czwartek, 25 grudnia 2014

Pożegnanie z pięknym człowiekiem i wielkim artystą

Barbara Hollender 24-12-2014, ostatnia aktualizacja 24-12-2014 16:07

fot. Kuba KamińskiFotorzepa

Wiedzieliśmy, że to się stanie. Że jest coraz gorzej. Że pomóc może już tylko cud. Od kilku tygodni telefon Krzysztofa był wyłączony, a na Skypie, gdzie zawsze, przez lata, można było przeczytać „Dostępny", pojawił się napis: „Zaraz wracam". Więc tak.

Wiedzieliśmy, że Krzysztof odchodzi. Ale gdzieś zawsze tli się jakaś iskierka nadziei. Cuda? Zdarzają się przecież. Jeszcze myśleliśmy: „Jest". Dzisiaj stało się to nieodwracalne. Krzysztof Krauze umarł. W dniu wigilijnym.Zobacz galerię zdjęć

Kim był? Fantastycznym artystą. Człowiekiem, który zostawił nam „Dług", „Plac Zbawiciela", „Mojego Nikifora", „Papuszę". Kiedyś mi powiedział: „W jakimś momencie człowiek powinien sobie zadać pytanie: Kim jestem? Zedrzeć z siebie maski, pozbyć się złudzeń. Bo iluzje na własny temat są absorbujące i wyczerpujące. Szkoda tracić na nie energię. I czas, którego tak naprawdę człowiek nie ma zbyt dużo.

Krzysztof stale starał się dowiedzieć, kim jest. Ale wiedział na pewno kim nie jest. Bo nie był, nie chciał być reżyserem-rzemieślnikiem. Stawał za kamerą tylko wtedy, gdy miał coś do powiedzenia — zwykle o tych słabszych, którzy sami nie mieli siły krzyczeć. Powtarzał, że filmy robi się „w obronie". Ludzi, spraw, wartości. Dlatego nie robił filmów o nowobogackich biznesmenach, tylko o tych, którzy idą przez życie z trudem.

Był w tym wszystkim prawdziwy. Sam też nigdy nie gonił za pieniędzmi, sławą. To nie było dla niego najważniejsze. Zwłaszcza, że trafił na kobietę, która tę jego niechęć do współzawodnictwa zaakceptowała, a nawet wzmocniła wnosząc do jego życia harmonię i ciepło. Z Joasią Kos-Krauze poznali się w czasie zdjęć do „Długu", pobrali tuż przed pierwszym klapsem „Mojego Nikifora", do którego pisali już razem scenariusz. Kolejne filmy wspólnie przygotowali i reżyserowali. Joasia była od Krzysztofa młodsza o pokolenie, ale tego się nie czuło. Tworzyli piękną parę, czasem się kłócili, bo oboje byli silnymi osobowościami, ale było między nimi coś, co zdarza się rzadko — wzajemny szacunek, pewność, że mogą na siebie liczyć, zdolność do poświęcenia. I Joanna potrafiła być z Krzysztofem do końca. Wiernie, z oddaniem i miłością. Tak, jak trzeba być z człowiekiem, który gaśnie i odchodzi. Mądra i świadoma, zapewniła Krzysztofowi godną śmierć. Był nawet taki moment, gdy po rozmowach z lekarzami, zadzwoniła do kilkorga najbliższych przyjaciół Krzysztofa: „To jest czas pożegnania" — powiedziała. Był początek października. Joanna wiedziała, że guz, który zabrał Krzysztofowi smak i wzrok w jednym oku, będzie coraz bardziej zachłanny.

Kiedy się poznali Krzysztof Krauze (rocznik 1953) miał już za sobą kawał życia. Syn znanego warszawskiego adwokata i aktorki, skończył wydział operatorski. Ale nie chciał robić zdjęć, myślał o reżyserii. Przeżył czas stanu wojennego, potem za tę chwilę wolności zapłacił kilkoma latami emigracji. Ale wrócił do kraju, w 1984 roku zrealizował ważny dokument „Jest" o pielgrzymce ze wsi Zbrosza Duża spod Grójca na spotkanie z papieżem. Cztery lata później zadebiutował w fabule „Nowym Jorkiem, czwartą rano" — zrobioną z przymrużeniem oka historią bufetowej z prowincji, która marzy o życiu w Ameryce. Dostał nagrodę za debiut, ale sam uznał ten film za porażkę. Przez 8 lat nie stanął za kamerą. Ale mówił: „Wszystko w życiu człowieka dzieje się po coś. Zacząłem rozumieć, dlaczego wyszedł mi „Jest". Tam było dotknięcie prawdy. I to jedyna droga. Trzeba się do tej prawdy dogrzebywać.


Następny jego film „Gry uliczne" (1996) były właśnie próbą dojścia do prawdy o śmierci Stanisława Pyjasa, studenckiego opozycyjnego działacza, który zginął w niewyjaśnionych okolicznościach w 1977 roku. I znów Krauze dostał lekcję — pomyślał, że niepotrzebnie ten film wystylizował udziwniając filmowy język, że trzeba opowiadać najprościej, jak się da.

Trzy lata później „Dług", za który dostał gdyńskie Złote Lwy zrobił już najskromniejszymi środkami. Oparta na autentycznych zdarzeniach opowieść o morderstwie popełnionym przez młodych inteligentów na gangsterze, który ich szantażował, o strachu, o wciągającej spirali zła, o bezsilności ludzi i wymiaru sprawiedliwości — poraziła widzów. Miała w sobie nieobojętność i świeżość spojrzenia, a jednocześnie bezlitosną prawdę o czasach, w których dawne wartości zaczął zastępować kult pieniądza.

Potem już były obrazy, które mógł zrobił tylko on, z tą swoją niebywałą wrażliwością, wspierany jeszcze przez Joannę. „Mój Nikifor" o samotnym, domorosłym artyście, który osiągnął całkowitą wolność — od świata, sukcesu, opinii innych, własnych pragnień. Ale też o przyjaźni i poświęceniu. „Plac Zbawiciela", gdzie pokazał dramat, który toczył się tuż obok nas, za ścianą. Nikogo w tym filmie nie winił, nie oskarżał. Bo przecież bohaterowie tej tragedii nie byli źli. Może tylko za słabi, by stawić czoła trudom życia.

I wreszcie „Papusza" — dzieło, które wwierca się w podświadomość, wciąga bez reszty, nie pozwala na wystawianie łatwych cenzurek. Opowieść o cygańskiej poetce — o inności, o szukaniu własnej tożsamości, o przynależności do grupy i cenie za uprawianie sztuki, o wykluczeniu i klątwie, która może zawisnąć nad człowiekiem. Ale też o zdradzie i lojalności. O miłości. I o ginącym świecie.

Te ostatnie filmy były już jakby wyrwane chorobie, z którą walczył od lat. O nowotworze dowiedział się podczas montażu „Placu Zbawiciela". Pokonał go, chyba nawet trochę zbagatelizował. Ale on wrócił. Znów chemia, leczenie — tym razem w Republice Południowej Afryki i codzienna porcja leków pozwalająca żyć i pracować. Kiedy Krzysztof zrozumiał, że nie jest w stanie choroby pokonać, nauczył się z nią żyć. Próbował ją oswoić, czasem z niej żartował. Cały czas obecny w życiu przyjaciół. Ale ten ostatni atak, w maju tego roku roku, był już bardzo poważny. Napisał wtedy do „Gazety Wyborczej" poruszający tekst o prawie do eutanazji i godnej śmierci. Ale przecież strasznie chciał żyć. Wierzył, że jeszcze się uda. Do dzisiaj trzymam w swojej poczcie maila: „Basiu, chwilowo zacieram fotonową gumką myszką przerzuty, idzie mi całkiem dobrze, czekają mnie jeszcze trzy sesje na początku lipca. Pozdrawiam Was z krainy dobrych dobrych myśli. " Niemal do ostatnich chwil czytał, oglądał filmy, pracował. Coraz słabszy. Przerzuty, pogarszające się po chemii wyniki badań krwi, dolegliwości popromienne, czasem drobny sukces — bo wzrosła ilość krwinek czerwonych, bo wrócił wzrok, który z powodu ucisku guza stracił w jednym oku. Bo słabiutki, pojechał na plan kolejnego filmu o Ruandzie, który robili razem z Joanną.


Cierpiał. Ale był. Niezwykły. Ja wiem, że tak często pisze się o tych, którzy odeszli. Ale on naprawdę był człowiekiem nietuzinkowym. Piekielnie wrażliwym. Odbierającym świat każdą komórką ciała. I do tego ta fura życzliwości. Kompletnie pozbawiony zazdrości, potrafił cieszyć się sukcesami innych.

Krzysztof Krauze miał zawsze własny świat, ale też interesował się sprawami środowiska filmowego. Był w nim potwornie ważny. Jego zdanie liczyło się. I nie tylko zdanie. Także spokój, mądrość, pogoda ducha. A poza tym ilu mamy dzisiaj wielkich artystów?

Więc zostaje bunt. Żal. Dlaczego? Tylko 61 lat? Dlaczego tak wcześnie? Dlaczego zawsze odchodzą najlepsi? Zostawiając po sobie taką wyrwę w naszym świecie? Patrzę na Skype'a. Jeszcze ciągle widzę tę żółtą chmurkę: „Zaraz wracam". A przecież wiem, że już nie wróci. Nie umiem myśleć, że go nie ma.

Dzisiaj myślę o rozmowie, jaką odbyliśmy w lipcu tego roku. Przypomniałam mu, że przed laty, gdy pytałam go co w życiu jest najważniejsze, odpowiedział: „Miłość". „Co byś dzisiaj powiedział? " — spytałam. Po chwili milczenia, odparł: „I dalej będę się tego trzymał. Miłość to jedyne lekarstwo na życie. Uśmiech, życzliwość są jak transfuzja krwi. A poczucie odpowiedzialności za drugiego człowieka i obdarowywanie go własnym czasem? Nie ma niczego piękniejszego".

Tak Cię, Krzysiu, zapamiętam.


poniedziałek, 15 grudnia 2014

Cleo: trochę w życiu błądziłam


- Nie­któ­rzy za dużo czasu spę­dza­ją, do­szu­ku­jąc się rze­czy, któ­rych nie ma. Za­miast po pro­stu do­brze się bawić albo iść na spa­cer – od­po­wia­da Cleo tym wszyst­kim, któ­rzy uzna­li pio­sen­kę i te­le­dysk "My Sło­wia­nie" za sek­si­stow­skie. Wo­ka­list­ka, zwana pierw­szą Sło­wian­ką Rzecz­po­spo­li­tej, opo­wia­da nam mię­dzy in­ny­mi o tym, jak błą­dzi­ła w życiu, jaki ma sto­su­nek do ne­ga­tyw­nych ko­men­ta­rzy, pol­skich męż­czyzn i fe­mi­ni­zmu. Zdra­dza też, co ją tak na­praw­dę łączy z Do­na­ta­nem. Przed wami Celo, tym razem bez Do­na­ta­na.

Cleo, tak na­praw­dę Jo­an­na Klep­ko, to pol­ska pio­sen­kar­ka uro­dzo­na w 1983 roku w Szcze­ci­nie. Z wy­kształ­ce­nia jest ma­gi­strem in­ży­nie­rem ar­chi­tek­tem kra­jo­bra­zu, ab­sol­went­ką war­szaw­skiej SGGW.

REKLAMA

Mimo że z mu­zy­ką zwią­za­na jest od wielu lat – śpie­wa­ła mię­dzy in­ny­mi w chó­rze go­spel Soul Con­nec­tion i współ­pra­co­wa­ła z Tu­szem Na Rę­kach, Ona­rem, W Zmo­wie, Ra­mo­ną 23 i WSRH – po­pu­lar­ność zdo­by­ła na po­cząt­ku tego roku za spra­wą wspól­nej z Do­na­ta­nem pio­sen­ki "My Sło­wia­nie". Oboje re­pre­zen­to­wa­li Pol­skę w fi­na­le 59. Kon­kur­su Pio­sen­ki Eu­ro­wi­zji. Do­szli do fi­na­łu i za­ję­li osta­tecz­nie 14. miej­sce.

W li­sto­pa­dzie uka­za­ła się de­biu­tanc­ka płyta Cleo, "Hiper/Chi­me­ra". Album jesz­cze przed pre­mie­rą zdo­był tytuł zło­tej płyty. I choć "Hiper/Chi­me­ra zo­sta­ła na­gra­na z Do­na­ta­nem, to w me­diach za­czę­ły po­ja­wiać się in­for­ma­cje, że oboje za­mie­rza­ją wkrót­ce prze­stać ze sobą współ­pra­co­wać. Ile w nich praw­dy? Nie omiesz­ka­li­śmy i o to za­py­tać.

PAWEŁ PIO­TRO­WICZ: Do­pie­ro co wy­da­łaś wspól­nie z Do­na­ta­nem swoją de­biu­tanc­ką płytę, a ptasz­ki już ćwier­ka­ją, że wkrót­ce wasze drogi się ro­zej­dą.

CLEO: To plot­ka. Ktoś na­pi­sał, że już się nie lu­bi­my, nie chce­my wię­cej ze sobą współ­pra­co­wać i po­szło. Za­prze­czam, nadal bar­dzo się lu­bi­my i z pew­no­ścią bę­dzie­my jesz­cze współ­pra­co­wać ze sobą.

Ale nawet sam Do­na­tan nie­daw­no stwier­dził, że nie­ba­wem za­cznie po­szu­ki­wa­nia no­we­go wo­ka­li­sty albo wo­ka­list­ki, bo tobie nie jest już po­trzeb­ny. Za­cy­tu­ję: "świet­nie sobie bez ta­tu­sia po­ra­dzi".

Chciał po pro­stu za­zna­czyć, że je­stem już na tyle doj­rza­ła mu­zycz­nie, iż mogę sama dbać o swoje wy­bo­ry. Nie wy­klu­czam, że będę współ­pra­co­wać z in­ny­mi pro­du­cen­ta­mi – być może wrócę do ko­rze­ni, na któ­rych się wy­cho­wa­łam, go­spe­lo­wo-so­ulo­wych, a być może otwo­rzę się na coś zu­peł­nie no­we­go. Póki co do­brze nam się z Do­na­ta­nem współ­pra­cu­je. Jest bar­dzo wy­ma­ga­ją­cy i ogrom­nie wiele się od niego na­uczy­łam.

Czego na przy­kład?

Że jak już coś robić, to kon­kret­nie i po­rząd­nie - nie można się roz­dwa­jać i w ogóle roz­drab­niać, bo nic z tego nie wyj­dzie; że pra­co­wać trze­ba wię­cej i le­piej niż inni, sta­wiać sobie od­le­gły cel i nigdy się nie pod­da­wać. I wiele, wiele in­nych. [śmiech]

Wcze­śniej się roz­drab­nia­łaś?

Takie jest życie, są wzlo­ty i upad­ki. Ja w tym życiu tro­chę błą­dzi­łam.

W jaki spo­sób?

Chcia­łam chyba zła­pać kilka srok za ogon. Tu zaj­mo­wa­łam się mu­zy­ką, tam fo­to­gra­fią, a jesz­cze gdzie in­dziej ma­lar­stwem. Czego ja w życiu nie ro­bi­łam? [śmiech] Wszyst­ko od­by­wa­ło się w ob­rę­bie ar­ty­stycz­nym, za­wsze jed­nak naj­bar­dziej cią­gnę­ło mnie do mu­zy­ki.

Sła­wet­na pio­sen­ka "My Sło­wia­nie" grana jest już chyba wszę­dzie i przez wszyst­kich. Na samym ka­na­le YouTu­be ma ponad 51 mi­lio­nów od­słon. Za­sko­czył cię jej suk­ces?

Oczy­wi­ście. Ten utwór na pewno nie jest dla nas re­pre­zen­ta­tyw­ny, po­wstał zresz­tą tro­szecz­kę z prze­ko­ry i chęci spró­bo­wa­nia swo­ich sił w czymś, czego wcze­śniej nie ro­bi­li­śmy. A przy­naj­mniej ja nie ro­bi­łam. Zanim spo­tka­łam Do­na­ta­na, byłam zwią­za­na z czar­ny­mi brzmie­nia­mi, które przez sześć lat nie­mal dzień w dzień szli­fo­wa­łam w war­szaw­skim chó­rze Soul Con­nec­tion. A w stu­diu, gdy do­sta­łam nagle utwór tak od­mien­ny od tego, co wcze­śniej ro­bi­łam, po­trak­to­wa­łam to jak wy­zwa­nie… I zro­bi­li­śmy to!

Donatan i Cleo - "My słowianie"
3:19 min
12
Donatan i Cleo - "My słowianie" - Wspólny teledysk Donatana i Cleo - Materiały prasowe

A potem przy­lgnę­ła do cie­bie fol­ko­wo-sło­wiań­ska łatka. Nie boisz się, że ucze­pi­ła się tak mocno, iż już nie od­pad­nie?

Boję, bo czuję się tro­chę za­szu­flad­ko­wa­na. Nie­jed­no­krot­nie sły­sza­łam, że je­stem pierw­szą Sło­wian­ką Rze­czy­po­spo­li­tej [śmiech]. Także z tego wzglę­du płyta "Hiper/Chi­me­ra" jest tak róż­no­rod­na i od­mien­na od tego, z czym jako duet się ko­ja­rzy­my. Mam na tyle ela­stycz­ny wokal i na tyle kre­atyw­nie pod­cho­dzę do mu­zy­ki, że bar­dzo do­brze czuję się w in­nych brzmie­niach. Mu­si­cie spraw­dzić to na pły­cie! [śmiech]

"Hiper/Chi­me­ra" to dla cie­bie pod­su­mo­wa­nie cze­goś czy otwar­cie no­we­go roz­dzia­łu?

Wy­da­je mi się, że sta­no­wi ona jed­nak po­czą­tek no­we­go roz­dzia­łu. To bar­dzo róż­no­rod­na płyta, na któ­rej otwo­rzy­łam się na eks­pe­ry­men­ty i ga­tun­ki.

Suk­ces pio­sen­ki i te­le­dy­sku "My Sło­wia­nie" spo­tkał się z praw­dzi­wą la­wi­ną ko­men­ta­rzy, czę­sto ze sobą sprzecz­nych. Jedni pi­sa­li o żar­cie, inni twier­dzi­li, że od­kry­wa pięk­no pol­skich ko­biet albo je… uprzed­mio­ta­wia. Śro­do­wi­ska fe­mi­ni­stycz­ne uzna­ły go wprost za sek­si­stow­ski. Jak ty na to pa­trzysz?

Wy­da­je mi się, że nie­któ­rzy za dużo czasu spę­dza­ją, do­szu­ku­jąc się rze­czy, któ­rych nie ma, za­miast po pro­stu do­brze się bawić albo iść na spa­cer [śmiech]

Utoż­sa­miasz się w jakiś spo­sób z ru­cha­mi fe­mi­ni­stycz­ny­mi?

Mam do te­ma­tu po­dej­ście zdro­wo­roz­sąd­ko­we. Fe­mi­nist­ki po­ru­sza­ją wiele waż­nych spraw i na pewno robią wiele do­bre­go. W Pol­sce ko­bie­ty bo­ry­ka­ją się z mnó­stwem pro­ble­mów, czę­sto igno­ro­wa­nych na przy­kład przez pra­co­daw­ców. Choć­by te, które wra­ca­ją do pracy po uro­dze­niu dziec­ka. Dro­dzy pa­no­wie, dzie­ci nie rodzi się i nie wy­cho­wu­je w pięć se­kund! Bądź­my dla sie­bie ludź­mi i otocz­my matki opie­ką i ochro­ną. Niech czują się bez­piecz­nie i mają pew­ność, że będą mogły spo­koj­nie wró­cić do pracy. Nie je­stem jed­nak zwo­len­ni­czą fe­mi­ni­stycz­nej prze­sa­dy – ktoś musi wnieść szafę na trze­cie pię­tro albo na­pra­wić pral­kę, fa­ce­ci są po­trzeb­ni! [śmiech]

Mro­żek uwa­żał, że ko­bie­ty są lep­szym ga­tun­kiem czło­wie­ka. Pod­pi­szesz się?

No co ty, do­pie­ro by mi się obe­rwa­ło [śmiech]. Myślę, że świet­nie się uzu­peł­nia­my. Z męż­czy­zna­mi, nie z Mroż­kiem. [śmiech]

Suk­ces plus uroda po­tra­fią onie­śmie­lić nie­jed­ne­go macho – zda­rza się, że fa­ce­ci się cie­bie boją?

A ty się mnie boisz?

A czu­jesz, że tak jest?

Nie, ale za­da­łeś cie­ka­we py­ta­nie, bo od pew­ne­go czasu za­uwa­żam, że płeć prze­ciw­na się mnie boi. Nie wiem, z czego to wy­ni­ka. Może wy­sy­łam takie sy­gna­ły? Uwa­żam się za bar­dzo po­zy­tyw­ną i otwar­tą osobę. Na pewno nie wy­sy­łam ne­ga­tyw­nych sy­gna­łów.

Czy­tu­jesz ne­ga­tyw­ne ko­men­ta­rze na swój temat?

Nie, a nawet jak ja­kieś zo­ba­czę, po­zwa­la­ją mi zro­zu­mieć, jak wiele osią­gnę­li­śmy, i sza­le­nie mnie to cie­szy.

O tym, co naprawdę łączy Cleo z Donatanem i prawdziwym partnerze Cleo...

Biorą was cza­sem z Do­na­ta­nem za parę?

Zda­rza się, dla­te­go od sa­me­go po­cząt­ku pod­kre­śla­my, że ja mam swoje życie, a on swoje. Mamy wła­snych part­ne­rów.

Kim jest twój part­ner?

Kimś zu­peł­nie nie­zwią­za­nym ze świa­tem mu­zycz­nym. Wię­cej nie po­wiem [śmiech]. On ma już tro­chę dość tego mo­je­go świa­ta, jego jest spo­koj­niej­szy. Przy­zna­ję więc, dla ser­wi­sów plot­kar­skich czy ta­blo­idów je­stem tro­chę nudna, po­dob­nie zresz­tą jak Do­na­tan. Nie lan­su­je­my się przy ścian­kach w wy­na­ję­tych kre­acjach, nie ro­bi­my usta­wek z pa­pa­raz­zi i nie stwa­rza­my pro­ble­mów – bez tego je­ste­śmy dziś w pol­skim show-biz­ne­sie, przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o licz­bę od­słon i fanów na Fa­ce­bo­oku, nu­me­rem jeden. Wo­li­my więc sku­pić się na mu­zy­ce.

To może cho­ciaż wy­mie­nisz ja­kieś używ­ki, z któ­ry­mi się sty­kasz?

Zgra­li­śmy z Do­na­ta­nem ponad dwie­ście kon­cer­tów, w Pol­sce, w Eu­ro­pie i w Sta­nach. Przy tak in­ten­syw­nej pracy nie mamy czasu na używ­ki. Poza tym nie pa­li­my i nie pi­je­my. Al­ko­hol po­ja­wia się w moim życiu bar­dzo oka­zyj­nie, gdy je­stem u swo­jej cioci na imie­ni­nach. W tra­sie od­pa­da, pełna pro­fe­ska. Do­na­tan jest cał­ko­wi­tym abs­ty­nen­tem, nie pije nawet piwa, oczy­wi­ście o żad­nych nar­ko­ty­kach po­pu­lar­nych w świe­cie show-biz­ne­su też mowy nie ma.

Do­pusz­czasz play­back?

Nigdy. Nie umiem śpie­wać z play­bac­ku, tego ro­dza­ju syn­chro­ni­za­cja jest dla mnie zbyt trud­na. Wiem, że takie rze­czy zda­rza­ją się cza­sem w te­le­wi­zji, ale ja nawet tam od­ma­wiam. Je­dy­ne, na co się godzę, to na wgra­ne chór­ki, bo nie je­stem w sta­nie śpie­wać kil­ko­ma gło­sa­mi naraz. [śmiech]

Pa­mię­tasz swój naj­dziw­niej­szy kon­cert?

To było w ja­kimś klu­bie, na­praw­dę za­tło­czo­nym. Dzi­kie tłumy się zja­wi­ły. Nagle, dość da­le­ko od sceny, do­szło do bójki. Jedna z dziew­czyn, ra­tu­jąc chło­pa­ka, który brał udział w awan­tu­rze, po­trak­to­wa­ła jego ad­wer­sa­rzy gazem pie­przo­wym. Po kilku se­kun­dach był już wszę­dzie… Dziś myślę, że po­win­nam Gram­my do­stać za tam­ten wy­stęp. Wi­dzia­łam, jak nasz DJ i Do­na­tan grali w stru­gach łez, które się wy­le­wa­ły z ich oczu.. Ja jed­nak twar­do, mimo łez i ści­ska­nia w gar­dle, wy­trzy­ma­łam do końca.

A były łzy, gdy kilka lat temu od­pa­dłaś w eli­mi­na­cjach do "X Fac­to­ra". Przy­znam się bez bicia, że w ogóle cie­bie z ca­stin­gów nie pa­mię­tam.

Wy­stęp nie był w re­zul­ta­cie wy­emi­to­wa­ny. Nie ro­bi­łam z tego dra­ma­tu. Śpie­wa­łam "Proud Mary" Tiny Tur­ner i od­nio­słam wra­że­nie, że pu­blicz­ność kom­plet­nie nie kuma tego re­per­tu­aru. To stary utwór, a na wi­dow­ni sie­dzie­li sami mło­dzi lu­dzie. W ogóle mia­łam po­czu­cie, że wszyst­ko jest tam wy­re­ży­se­ro­wa­ne i nie ma żad­ne­go zna­cze­nia, co i jak za­śpie­wam. Wy­szłam na scenę, wie­dząc, że i tak nie przej­dę dalej... Nie mia­łam żad­nej cie­ka­wej hi­sto­rii do sprze­da­nia, przy­szłam tylko za­śpie­wać. Może po pro­stu po­sia­dam zdol­ność od­czy­ty­wa­nia ludz­kich in­ten­cji? [śmiech] Z dru­giej stro­ny, jak pa­trzę na ten wy­stęp dziś, myślę sobie, że chyba nie byłam go­to­wa na to, by przejść dalej. Nie mia­łam na tyle siły prze­bi­cia.

Wspo­mnia­łaś, że w życiu tro­chę błą­dzi­łaś, mia­łaś wzlo­ty i upad­ki. Kiedy było naj­go­rzej?

Z rok po skoń­cze­niu stu­diów. Mia­łam pro­blem ze zna­le­zie­niem pracy. By mieć co wło­żyć do garn­ka i za co za­pła­cić ra­chun­ki, ima­łam się roż­nych zajęć. Wtedy zro­zu­mia­łam, że czuję się za­gu­bio­na. Nie że na dnie. Mia­łam co jeść, gdzie miesz­kać, bli­skich, ro­dzi­nę. Ale czu­łam, że nie je­stem szczę­śli­wa.

Naj­dziw­niej­sza praca?

Za­trud­ni­łam się w Szko­cji jako kel­ner­ka.

O, to pew­nie nie­wie­le mia­łaś na­piw­ków.

Fak­tycz­nie. [śmiech]

A pra­co­wa­łaś kie­dyś w swoim za­wo­dzie? Skoń­czy­łaś prze­cież SGGW w War­sza­wie, wy­dział ar­chi­tek­tu­ry kra­jo­bra­zu.

Nie­dłu­go, ale tak. Nie­wy­klu­czo­ne, że jesz­cze jakiś ogród czy park za­pro­jek­tu­ję. [śmiech] Na razie jed­nak kon­cen­tru­ję się na mu­zy­ce.

Do­na­tan w jed­nym z wy­wia­dów mówił, że na swo­jej dro­dze spo­ty­ka­łaś osoby, które cię oszu­ka­ły - obie­cy­wa­ły różne rze­czy, a potem się z tego nie wy­wią­zy­wa­ły. Rzu­cisz na to tro­chę wię­cej świa­tła?

Spo­tka­łam wielu ludzi, któ­rzy za­pew­nia­li, że mają pro­jekt, mu­zy­ków, stu­dio, a potem oka­zy­wa­ło się, że nie mieli nic. Dla­te­go gdy po­ja­wił się Do­na­tan, po­de­szłam do niego z dużą re­zer­wą. Na­uczo­na do­świad­cze­niem, trak­to­wa­łam to, co mówi, z przy­mru­że­niem oka. Oka­za­ło się, że był je­dy­nym czło­wie­kiem, który wy­wią­zał się z tego, co mi obie­cał, i to w stu pro­cen­tach. Speł­ni­ło się nawet wię­cej, niż sobie wy­obra­ża­łam... Wszyst­ko tak jak prze­po­wie­dział Do­na­tan, do­dat­ko­wo jesz­cze byłam na Eu­ro­wi­zji.

Co cię naj­bar­dziej za­sko­czy­ło pod­czas tam­te­go kon­kur­su?

Nie­sa­mo­wi­ta or­ga­ni­za­cja. Wszyst­ko do­pię­te jest tam na ostat­ni guzik. Nie ma ba­ła­ga­nu, który czę­sto wi­dzi­my na im­pre­zach w Pol­sce. Pro­fe­sjo­na­lizm czy­stej wody.

Stwo­rzy­łaś swoją wła­sną markę odzie­żo­wą Sla­vi­ca – pro­jek­tu­jesz czy tylko sy­gnu­jesz?

Pro­jek­tu­ję, ale oczy­wi­ście szyją kraw­co­we. Bar­dzo lubię wy­my­ślać i szki­co­wać. Na ar­chi­tek­tu­rze kra­jo­bra­zu też czu­łam się nie­źle.

Masz nie­sa­mo­wi­te war­ko­cze. Jak długo trze­ba je pleść?

Czter­dzie­ści minut. Dru­gie tyle zaj­mu­je mi ma­ki­jaż. Pół­to­rej go­dzi­ny i je­stem go­to­wa [śmiech]. Muszę sobie ra­dzić sama, jeż­dżę w tym na­szym we­so­łym busie kon­cer­to­wym z sa­my­mi fa­ce­ta­mi. Na szczę­ście mam chyba cał­kiem nie­złe zdol­no­ści es­te­tycz­no-ma­nu­al­ne.

A skąd się wziął twój pseu­do­nim Cleo?

Od mo­je­go na­zwi­ska, Klep­ko. W chó­rze mó­wi­li do mnie Clepi i Cleo, i tak się zło­ży­ło, że już zo­sta­ło.

A ja my­śla­łem, że za­fa­scy­no­wa­łaś się fran­cu­skim fil­mem sprzed pół wieku "Cleo od pią­tej do siód­mej", opo­wia­da­ją­cym zresz­tą o mu­zycz­nej gwieź­dzie.

Nigdy o nim nie sły­sza­łam, ale obie­cu­ję, że nad­ro­bię![śmiech]

W ciągu roku z osoby prak­tycz­nie nie­zna­nej sta­łaś się jed­nym z naj­bar­dziej go­rą­cych na­zwisk na mu­zycz­nej mapie. Nie do­pad­nie cię mo­ment so­dów­ki? Wiele gwiazd, które miały z tym pro­ble­my, przy­zna­wa­ło, że będąc na szczy­cie naj­go­rzej jest uwie­rzyć, iż jest się naj­lep­szym i już wszyst­ko można.

Zu­peł­nie się nie boję. Moja droga mu­zycz­na była tak długa chyba wła­śnie dla­te­go, że nigdy nie byłam z sie­bie za­do­wo­lo­na. I nadal nie je­stem. Do­na­tan za­wsze po­wta­rza, że pa­li­wem do sa­mo­roz­wo­ju jest nie­za­do­wo­le­nie z sie­bie. Wiem, że stać mnie na wię­cej. W życiu po­ty­ka­łam się tyle razy, że na pewno nie na­dej­dzie taka chwi­la, gdy po­wiem: "Słu­chaj­cie, je­stem fajna". Fajne jest to, co się teraz w moim życiu dzie­je, ale wiem, że nic nie jest dane raz na za­wsze. Dla­te­go za­mie­rzam przede wszyst­kim pra­co­wać, roz­wi­jać się i po­dej­mo­wać nowe wy­zwa­nia.