypadku niezłożenia takiego wniosku w powyższym terminie, decyzja Komisji staje się ostateczna i wiążąca, a także uznaje się, że strony zrzekły się prawa do wniesienia odwołania. Termin na wniesienie odwołania biegnie od doręczenia stronie decyzji wraz z uzasadnieniem; jeżeli strona wniesie odwołanie w terminie na złożenie wniosku o doręczenie decyzji z uzasadnieniem, uznaje się, że strona wniosła o to ostatnie.
 
Podstawę odwołania określa art. 53 pkt 1 Regulaminu Dyscyplinarnego.Przepis ten wskazuje, że strony, których decyzja Komisji bezpośrednio dotyczy/na które decyzja Komisji wpływa w sposób bezpośredni, mogą wnieść odwołanie. Właściwym do rozpoznania odwołania jest Komisja Odwoławcza (art. 24 pkt 4). Termin na poinformowanie przez stronę o zamiarze wniesienia odwołania, zgodnie z art. 53 pkt 2, wynosi trzy dni od doręczenia stronie decyzji wraz z uzasadnieniem. Następnie strona ta ma pięć dni, począwszy od upływu powyższego terminu, na uzasadnienie odwołania (art. 53 pkt 3 zd .1). Opłata od wniesienia odwołania wynosi 1.000 € ( art. 52 pkt 4).
 
Co ważne, przez wniesienie odwołania nie zostaje wstrzymane (zawieszone) wykonanie decyzji Komisji. Przewodniczący Komisji Odwoławczej może jednakże, na uzasadnione żądanie strony, wstrzymać (zawiesić) wykonanie decyzji Komisji, przy czym żądanie to nie może zostać zgłoszone przed doręczeniem stronie decyzji wraz z uzasadnieniem (art. 55).
 
Komisja odwoławcza obraduje za zamkniętymi drzwiami i w zakresie postępowania odwoławczego, ponownie rozpoznaje sprawę w zakresie stanu faktycznego oraz prawnego (art. 58 ust. 1-2).
 
Komisja Odwoławcza może zaskarżoną decyzję: utrzymać w mocy, zmienić lub uchylić, a w przypadku fundamental mistrial (tj. szczególnie doniosłego błędu na etapie postępowania przed Komisją) – uchylić i przekazać Komisji do ponownego rozpoznania.
 
Zgodnie z art. 58 pkt. 7 Regulaminu Dyscyplinarnego, decyzja Komisji Odwoławczej jest ostateczna (i wiążąca), z zastrzeżeniem jednak prawa stron do wniesienia odwołania do Trybunału Arbitrażowego ds. sportu w Lozannie (Court of Arbitration for Sport). Następuje to w trybie art. 62-63 Statutu UEFA (UEFA Statutes,  Edition 2014).
 
I tu procedura jest podobna: odwołanie do CAS mogą wnieść jedynie strony, których decyzja (tu: Komisji Odwoławczej) bezpośrednio dotyczy/na które decyzja wpływa w sposób bezpośredni (art. 62 pkt 2); termin na wniesienie odwołania wynosi dziesięć dni od doręczenia decyzji (art. 62 pkt 3); odwołanie do CAS można wnieść po wyczerpaniu „wewnętrznej" procedury odwoławczej UEFA (art. 62 pkt 4); wniesienie odwołania do CAS nie ma skutku wstrzymującego (zawieszającego) wykonanie zaskarżonej decyzji, z zastrzeżeniem kompetencji CAS do wstrzymania (zawieszenia) sankcji (środków) dyscyplinarnych na czas trwania postępowania (art. 62 pkt 5); CAS nie bierze pod uwagę okoliczności oraz dowodów, które odwołujący – działając z zachowaniem należytej staranności – mógł powołać w postępowaniu przed właściwym ciałem UEFA, ale tego nie uczynił  (art. 62 pkt 6).
 
 
Mateusz Jaworski
 
 
 
*Tłumaczenia powołanych w tekście tytułów aktów prawnych oraz ich przepisów są tłumaczeniami własnymi autora.

Siedem

Siedem

Maja Sałwacka, ilustracja Maja Wolna
 
26.07.2014 , aktualizacja: 24.07.2014 08:27
A A A Drukuj
Strażacy wciąż zmieniali się przy szambie. Fizycznie i psychicznie wykończeni wyciągali kolejne ciała

Strażacy wciąż zmieniali się przy szambie. Fizycznie i psychicznie wykończeni wyciągali kolejne ciała (AGATA MICHALAK)

Każdy liczył, że wyciągnie pierwszego. Wchodzili jeden za drugim. Kto zginął w szambie w Karczówce
Artykuł otwarty
Bogdan zginął w swoje 59. urodziny. Tego dnia miał się dowiedzieć, że będzie dziadkiem. Jesienią z Elżbietą miał jechać do sanatorium. Odpocząć po żniwach.

Grzesiek, syn Bogdana i Elki, właśnie wrócił z Ulą i dwiema córkami z Łeby. Cieszyli się, że kupią nowe auto.

Wiesiek, młodszy brat Grześka, kilka tygodni temu przeprowadził się z żoną i trójką dzieci do rodzinnej Karczówki. Zostawili w Żaganiu kawalerkę. To ojciec, Bogdan, wyremontował ich nowy dom.

Patryk i Krystian wzięli to zlecenie. Andrzej miał 17 lat i chciał dorobić przez wakacje. Kupić matce pralkę.

Karczówka 17

Wieś z 70 numerami pod Żaganiem, w gminie Brzeźnica. Po wojnie przesiedlono tu Ukraińców i Bukowińczyków. Całymi rodzinami. Dzielili wsie po pół. Minęły lata, zanim się z sobą zżyli, a ci ostatni odważyli się mówić w ojczystym języku. W Karczówce za PRL-u działała wiejska szkoła, był PGR i Spółdzielnia Kółek Rolniczych. Tylko ostatnia ocalała, ale nazwę zmienili, ma na stanie dwa kombajny. Domy odmalowane, trawniki wystrzyżone, ale to złudzenie, że gmina bogata. Rolnicy dzierżawią ziemię od Agencji Nieruchomości Rolnych, do gminy podatek nie wpada. Krucho z pieniędzmi. By je załatwić, mieszkańcy zgodzili się wyłączyć oświetlenie przez wakacje. Gdy słońce zachodzi, dziewięć wsi brzeźnickich i cztery przysiółki toną w mrokach.

Piekło

Czwartek 17 lipca, wieczór. XVII-wieczny kościół pw. Matki Boskiej Bolesnej pełen wiernych. Przez witraże widać gospodarstwo Bogdana. Ksiądz przerwał urlop, żeby odprawić mszę za zmarłych. Modli się także za Elkę, żeby wróciła do zdrowia. Ale łamie mu się głos, nie daje rady ciągnąć kazania. Prosi o pomoc księdza z Żagania. Sąsiedzi modlą się i wierzą w cud. Ela ma poparzone drogi oddechowe. Siarkowodór wypalił tchawicę, płuca. Leży w śpiączce farmakologicznej w szpitalu w Zielonej Górze.

- To było ogromne stężenie, w aparacie zabrakło skali - mówi Sławek Wójtowicz, sąsiad gospodarzy. Dzielili poniemiecki dom. On z rodziną na górze, gospodarze na dole. Zgodził się zidentyfikować ciała. - To był najgorszy dzień w moim życiu - mówi.

Pomagał strażakom wyciągnąć Elę i ratownika, który zasłabł. Chociaż wszedł do szamba w masce i z butlą tlenu. - Piekło - mówi.

W kościele brakuje tylko Beaty. Najstarsza córka gospodarzy mieszka w Holandii. Nie zdążyła dojechać. Kolejnego dnia czuwa przy matce w szpitalu. Pod jej zdjęciem na Facebooku wpisuje: "Mamuś, nie zostawiaj nas chociaż ty...".

- Nadal myślę, że się obudzę. Nie potrafię poskładać myśli, co będzie z dziećmi, ze świniami. To niemożliwe, by wszystko kończyło się w jednej chwili - mówi Sławek Wójtowicz. Wysoki, dobrze zbudowany, zatrzymał sześć kolejnych osób, które chciały skakać do szamba na ratunek. Najmocniej trzymał Kaśkę, żonę Wieśka. Zatrzymał dwóch synów Beaty i trzech robotników, którzy zbiegli z rusztowania ratować kolegów. - Nie wiem, jak będą na mnie patrzeć ludzie we wsi. Nie wiem, jak spojrzy na mnie pani Ela. Ściskałem ich, bo wiedziałem, że wszyscy zginą.

Cisza

W czwartek przed dziesiątą Sławek pił kawę, urlop się kończył, czekał na znak od szefa, gdzie zleci kurs. Powietrze było ciężkie. Choć nocą padał deszcz, było diabelsko parno. Zamiast o siódmej zwlekli się z żoną z łóżek o dziewiątej. W leniwy dzień tylko gospodarze pracowali. Bogdan, senior rodziny, od rana jeździł beczkowozem, wybierał szambo. Najpierw w domu Grześka.

- Wyszedłem na balkon i zdziwiła mnie ogromna cisza. Bo zawsze ktoś przejedzie traktorem, ktoś krzyknie, psy zaszczekają - opowiada. - Milczenie przerwał krzyk sąsiadki, żeby wzywać pogotowie, bo dwóch wpadło do szamba. Zbiegłem po schodach, ale jej już nie było. Wskoczyła za mężem i synami.

Śmierć w szambie. ''Popadali jak muchy. Gdyby było ich 15, zginęłoby 15''



Ela

Wzorowa gospodyni - wspomina Elżbieta Wójtowicz, żona Sławka. - Codziennie świeże ciastoupieczone. Jak rozbierali świnie, robiła kiełbasy, kaszanki. Zawsze coś przyniosła. Jak sięgałam po portfel, mówiła: "Nie trzeba, sąsiedzi sobie pomagają". Kochała męża, a on ją. Nawet jak jechał do sąsiedniej wsi, nie pojechał, jak nie ucałował Eli. U nich obowiązki były jasno podzielone. Ona dbała o dom, dzieci, on - o gospodarkę. Jedno za drugim skoczyłoby w ogień. I tak się stało.

Przez kilka lat Ela prowadziła sklep w Karczówce. Ale w południe robiła dwugodzinną przerwę dla rodziny. Żeby podać obiad, pobyć z mężem, synami. - To był święty czas. Nawet jak ktoś dzwonił do sklepu, nie otworzyła.

W przydomowym ogrodzie miała kilka zagonów. Posadzone jak pod linijkę. Ogórki, ziemniaki, pomidory, marchew. - Tak żeby starczyło dla trzech rodzin - mówi Wójtowiczowa.

Pierwsza urodziła się Beata, potem Grzesiek, Wiesiek i Malwina. Najmłodsza studiuje ekonomię w Zielonej Górze. - Bogdan miał urodziny, chciała zrobić mu niespodziankę, przyjechała rano, jak już nie żyli. Gdyby przyjechała wieczorem, pewnie nie byłoby jej z nami - mówi Sławek.

Liczyli: sześć, siedem, osiem

Tadeusz Buganik, sąsiad z naprzeciwka, były wuefista i dyrektor w szkole w Brzeźnicy, kisił ogórki, miał wlewać zalewę do słoików, gdy zobaczył przez okno wozy strażaków. Wybiegł w kapciach. - Ale już nie wpuszczali nikogo. Potem tylko liczyli: trzech, czterech, pięciu, sześciu, siedmiu umarło.

Jest pewien, że sam też skoczyłby do szamba. - Tylko oni umierali tak cicho. Nikt nawet nie krzyknął.

W gospodarstwie porządek

W oborach sterylnie czysto, matecznik wyłożony kafelkami, świnie piją ze sztucznych smoczków, kiedy chcą. Tylko rodzina mogła wejść do chlewni. Obcych nie wpuszczali - mówi Buganik. Świnie stały na głębokiej ściółce. Codzienne dostawały suchą słomę. Po czterech, pięciu miesiącach tucznik ważył ze 120 kg.

- Dopiero gdy szły na ubój, Bogdan wywoził cały obornik. Gnojówka spod ściółki cały czas spływała do szamba. Wywoził ją kilka razy w miesiącu. Wtedy faktycznie śmierdziało, ale żyjemy na wsi. Ma pachnieć?

Beczkowóz

- Wynająć zewnętrzną firmę? Pani żartuje. To jest wioska, tu każdy robi wszystko sam. Kto w rolnictwie przepisów przestrzega? Co żniwa, urwane ręce, nogi. Zresztą dla nich to nie było szambo, to był nawóz, którym żywili całe pole. A Bogdan i synowie mieli ze 100 hektarów - wylicza Wójtowicz. Dzień wcześniej pomagał zebrać im rzepak. Jeździł ciągnikiem. Udało się ściąć wszystko.

- Sąsiad cieszył się, że plony są dobre, zaprosił nas na grilla. Wtedy podałem mu rękę ostatni raz.

Dzień później znów wsiadł do ciągnika Bogdana. Zrobił 11 kursów beczkowozem, w każdym 6 tys. litrów gnoju. Szambo trzeba było opróżnić, by wydobyć ciała. Na nogach wyszły mu wybroczyny od siarki.

Jak uratować człowieka, który wpadł do szamba? - rozmowa z ekologiem Pawłem Karpińskim



Pomóc nie może

Sławek myślał, że gospodarz utknął w gęstych fekaliach, że go zassało, nie może się ruszyć. Pobiegł do komórki po linę. Chciał ratować. Gdy zajrzał do szamba, zrozumiał, że pomóc nie może.

- Z gnoju wystawał fragment ramienia, stopy, ręki, wszystko po kawałku. Głowy żadnej na powierzchni nie było. Zrozumiałem, że już odeszli - opowiada. Nie wie, jak zachowałby się, gdyby był na placu, gdy pierwszy z nich wpadł do szamba. - Pewnie też bym wskoczył, choć wiem, że robić tego nie wolno.

Sam jeździ cysterną, wozi chemię, co pół roku przechodzi szkolenie. A tam tłuką, że bez asysty partnera nie można zajrzeć nawet do pustej beczki. Opary mogą zabić.

Szambo sąsiadów widzi z okien. - Mówiłem zawsze synom: wpadnie ci tam piłka, zostaw. To tylko piłka, kupię ci nową.

Gospodarzy nie ostrzegał. - Głupio było dorosłym zwracać uwagę. A wchodzili tam nie raz. Nawet w zeszłym tygodniu. Schodzili po drabinie, czasem nawet z grabkami, żeby gęste odgarnąć. Może zgubiła ich rutyna? Nocą deszcz wciskał gazy do szamba, fekalia parzyły się z gorąca, wystarczyło ruszyć z wierzchu skorupę i zachłysnąć się śmiertelną dawką - tłumaczy sobie.

Ratownicy z pogotowia, którzy reanimowali topielców, zasłabli, wracając do bazy. Przejechali 500 metrów, zaczęli wymiotować. Kolejna karetka odwiozła ich do szpitala.

O 12 "Agrobiznes"

Staszek Irski działa w radzie parafialnej. Mieszka dwa domy dalej. Też nic nie słyszał. - Bogdan miał swój rytm, zawsze do południa było u niego gwarno. W pół do piątej stał już w oborach. Wszystko jak w zegarku. Potem jechał załatwić sprawy do Żagania, gdy Ela prowadziła sklep, przywoził jej towar.

Tadeusz Buganik: - Jak wsiadał do auta, zawsze się przeżegnał, jak wychodził, też. To było dobre, kochające się małżeństwo, żadnej zdrady, żadnych awantur.

- Ela zawsze w samo południe kroiła świeże ciasto, robiła kawę i całą rodziną oglądali "Agrobiznes". Taki rytuał.

O szesnastej wracali do obór, bywało, że siedzieli do północy.

Wójtowicz: - Czasami mnie to denerwowało, że wstają o piątej, a potem w południe drzemkę robią. Myślałem, czy nie mogą pospać dłużej, potem zwierzaki nakarmić. A on mi odpowiadał z uśmiechem: "Kto rano wstaje, temu Bozia daje".

Medaliki

Mieszkańcy Karczówki na gospodarzy mówili "Medaliki".

- Od medalików Matki Boskiej, no i że Bogdan przyjechał do Karczówki spod Częstochowy - tłumaczy Sławek.

W niedzielę wszyscy byli w kościele. Zajmowali całą ławkę. Zostały ich poduszki i książeczki do nabożeństwa. Zakładka utknęła na modlitwie o nieskończonej miłości Matki Boskiej.

- We wszystkich traktorach wisiały święte obrazki i różańce. Jeździli na pielgrzymki. Żyli według dziesięciu przykazań. Nigdy nikomu nie zrobili krzywdy - wspomina Sławek. Żona dodaje: - Syn zachorował, do lekarza zawieźli. Jak robiliśmy zabawę we wsi, przynieśli pół świniaka, dorzucili swoje jajka, jak zabrakło prądu, przynieśli agregat.

Grzesiek

Grzesiek, najstarszy syn, miał 33 lata. Nie miał trzydziestki, gdy został sołtysem Karczówki. Mieszkańcy chcieli młodego, namówili, by startował. Przy świetlicy zrobił plac zabaw, postawił nowe ogrodzenie.

- Potrafił skrzyknąć ludzi. Ale urwało się. Miał coraz więcej hektarów i świń. Nie miał już głowy, żeby jeździć na rady powiatu. Wolał zająć się konkretną robotą - wspomina Ludwik Poliszuk, nowy sołtys. Grześka ostatni raz widział na motorze. Codziennie objeżdżał nim pola.

Buganik: - Raz wymyślił, że pojedzie jako rzeźnik do Niemiec. Wrócił po miesiącu, u ojca miał lepiej.

Poliszuk rodzinę zna dobre 35 lat. Z Bogdanem zaprzyjaźnił się, gdy był traktorzystą w eskaerze. Grali razem w piłkę. W świetlicy wiszą stare zdjęcia Bogdana. Postawny, umięśniony, włosy za ucho. Uwielbiał Szarmacha i Latę. Po latach wskrzesił drużynę.

- Żeby jego chłopcy pograli - mówi Poleszuk. I Grzesiek świetnie grał piłkę. W Zorzy Brzeźnica był napastnikiem.



Wiesiek

Miał 30 lat. Skończył samochodówkę w Żaganiu. Ale wolał zostać rolnikiem. Osierocił pięcioletnią Wiktorię, trzyletniego Filipa i dwuletniego Kubę. Jeszcze miesiąc temu z żoną Kaśką mieszkali w Żaganiu w małej kawalerce. - Codziennie dojeżdżał do ojca, był zawsze przed piątą. W końcurodzice oddali mu swoje mieszkanie. Gospodarze zamieszkali w dwóch pokojach, w byłym sklepie. Chcieli, żeby Wiesiek miał dobrze, zlecili ocieplenie domu - opowiada Sławek. - Tyle że nas nie było na to stać. Sąsiad tylko kiwnął ręką i powiedział: jak będziecie mieć, oddacie.

Żona Sławka: - Skończymy ten remont. Dla nich.

Kto wpadł pierwszy?

Sławek przypuszcza, wbrew ustaleniom prokuratorów, że to Wiesiek, a nie gospodarz, wszedł pierwszy do szamba. Miał na sobie specjalne spodnie. - Ojciec poszedł go ratować. Przy szambie został jego klapek. Spieszył się z pomocą. Za nimi poszedł Grzesiek, a za nim jego żona, potem zbiegli robotnicy z rusztowania i Andrzej. Rzucił kosiarkę i wskoczył - zastanawia się, co by zrobił, gdyby to jego rodzina się topiła. - Też bym wszedł. Ale nie z myślą, żeby ratować. Bo po co żyć bez nich? Może też tak pomyśleli?

Kaśka chce zostać w Karczówce.

Klub AA

Bogdan to przykład, że można wyjść z każdego dołka. Przejmował ruinę, sam walczył z alkoholem. Wyremontował i przestał pić.

- Podróżować zaczęli dopiero, jak synowie zajęli się poważnie gospodarką. Wtedy zdarzał im się nawet wypad do Włoch. Od kilku lat zaczęli korzystać z życia. Wcześniej wszystko oddawali ziemi - wspomina Buganik. I głowi się, kto teraz zajmie się gospodarstwem. - Żeby choć jeden przeżył. To nie jest tak, że weźmiesz miskę i dasz świniom żarcie. On sam robił mieszanki, zależne od wagi, wieku świni. Inaczej wszystko można wytruć. Sami szczepili, zapładniali lochy, u nich rodziły się piękne warchlaki. Nie może uwierzyć, że ludzie, którzy trzymali się porządku, procedur, popełnili zbiorowy błąd. - To strasznie głupia śmierć.

Na polu zostały jeszcze jęczmień i pszenżyto. Sąsiedzi obiecali skosić, oddać do skupu. Świniami zajął się wojewoda. Znalazł trzech gospodarzy, którzy je zabrali. Wywieźli 300 sztuk. W chlewni zostały tylko maciory, które mają się oprosić. Kaśka będzie je dokarmiać. Mieszkańcy pomogą. Policja zaoferowała pomoc psychologa.

Pory roku

W zimie naprawiali traktory, szykowali maszyny na wiosnę. W oborach wszystko miało swoje miejsce. - Brałeś? Wyczyść, odłóż na miejsce. Bogdan wściekał się tylko na bałagan. Tylko wtedy można było usłyszeć jego podniesiony głos - wspomina Buganik.

- Ela pilnowała porządku w domu. Wchodzili do domu pachnący, bo w świniarni był prysznic, szatnia. Ludzie nie mają takich w domu - mówi Staszek i żal mu, że właśnie ostatnio zaczęli cieszyć się życiem. - Zanim synowie dorośli, Bogdan i Ela rzadko opuszczali gospodarstwo. W zaduszki jeździli tylko odwiedzić groby bliskich Eli na Dolnym Śląsku. Wracali zawsze tego samego dnia.

Ludwik: - Tu nie mieli nikogo na cmentarzu. W jeden dzień położą prawie całą rodzinę.

Bogdan

Przyjechał do Karczówki w 1978. Odrabiał wojsko w jednostce w Żaganiu. Potem zahaczył się w pegeerze, poznał Elę.

- Koledzy go rozpili, sięgnął dna. Bo co można było wtedy robić w pegeerze? Dyrektor miał nawet układ z jego matką, że jak było już źle, wsiadała w pociąg i przyjeżdżała z Częstochowy ratować syna. Przy niej momentalnie trzeźwiał. Słuchał się jej całe życie - wspomina Buganik. - Potem zapisał się do Klubu AA. Potrafił bawić się z wódką wyłożoną na stole, jeszcze wszystkim polewał, sam nie tknął.

Przejąć PGR

Gdy upadał PGR, Bogdan wydzierżawił kawałek ziemi. Na początek 10 hektarów. Wziął w ajencję obory. Za komuny stały tu krowy i jałówki. Podobnie jak za Niemca. - Tyle że szambo nie było szambem, tylko korytem na sianokiszonkę. Bogdan wyliczył, że na świniach lepiej zarobi. Zainwestował w klatki, odremontował. Zakrył betonem koryto, zrobił z niego szambo - opowiada Tadek. Pomagali mu koledzy z AA.

- Jeździł starym ciągnikiem, wiecznie go naprawiał, ale z roku na rok szło mu lepiej. Zaczynał od kilku świń, a stworzył porządne gospodarstwo. Synów siłą do gospodarki nie przymuszał. A to dał przejechać się ciągnikiem, pozwolił coś przy nim pogrzebać. Aż się obaj się rozkochali - opowiada Buganik.

Ula

Poszła za mężem instynktownie. Zawsze razem pracowali. Ręka w rękę. W gospodarstwie były dyżury, cała rodzina pracowała na zmianę. Ula zawsze w parze z Grześkiem. W dzieciństwie mieszkała w sąsiednim Jabłonowie. Zakochali się w żagańskim włókienniku. On był w rolniczej, ona dwie klasy niżej. - To była piękna dziewczyna, chłopcy się za nią oglądali, ale ona poza Grześkiem nie widziała świata. Zostali parą, gdy byli nastolatkami, i tak przetrwali - mówi Grzesiek Harendarz, strażak z Brzeźnicy. W maju posłali do komunii najstarszą Oliwię. Do szkoły miała pójść Maja. Dziewczynkami zaopiekowała się kuzynka Uli. Matka leży w szpitalu w Żaganiu. Zasłabła pod bramą gospodarstwa.

Andrzej

Wysoki, szczupły blondyn, w styczniu skończył 17 lat. Mieszkał w sąsiedniej Brzeźnicy, w małym poniemieckim domu, przy dawnym pegeerze. Od siedmiu lat sprawdzał się w młodzieżowej straży pożarnej. Nie opuścił żadnej zbiórki. Pasją zaraził go ojczym - strażak ochotnik. Andrzej czyścił sprzęt starszym kolegom, podglądał, jak ratują. - Na akcję jeździć nie mógł, zabraniają przepisy. Wsiadał na rower i jechał za nami. Żeby tylko pomóc - opowiada Grzegorz Szymoński, szef OSP w Brzeźnicy.

Andrzej nie mógł się doczekać osiemnastki, żeby włożyć hełm i mundur legalnie. W czerwcu skończył gimnazjum, od września miał się uczyć na sprzedawcę. Załatwił sobie już praktyki w księgarni w Żaganiu. - W czwartek miał podpisać dokumenty, ale Grzesiek napisał SMS-a: "Przyjdź, jesteś potrzebny". Miał skosić trawę. Pracę u gospodarzy wziął, bo chciał dorobić na wakacje.

- W domu popsuła się pralka, powiedział do mamy: "Nie martw się, zarobię, kupię ci nową". Nie żyło im się lekko, miał siedmioro rodzeństwa - opowiada ciotka Andrzeja.

- Wystarczyło raz coś wytłumaczyć, kumał za pierwszym razem. Nie chodził na dyskoteki, w mordę też nikomu nigdy nie dał, to nie ten typ. Spokojny, ułożony. W kościele był ministrantem - mówi strażak Harendarz. W czwartek wyciągał wszystkich z szamba. Andrzeja szukał najdłużej. Domyślał się, że go znajdzie, bo na podwórzu stał jego skuter. Znalazł go na samym dnie. Nie poznał, wszyscy mieli woskowe twarze.

Andrzej miał na sobie wodery. Ciężkie gumowe spodnie pociągnęły go na sam dół. Wchodził do szamba pierwszy? Wątpliwe. Wiedział, że nie wolno. Mógł kosić w nich trawę, żeby nie pokaleczyć nóg, a może założył je szybko, gdy inni zaczęli się topić?

- Spodnie przed niczym nie chroniły. Wystarczyło zrobić dwa wdechy powietrza, żeby stracić przytomność. Umierali w kilka sekund - mówi Harendarz.

Czterech mężczyzn nie dawało rady

Ciała były ciężkie, wyciągali je w czwórkę. Niewiele pomógł rozstawiony trójnóg. - Bosakiem nie dałoby rady, a bez masek nie było sensu wchodzić. Można było zrobić opaskę z mokrej szmaty. Obwiązać usta, nos, ale przy takim stężeniu to na nic - mówi Szymoński. Wie, że Andrzej o tym nie myślał. Chciał pomóc. Jak zawsze. Ostatnio zaangażował się w budowę strażackiej remizy. Mieszkańcy budują ją sami, bo radni nie dali ani grosza na budowę. Zrzekli się ekwiwalentu wypłacanego za akcję, 6 zł za godzinę. Materiały wymodlili od firm budowlanych. - Andrzej w piątek miał nam pomagać wylewać strop - mówi Szymoński. Pochowa go ze strażackimi honorami. Trumnę zawiezie na cmentarz strażacki wóz.

Patryk

Przystojny, ciemnowłosy, w szkole podobał się dziewczynom. Za kilka dni miał odebrać dowód osobisty, na początku lipca wyprawiał osiemnastkę. U sąsiadki z rodzinnego Jabłonowa zamówił tort. - Chciał jechać do pracy do Niemiec albo Irlandii. Zarobić, potem zdobyć prawo jazdy. Ale wyszła praca w Karczówce. Miał się nauczyć murarki - mówią koledzy z podwórka. Patryk chodził to technikum elektrycznego w Zielonej Górze. Czasem spóźniał się na lekcje, bo codziennie dojeżdżał 40 km pekaesem. Nie chciał mieszkać w internacie. - Przez chwilę garnął się do straży. Matka jest strażakiem w OSP w Jabłonowie. Ale chyba wolał łowić ryby - mówią koledzy.

Krystiana, ostatnią ofiarę, poznał na rusztowaniu. Starszy kolega przyjechał ze Szprotawy. We wsiach nie wiedzą, kim był, jak wyglądał. Nie bywał tu.

Skoczył na ratunek, choć nikogo z nich nie znał.