niedziela, 12 kwietnia 2015

Bielan z Torańską: Wywiad nieautoryzowany (IV 2012)


z Adamem Bielanem rozmawiała Teresa Torańska

02-04-2012 , ostatnia aktualizacja 10-04-2015 14:02

Lech Kaczyński, fot. PAP

Z Leszkiem nie rozmawiało się o twardej polityce. Od niej był Jarosław. Z Leszkiem się gawędziło. Najczęściej o życiu.

TERESA TORAŃSKA: Jaki był?

ADAM BIELAN: 
Łatwo się denerwował.

TERESA TORAŃSKA: I wybuchał?

ADAM BIELAN:– Był cholerykiem. Na początku zdarzył mi się z nim nieprzyjemny incydent. W 2001 r. robiliśmy w Sejmie konferencję o ochronie zwierząt i któryś z dziennikarzy podsunął mi pomysł: namów Lecha Kaczyńskiego, żeby przyszedł do Sejmu ze swoim kotem.

TERESA TORAŃSKA: Super.

ADAM BIELAN:– Też mi się wydawało, że to może być fajne, w konwencji żartu. Poszedłem do Leszka. Spojrzał groźnie i spytał, czy żartuję. Powiedziałem, że nie, proszę pana. Więc spytał, czy sobie wyobrażam, jaki to będzie stres dla kota? Powiedziałem, że nie, bo nie mam kota. Przeprosiłem i wycofałem się szybko z jego gabinetu. Jeszcze nie byliśmy wtedy po imieniu.

>>>Obowiązkowe oszczędzanie to za mało. Jak nie głodować na emeryturze?

TERESA TORAŃSKA: A kiedy?

ADAM BIELAN:– W 2005 roku, gdy Leszek został prezydentem Polski. Razem z Michałem Kamińskim prowadziliśmy jego kampanię. Po wyborach Leszek zaprosił nas do pałacu. Był wieczór, więc wino i poczęstunek. Siedzieliśmy we trójkę w jego gabinecie i rozmawialiśmy o kampanii i nowym rządzie Marcinkiewicza. Po dwóch godzinach Lech zaproponował, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Bardzo mnie to wzruszyło.

Nie chcę, żeby pani odniosła wrażenie, iż jestem płaczliwy. To nieprawda, bardzo rzadko płaczę, ale wtedy się rozpłakałem. Dla nas z Michałem Lech stał się od tego momentu kimś więcej niż szefem.



































































TERESA TORAŃSKA: Z Jarosławem też byliście na ty?


ADAM BIELAN:– Nie, tylko z Lechem. Jarosław nigdy nam tego nie zaproponował. Ma podobno zasadę, że przechodzi na ty z ludźmi, którzy skończą 40 lat.

TERESA TORAŃSKA: Miał pan 29.

ADAM BIELAN:– Regularnie zacząłem bywać w pałacu prezydenckim. Bracia często wykorzystywali mnie i Michała do załatwiania spraw, których nie omawia się przez telefon.

Zapewniam panią, że bracia chcieli koalicji z Platformą, naprawdę chcieli. I prezes, bo to on decydował, w rozgrywce z Platformą o powstanie PO-PiS większych błędów nie popełnił. Zachowywał się racjonalnie. Starał się rozegrać Platformę od wewnątrz. Postawił na Rokitę przeciwko Schetynie. Gdyby zagrał wtedy na Schetynę, koalicja może by powstała. Schetyna był dużo silniejszy, a Rokita słabszy, niż myśleliśmy.

TERESA TORAŃSKA: Prezydent lubił Rokitę?

ADAM BIELAN:– Bardzo lubił Tuska i Jana Krzysztofa Bieleckiego. Do Tuska miał wręcz słabość. Polubił też Schetynę, Drzewieckiego. Przez całą SLD-owską kadencję często się spotykali. Lech te ich spotkania uwielbiał. A z Rokitą był ten problem, że on dla Leszka był zbyt rzeczowy. Bo gdy do niego chodziło się na godzinę lub dwie, to w 5-10 minut załatwiał sprawy urzędowe czy państwowe, a resztę wypełniał opowiadaniem anegdot. Tusk to lubił, Bielecki lubił, a Rokita nie. Z tych samych prawdopodobnie powodów Lech nie znosił Sikorskiego. Sikorski kompletnie mu nie pasował.

TERESA TORAŃSKA: Bo „przystojniaczek"? Jak Paweł Poncyljusz, Stanisław Komorowski?

ADAM BIELAN:– No, zgoda, tak mówił. Ale dużo gorzej wypowiadał się o Ziobrze.

TERESA TORAŃSKA: To po co go trzymał?

ADAM BIELAN:– Był użyteczny.

TERESA TORAŃSKA: Przez kogo więc nie powstał PO-PiS?

ADAM BIELAN:– Przez Tuska! Wie pani, co zrobił? My wygraliśmy wybory parlamentarne, potem prezydenckie, a on za wejście do koalicji zażądał od nas połowy ministerstw. To było po prostu absurdalne! Powołaliśmy więc rząd mniejszościowy. Poszedłem wtedy z Michałem Kamińskim do Jarosława i powiedziałem: „Trzeba skrócić kadencję Sejmu i zarządzić nowe wybory". Taka możliwość istniała. Leszek w ramach konstytucyjnych uprawnień mógł nie podpisać budżetu, rozwiązać Sejm i wyznaczyć termin nowych wyborów w ciągu 45 dni. Sondaże wskazywały, że kolejne wybory wygralibyśmy z lepszym wynikiem niż poprzednie. Jarosław przyznał nam rację i zlecił przygotowanie kampanii. Przyszedł do niego wówczas Andrzej Urbański, szef Kancelarii Prezydenta, i zapytał: „Jarek, czy wiesz, kto wygra te wybory?". „No, PiS" – odpowiedział prezes. „Nie – rzekł Urbański – wybory wygra premier Marcinkiewicz, nie ty".

TERESA TORAŃSKA: Marcinkiewicz był pupilem tabloidów.

ADAM BIELAN:– I prezes się przestraszył.

TERESA TORAŃSKA: A prezydent?

ADAM BIELAN:– Zawsze podejrzliwie patrzył na związki Kazika z biznesem. I też nie darzył sympatią.

TERESA TORAŃSKA: To dlaczego bracia zrobili Marcinkiewicza premierem?

ADAM BIELAN:– Dwa miesiące wcześniej Kazik wydawał się najlepszym rozwiązaniem. Jarosław wymyślił pakt stabilizacyjny z LPR i Samoobroną. Giertych klęczał podobno przed Jarosławem i przekonywał go, że będzie lojalny.

Po weekendzie Jarosław zwołał komitet polityczny PiS. My z Michałem Kamińskim byliśmy głównymi oponentami wchodzenia w pakt stabilizacyjny. Skończy się koalicją – mówiliśmy – a w koalicji co chwila będą wybuchać kryzysy i poparcie dla PiS zacznie spadać. Doszło do spięcia. Zarządzono głosowanie, jedno z niewielu, jakie z PiS pamiętam. Z pytaniem: czy rozwiązać parlament. Przegraliśmy je z Michałem 9 do 7. I Jarosław, który uważa się za genialnego polityka i stratega, zrezygnował – o dziwo! – z rozwiązania Sejmu i podpisał pakt stabilizacyjny z Giertychem i Lepperem.

TERESA TORAŃSKA: W świetle kamer jednej tylko telewizji – Trwam ojca Rydzyka.

ADAM BIELAN:– Ten pakt był kardynalnym błędem. Jarosław przyznał się do niego potem publicznie. Stwierdził nawet, że był największym politycznym błędem, jaki kiedykolwiek popełnił. Do dzisiaj nie potrafię zrozumieć, dlaczego. Na co liczył?

TERESA TORAŃSKA: Że ich przechytrzy.

ADAM BIELAN:– Dwa tygodnie później poprosił nas na rozmowę i zapytał, co robić. Giertych publicznie jeszcze się nie wypowiadał, ale na spotkaniach wewnętrznych śmiał mu się w twarz. Trzeba – rzekł Jarosław – rozwiązać parlament. Za późno – powiedzieliśmy – nie można już przez prezydenta, bo minęły konstytucyjne możliwości, możemy jedynie złożyć wniosek o samorozwiązanie i liczyć, że uzyska on poparcie Platformy. Taki wniosek wymaga większości dwóch trzecich głosów w Sejmie. Złożyliśmy go i Platforma ustami Rokity cynicznie odpowiedziała: Teraz wybory? Poprzemy je, jak PiS-owi spadnie poparcie.

TERESA TORAŃSKA: I spadło. PiS po dwóch latach rządów przegrało wybory z Platformą.

ADAM BIELAN:– Minimalnie. Jarosław – z tego co wiem – był absolutnie przekonany, że odda władzę. Miał jednak świadomość, że nie da się dłużej rządzić z Giertychem i Lepperem. Kierował się – moim zdaniem – przede wszystkim szlachetnymi pobudkami.

TERESA TORAŃSKA: Pan w to wierzy? 

ADAM BIELAN:– Dlaczego mam nie wierzyć? Nie można z jednej strony atakować Kaczyńskiego, że jest bezwzględnym politykiem i dla władzy poświęci wszystko, a z drugiej strony zarzucać mu, że jak miał pełną władzę, to z niej zrezygnował. Wyszło zresztą nie najgorzej dla Polski. Liga i Samoobrona zniknęły z parlamentu, a Lepper i Giertych przestali funkcjonować w polskiej polityce. Co PiS i braciom Kaczyńskim należy zaliczyć na plus.

W wieczór wyborczy w 2007 roku byłem u prezydenta w pałacu. Pojawiły się plotki, że Jarosław – jeśli przegra wybory – może zrezygnować z funkcji szefa partii. Prezydent zaprosił kilku polityków PiS, żeby naradzić się, co robić. Przed dwunastą w nocy zadzwoniła prezydentowa. Leszek powiedział, że zaraz kończy. Dzwoniła drugi raz, trzeci. Na koniec wpadła zaniepokojona do sali kominkowej i nas przegoniła.

TERESA TORAŃSKA: Grzecznie?

ADAM BIELAN:– Zdecydowanie. Pierwszy raz widziałem ją w takiej akcji. Mówiła, że prezydent musi iść spać.

TERESA TORAŃSKA: Nie. Na górze w ich apartamencie czekał na niego Paweł Kowal z Janem Ołdakowskim.

ADAM BIELAN:– Nie wiedziałem.

Potem parę razy zdarzyło mi się, że byliśmy w trakcie bardzo ważnej dyskusji politycznej, a pierwsza dama dzwoniła co chwilę i prezydent powtarzał, że już kończy, że zaraz, zaraz.

TERESA TORAŃSKA: I nie słuchał?

ADAM BIELAN:– Ale nie chciał jej denerwować. I po kolejnych telefonach wychodził.

TERESA TORAŃSKA: Tusk został premierem.

ADAM BIELAN:– I miał nas w garści. PiS przez błędną politykę zagraniczną znalazło się w narożniku. Chodziło o traktat lizboński, który Leszek wynegocjował z Unią Europejską przy telefonicznym udziale Jarosława i który po podpisaniu przez prezydenta w Lizbonie wymagał sejmowej ratyfikacji.

Między braćmi powstał spór. Rzeczywisty, a nie na użytek mediów, jak mówiono. Prezydent był za jego ratyfikacją, a Jarosław zmienił zdanie i był przeciw. Chodziliśmy z Michałem na polecenie prezydenta do Jarosława, żeby go do traktatu przekonać. Ale się nie udało.

W PiS narastała po przegranych wyborach frustracja, szukano winnych porażki. Jarosław uznał, że dla konsolidacji partii potrzebna jest krótka bitwa z Platformą, zakończona szybkim zwycięstwem. Zapowiedział, że PiS poprze ratyfikację traktatu, ale pod warunkiem, że Sejm uchwali ustawę gwarantującą zakaz zmiany wynegocjowanych zapisów bez zgody prezydenta.

TERESA TORAŃSKA: O co chodziło?

ADAM BIELAN:– O nic. Była bez znaczenia. Ale Jarosław liczył, że Tusk się na nią zgodzi i PiS będzie miało sukces. Tusk jednak oświadczył: Nie chcecie traktatu? To będzie traktatowe referendum.

I gdyby wtedy powiedział: sprawdzam, i poszedł na referendum z traktatu lizbońskiego, my byśmy je zdecydowanie przegrali, co miałoby duże konsekwencje polityczne. Osłabiłoby znacznie pozycję Jarosława jako lidera PiS i prezydenta postawiło w bardzo trudnej sytuacji. Nie mogliśmy ryzykować.

Maciek Łopiński z Michałem Kamińskim doprowadzili do spotkania prezydenta z Tuskiem. Umówili ich w Juracie na Helu. Namawialiśmy prezydenta, żeby Tuska zaczarował, jak potrafi najlepiej, i obiecał mu absolutnie wszystko, byle tylko do referendum nie doszło. Zostaliśmy z Michałem w Warszawie. Rozmowa zaplanowana na godzinę-półtorej przedłużała się. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi.

W sali na piętrze, w której rozmawiali, nie ma telefonów. Zadzwoniliśmy do Sławka Nowaka, żeby podpłynął motorówką z Sopotu do Juraty. Był na wieczór umówiony z żoną do kina. – Sprawdzisz, co się dzieje – namawialiśmy go – i wrócisz. Popłynął. Dzwoniliśmy też do szefa ochrony, żeby zajrzał do nich przez szybę i zobaczył, co Tusk z prezydentem robią. Idzie chyba dobrze – powiedział nam – bo już trzeci raz wstają, całują się, robią misia, siadają i dalej rozmawiają.

Rozmowa trwała sześć-siedem godzin, wypili siedem butelek wina i Sławek nie zdążył do kina.

O czym tak długo rozmawiali, prezydent nie chciał nam powiedzieć. Stwierdził, że ma umowę z Tuskiem i nie może.

TERESA TORAŃSKA: Może o traktacie?

ADAM BIELAN:– Nie, nie. Z Leszkiem nie rozmawiało się o twardej polityce. Od niej był Jarosław. Z Leszkiem się gawędziło. Najczęściej o życiu. Udowadnialiśmy mu, że Tusk umowy nie dotrzymuje, bo jakieś szczegóły z tego spotkania przekazał już swoim pracownikom, a ci dziennikarzom. Ale prezydent milczał. I nagle ukazał się wywiad z Tuskiem w „Newsweeku". Była w nim sensacyjna deklaracja. Tusk wyznawał, że palił marihuanę.

TERESA TORAŃSKA: W stanie wojennym. Kiedy chwytał różne roboty i w elektrowni Jaworzno malował podpory stalowe. 

ADAM BIELAN:– Prezydent był wstrząśnięty. „Jak on mógł mnie tak oszukać" – przeżywał cały wieczór. I trochę nam wtedy o ich spotkaniu w Juracie zaczął opowiadać. Obaj byli mocno pijani. Tusk mu się zwierzał i Leszek zwierzał się Tuskowi. I Tusk w nocy, sam z siebie, powiedział mu, że nigdy nie próbował narkotyków. Żeby było jasne: prezydent nie miał za złe Tuskowi, że ten palił marihuanę. Prezydent był zszokowany, że Tusk go okłamał, czyli zdradził. Dla prezydenta był to dowód, że Tusk bardzo się zmienił, nie można mu ufać i nawet po kilku winach nad ranem kłamie. Bo nie chodziło przecież o kłamstwo w życiu publicznym, które zdarza się każdemu politykowi i trudno mieć do nich o to pretensje, ale chodziło o kłamstwo w szczerej rozmowie w cztery oczy, kiedy umawiali się na zrobienie paru rzeczy razem.

TERESA TORAŃSKA: Ale chyba już nie zdążyli.

ADAM BIELAN:– Nie wiem.

TERESA TORAŃSKA: Kiedy widział pan Leszka ostatni raz? 

ADAM BIELAN:– Zadzwoniłem do niego kilka dni przed katastrofą. 5 lub 6 kwietnia. To był poniedziałek lub wtorek. Że mam kilka pomysłów na kampanię wyborczą, chcę się z nim spotkać i przyjadę z Brukseli w piątek rano. Prezydent nalegał, żeby w czwartek. Cały piątek – powiedział – chciałby zarezerwować na przygotowanie przemówienia do Katynia. Potrzebował na to wielu godzin.

|Kiedy miał ważne wystąpienie, na cały dzień wyłączał się z innych zajęć. Próbowaliśmy go namówić, żeby się nauczył czytać z kartki. Podawaliśmy przykład Kwaśniewskiego, który czytał tak, że nikt tego nie zauważał. Podawaliśmy przykłady polityków amerykańskich, którzy potrafili czytać z telebimów jak zawodowi prezenterzy. Nawet mu aparaturę specjalną sprowadziliśmy do ćwiczeń. Nie chciał. Twierdził, że jest ograniczony i się nie nauczy.

TERESA TORAŃSKA: I mlaskał.

ADAM BIELAN:– Tragedia zaczynała się, gdy dochodziło do nagrywania wystąpień telewizyjnych. Prezydent przecież musi wygłaszać orędzia. Bardzo się denerwował, że wyjdzie to źle i rzeczywiście wychodziło źle.

Przyleciałem do Warszawy w czwartek po południu.

TERESA TORAŃSKA: 8 kwietnia. 

ADAM BIELAN:– Prezydent był w Wilnie z półdniową wizytą. Zadzwoniłem między 19 a 20, usłyszałem warkot silników. Prezydent był w samolocie, ale już po wylądowaniu. Powiedział, żebym przyjechał do pałacu. Przysłał po mnie samochód.

Chciałem, żeby motywem muzycznym jego kampanii wyborczej była „Pieśń o małym rycerzu" z ekranizacji „Pana Wołodyjowskiego". Potrzebowałem jego akceptacji. Prezydent kochał Trylogię i „mały rycerz" bardzo do niego pasował.

TERESA TORAŃSKA: Chciał kandydować?

ADAM BIELAN:– Tak. Na pewno. Plotki o tym, że się wahał, były nieprawdziwe.

TERESA TORAŃSKA: Wierzył w zwycięstwo?

ADAM BIELAN:– Miał zmienne nastroje. Tego dnia nie był jednak ani złośliwy, ani specjalnie zdenerwowany. I nie przedrzeźniał się ze mną. Choć lubił.

TERESA TORAŃSKA: Jak?

ADAM BIELAN:– Lubił dogadywać. W czasie kampanii na prezydenta Warszawy, a potem na prezydenta Polski droczył się ze mną i Michałem, że nie wystartuje, bo mu się nie uda, więc nie ma sensu walczyć. To był z jego strony element gry towarzyskiej. Oczekiwał zaprzeczeń.

Do pałacu dotarłem trochę po 20. Moje pomysły szybko zaakceptował i jak zwykle z prezydentem nasze spotkanie przerodziło się w towarzyskie gadanie. Lubił popisywać się swoją wiedzą historyczną i uwielbiał opowiadać anegdoty.

TERESA TORAŃSKA: O Wałęsie?

ADAM BIELAN:– O historii świata. Jego konikiem była na przykład dekolonizacja Afryki. Bracia jako mali chłopcy czytali namiętnie dział międzynarodowy w „Trybunie Ludu" i pamiętali nazwiska przywódców kolejnych państw afrykańskich, które uzyskiwały wolność.

TERESA TORAŃSKA: No to co prezydent mówił o Wałęsie?

ADAM BIELAN:– Z reguły pozytywnie, zadziwię panią. Albo neutralnie. On nie patrzył na Wałęsę przez pryzmat „Bolka" czy jego prezydentury z początku lat 90. Miał jednoznacznie negatywną opinię co do roli Wałęsy w latach 70., ale w miarę pozytywną o jego działalności w latach 80.

Rozmawialiśmy trochę o Tusku, polityce, reelekcji, o terminach wyborczych. Był w dobrym humorze i do wyborów nastawiony pozytywnie.

TERESA TORAŃSKA: Mimo nieudanej wizyty na Litwie?

ADAM BIELAN:– O tym na razie nie rozmawialiśmy. Po mniej więcej dwóch godzinach prezydent powiedział, że musi jechać do mamy do szpitala i zostawił mnie w gabinecie. Po kilku minutach zajrzał minister Łopiński, który urzędował po drugiej stronie sekretariatu. Zobaczył, że siedzę sam i zaprosił mnie do siebie. Po chwili przyszedł Paweł Kowal, a po blisko godzinie wrócił prezydent i do nas dołączył. Maciek otworzył barek, wyciągnął koniak. Prezydent nie pił. Spytałem prezydenta o Tuska.

TERESA TORAŃSKA: Tego dnia pojechał do Pragi spotkać się z Barackiem Obamą.

ADAM BIELAN:– Jak to się stało – pytałem go – że Tusk przejął przywództwo w grupie liberałów. Prezydent wytłumaczył. Tusk zawsze wykazywał duże zdolności przywódcze, ale je ukrywał. W latach 80. ambicji politycznych w Tusku nie zauważał. Środowisko liberałów i Solidarności spotykało się dość często i dyskutowało, głównie o sprawach gospodarczych. Ja – uśmiechnął się prezydent – byłem wtedy bardziej niż dzisiaj na lewo. W tych spotkaniach uczestniczyli Jacek Merkel, Jan Krzysztof Bielecki, Janusz Lewandowski. Ale Tusk – mówił nam prezydent – był cichą wodą. Bardzo sprawnie i sprytnie wymanewrował Bieleckiego i Lewandowskiego, został liderem tego środowiska i w 1990 roku założył Kongres Liberałów.

Potem rozmawialiśmy o geopolityce. Prezydent poruszył kwestię nieudanej wizyty w Wilnie.

TERESA TORAŃSKA: Parlament litewski odrzucił ustawę o pisowni nazwisk polskich.

ADAM BIELAN:– Był rozżalony, że tak ważna dla niego ustawa upadła w pierwszym czytaniu akurat w dniu jego wizyty. A pani prezydent Dalia Grybauskaite obiecywała mu – na pewno w dobrej wierze – że zostanie przegłosowana. Znowu minister Sikorski – irytował się – będzie go krytykował za zbyt małą asertywność wobec Litwy.

Około północy, jak zwykle, zadzwoniła pani prezydentowa. Wiedzieliśmy, że nie należy nalegać, by Leszek został, bo może to się skończyć jej osobistą interwencją. Prezydent wyszedł, my zostaliśmy. Siedzieliśmy jeszcze u Maćka z 45 minut.

To był ostatni raz, kiedy go widziałem.

Powiem pani, co myślę o tym locie do Smoleńska. Żaden polski samolot nie powinien lądować na tak fatalnie wyposażonym lotnisku. Ani premiera, ani prezydenta, ani nawet ministra. Oba powinny lądować w Mińsku lub w Witebsku i kolumną przejechać do Smoleńska. Tam jest dobra szeroka droga, dotarliby w godzinę. Ale to nie jest wina Lecha. Lech, owszem, lubił dłużej pospać. Ale gdyby mu twardo powiedziano, że wyleci pół godziny wcześniej, bo nie ma możliwości lądowania w Smoleńsku, musiałby to znieść, trudno.

TERESA TORAŃSKA: Ale nikt mu tego nie powiedział.

ADAM BIELAN:– Nie. A Tusk wylądował tam trzy dni wcześniej.

Nie wiem, co wydarzyło się w tym samolocie. Jarosław też nie mógł tego zrozumieć. Dlaczego oni w takiej mgle lądowali, dlaczego? – pytał nas.

TERESA TORAŃSKA: Może było jak w czasie lotu do Gruzji?

ADAM BIELAN:– Nie, nie. Tamten lot nie ma żadnego związku z katastrofą w Smoleńsku.

TERESA TORAŃSKA: Nic a nic? 

ADAM BIELAN:– Nie. Podstawowa różnica: spór między pilotem a prezydentem toczył się w samolocie, który stał na płycie lotniska, a nie kiedy samolot był w locie.

TERESA TORAŃSKA: Ale Arkadiusz Protasiuk był wtedy drugim pilotem.

ADAM BIELAN:– I co z tego? W 36. Pułku w ogóle jedna czy dwie osoby miały uprawnienia do pilotowania tupolewa na stanowisku pierwszego pilota. Lot do Gruzji zresztą odbył się półtora roku wcześniej. Wiem, jak było, leciałem tym samolotem. Zaczęło się od Tuska.

TERESA TORAŃSKA: Chyba od prezydenta Gruzji Saakaszwilego, który dał się Rosjanom sprowokować i wybuchła wojna gruzińsko-rosyjska.

ADAM BIELAN:– Prezydent Kaczyński natychmiast chciał lecieć do Gruzji, ale Tusk nie dał samolotu. I dopiero jak Lech kanałami dyplomatycznymi puścił plotkę, że Amerykanie dadzą mu Air Force Two – samolot wiceprezydenta, tupolew się znalazł. Pilot poleciał najpierw po prezydenta Litwy Valdasa Adamkusa, potem po prezydenta Estonii i premiera Łotwy. Po około czterech godzinach wrócił z nimi do Warszawy, wsiedliśmy i polecieliśmy na Krym. W Symferopolu czekali na nas żona Saakaszwilego, która wywiozła na Krym dzieci, żeby były bezpieczne, i wracała do męża, oraz prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko, który doleciał swoim samolotem z Kijowa.

Juszczenko wszedł do naszego samolotu i zdziwił się, że lecimy do Gandży, a nie bezpośrednio do Tbilisi. Lech mu odpowiedział, że tam nie lądują samoloty. Na to Juszczenko stwierdził, że lądują. Latają rejsowe samoloty ukraińskie i niedługo wyląduje tam Sarkozy, który leci z Moskwy.

TERESA TORAŃSKA: W eskorcie rosyjskich myśliwców.

ADAM BIELAN:– I dodał – nie jestem pewny, czy nie złośliwie – że jeżeli samolot Lecha nie może lecieć do Tbilisi, to wszystkich zaprasza do swojego. Lech potraktował to bardzo ambicjonalnie. Zamknął drzwi do prezydenckiej części – w tupolewie są trzy salonki: prezydencka i dwie vipowskie – i zaczął domagać się, żebyśmy lecieli do Tbilisi. Pilot prezydentowi odmówił.

TERESA TORAŃSKA: Osobiście?

ADAM BIELAN:– Nie, nie. To trzeba znać Lecha. On nigdy by sobie nie pozwolił na to, by wejść do kabiny pilota i go prosić. Dla niego byłaby to utrata twarzy. On z pilotem rozmawiał przez pośredników. Do pilota wysyłał Władka Stasiaka, szefa Kancelarii, i chyba Krzysztofa Olszowca, szefa swojej ochrony.

TERESA TORAŃSKA: A na pokładzie było czterech prezydentów, jeden premier i kilkunastu ministrów. 

ADAM BIELAN:– Żaden samolot na świecie chyba nie przeżył takiego najazdu VIP-ów. Tupolew jest słabo do tego przygotowany. Są w nim, najbliżej kokpitu: pomieszczenie dla prezydenta z dwuosobową kanapą i fotelem, dalej 2 fotele w przejściu oraz salonki z ośmioma fotelami, czyli razem 13 miejsc vipowskich. Po kolejnej odmowie prezydent poprosił Stasiaka, żeby go połączył z ministrem obrony Bogdanem Klichem. Zapytał Klicha: kto jest dowódcą sił zbrojnych?

TERESA TORAŃSKA: I usłyszał: pan, panie prezydencie.

ADAM BIELAN:– Lech opisał mu sytuację. Byłem przy tym. Klich obiecał oddzwonić. Po 10-15 minutach powiadomił Leszka, że rozmawiał z dowódcą sił powietrznych, dowódca wydał pilotowi polecenie – potem okazało się, że faksem – i sprawa jest załatwiona. Wydawało się, że polecimy do Tbilisi. Pilot jednak dalej odmawiał lotu.

TERESA TORAŃSKA: Nie miał zgód dyplomatycznych, a gruzińska przestrzeń powietrzna była kontrolowana przez Rosjan.

ADAM BIELAN:– Lech był wściekły. Samolot stał na płycie lotniska. To było lato. Temperatura w samolocie dochodziła do 50 stopni, bo silniki nie pracowały i wyłączona była klimatyzacja. Lech martwił się o zdrowie prezydenta Adamkusa, który był świeżo po operacji serca. Nie narzekał, ale był coraz bardziej czerwony na twarzy. Lech krążył między salonkami. Co kilka minut wypadał ze swojej prezydenckiej, uśmiechał się do Adamkusa, zabawiał Juszczenkę, żeby tylko nie domyślili się, że negocjuje ten lot z własnym pilotem. To była dla niego strasznie upokarzająca sytuacja. Staliśmy ponad godzinę. Stasiak w końcu wytłumaczył Leszkowi, że według przepisów pilot ma prawo odmówić lotu i nic z tym nie zrobimy. Drugi pilot też nie chciał lecieć, bo i z nim Stasiak próbował rozmawiać. Lech więc, żeby do końca nie stracić twarzy przed innymi prezydentami, zdecydował, że lecimy do Gandży w Azerbejdżanie.

TERESA TORAŃSKA: Zgodnie z pierwotnym planem.

ADAM BIELAN:– Tak. Wylądowaliśmy, tam czekały na nas samochody, cztery godziny jechaliśmy do Tbilisi, to jest 240 km. Narażając się na znacznie większe – jak nam potem powiedziano – niebezpieczeństwo, bo na drodze grasowali snajperzy.

TERESA TORAŃSKA: Ale także co kilkanaście metrów stali azerscy milicjanci.

ADAM BIELAN:– Finał był taki, że jak dojechaliśmy do Tbilisi, na Juszczenkę czekał już jego samolot, a nasz przyleciał następnego dnia.

TERESA TORAŃSKA: Po ogłoszeniu rozejmu.

ADAM BIELAN:– Moje zdanie jest takie: pilot powinien lecieć do Tbilisi.

TERESA TORAŃSKA: A dlaczego nie chciał?

ADAM BIELAN:– Nie wiem, może się bał. Ale wie pani, my wszyscy się baliśmy. Strach jest rzeczą ludzką. Tylko zaraz, zaraz... Pilot jest żołnierzem, a żołnierza służącego państwu strach nie może paraliżować. Pilotowi wojskowemu nie wolno nie wykonać polecenia dlatego, że się boi.

TERESA TORAŃSKA: A nie przyszło panu nigdy do głowy, że Leszek nie nadawał się na prezydenta?

ADAM BIELAN:– To na inną rozmowę.

Autorka przez kilka tygodni próbowała bezskutecznie autoryzować wywiad. Mimo licznych prób Teresy Torańskiej Adam Bielan unikał odpowiedzi i nigdy nie wskazał, co chciałby zmienić w tekście. Dopiero kiedy redakcja „Newsweeka" zdecydowała się na publikację wywiadu, zakwestionował cały tekst i zasypał autorkę oraz redakcję oświadczeniami zakazującymi publikacji i pismami, w których grożono nam procesami.

Za tydzień w "Newsweeku" druga część wywiadu: o pierwszych dniach prezesa PiS po katastrofie smoleńskiej; jak zapadła decyzja o pochówku na Wawelu i czy Jarosław Kaczyński byłby dobrym prezydentem?

Andrzej Duda, człowiek z mgły



Olga Szpunar, Michał Olszewski
 
11.04.2015 01:00
A A A Drukuj
Andrzej Duda

Andrzej Duda (Fot. Jakub Ociepa / Agencja Gazeta)

"Prezydent zapatrzył się za okno. Stwierdził, że jego pokolenie będzie wkrótce odchodzić. Spojrzał na nas i powiedział: 'To na was będzie spoczywał obowiązek, żeby sprawy prowadzić dalej'". Dwa dni później tupolew uderzył w brzozę, a Andrzej Duda poczuł się pomazańcem Lecha Kaczyńskiego.
Polityczny rajd Andrzeja Dudy rozpoczyna się 10 kwietnia 2010 r. Do Smoleńska nie leci. Chętnych jest tylu, że na kilka dni przed katastrofą prezydencki minister Jacek Sasin prosi, by kto może, zrezygnował, ustępując miejsca bardziej zasłużonym gościom.

Część znajomych jest przekonana, że zginął w samolocie.

Po raz pierwszy wychodzi z cienia jeszcze tego samego dnia, około godziny 11. Odmawia uznania śmierci Lecha Kaczyńskiego, żąda dowodu - oficjalnej noty dyplomatycznej Rosjan albo świadectwa kogoś, kto widział zwłoki. I ostrzega, że obejmując obowiązki prezydenta, marszałek Bronisław Komorowski naruszy konstytucję. Nerwowe negocjacje między Kancelarią Prezydenta a Kancelarią Sejmu trwają kilka godzin. Wreszcie o godzinie 14 Duda ustępuje. Później będzie wielokrotnie sugerował, że władza w państwie została przejęta w sposób niejasny.

Dwa dni wcześniej razem z sekretarzem stanu Pawłem Wypychem towarzyszy Lechowi Kaczyńskiemu w ostatniej podróży zagranicznej. Wizyta w Wilnie obrośnie legendą: „W pewnym momencie prezydent zapatrzył się za okno. Stwierdził, że on już ma swoje lata i jego pokolenie będzie wkrótce odchodzić. Spojrzał na nas i powiedział: » Ale wy jesteście przyszłością polskiej polityki i to na was będzie spoczywał obowiązek, żeby sprawy prowadzić dalej «" - opowie portalowi wPolityce.pl.

Paweł Wypych ginie w Smoleńsku. Kariera namaszczonego w prezydenckim samolocie Andrzeja Dudy toczy się coraz szybciej. Pod gniewnymi sztandarami, na miesięcznicach, marszach, spotkaniach poświęconych pamięci pary prezydenckiej buduje polityczną pozycję.

Tezy o zamachu nie formułuje wprost, ale wierzy w ustalenia ekspertów Antoniego Macierewicza. - Trudno mi w tej chwili powiedzieć, co było przyczyną i co wybuchło, natomiast jestem przekonany, że wybuch był - przekonuje w czwartą rocznicę katastrofy w Trójce. I dodaje, że "ta sprawa dla Polski jest tak samo ważna jak sprawa ataku na WTC dla Stanów Zjednoczonych".

Kilka miesięcy po katastrofie Duda występuje we "Mgle", wyprodukowanym przez "Gazetę Polską" dokumencie o pierwszych dniach po katastrofie. Opowiada, jak w Moskwie żegnał się z prezydenckimi ministrami Pawłem Wypychem i Władysławem Stasiakiem: "I tam, w takich czarnych workach, były ich zwłoki. Położyłem rękę, jedną na Pawle, drugą na Władku". Jest opanowany, ale czuć, że pod spodem kipią emocje.

W scenie wprowadzenia trumien do Pałacu Prezydenckiego widać więcej. Minister jest cały rozdygotany. Nagle rzuca się pod nogi żołnierzy, żeby poprawić coś u stóp katafalku. W jego gestach, gdy chwilę później układa wiązanki na trumnach, nie ma nic z oficjalnej celebry. Poprawia kwiaty wręcz tkliwie.

Ale w kampanii o Smoleńsku mało albo wcale. Kto wie, co Duda mówił przez pięć lat, ten wie. Oficjalny przekaz jest taki, jak podczas wczorajszych obchodów w wawelskiej krypcie: "Dziękuję wszystkim, którzy dziś czczą 5. rocznicę ich śmierci, tragedii pod Smoleńskiem. Mam nadzieję, że Polacy będą dziś tak zjednoczeni, jak wtedy 10 kwietnia i w następnych dniach, które wtedy były".

Harcerzyk nie dymi 

Przez lata nic nie wskazywało na to, że będzie walczył o najważniejsze stanowisko w państwie.

Młodość urodzonego w Krakowie Dudy to prestiżowe II LO im. Króla Jana III Sobieskiego. Licealne lata 80. w Krakowie upływają pod znakiem zadym, starć z milicją i gwałtownych demonstracji. Duda za kamienie nie chwyta, spełnia się w oficjalnym harcerstwie.

Grzegorz Lipiec, absolwent "dwójki", obecnie szef lokalnych struktur PO, wówczas jeden z czołowych działaczy radykalnej Federacji Młodzieży Walczącej, pamięta go ze szkoły. - Co tu kryć, mieliśmy go za harcerzyka. Podpisywał się pod petycjami w sprawie wolnych wyborów, ale na bezpośrednie starcie nigdy nie szedł, to nie był jego żywioł.

W dawnym liceum - w którym pracuje jego żona Agata Kornhauser-Duda - ma dzisiaj wielu zwolenników. Ostatnio jedna z nauczycielek próbowała na terenie szkoły zbierać podpisy pod jego kandydaturą. Gdy dyrekcja zwróciła jej uwagę, że to nie miejsce na taką działalność, odpowiedziała z dumą: - To przecież nasz absolwent!

Wśród nauczycieli są jednak i tacy, którzy nie szczędzą Dudzie złośliwości. - Budyń waniliowy z soczkiem malinowym - mówi emerytowana polonistka. - Grzeczniutki aż do zemdlenia. Taki pieszczoszek naszej pani. Pamiętam, że podczas wyjazdów na obozy naukowe próbował nawiązywać bliższe kontakty z nauczycielami. Rówieśnicy bawili się we własnym towarzystwie, a on przychodził, dopytywał o różne rzeczy. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mówił zawsze to, co ludzie chcieli od niego usłyszeć.

Krakowska kindersztuba 

W przedwiosenny dzień widok z balkonu biura europoselskiego przy ulicy Podwale jest jak ze szkiców Wyspiańskiego: bezlistne drzewa na Plantach, słabe słońce, kopuła kościoła św. Anny, czerwona cegła Collegium Novum. Wszędzie blisko, każdy zna każdego. Gabinet dyrektora krakowskiego oddziału IPN i niedawnego kandydata na prezydenta Krakowa Marka Lasoty, któremu Duda oddał koleżeńską przysługę, zatrudniając na staż jego dwie córki, kilka minut spacerkiem. Akademia Górniczo-Hutnicza, macierzysta uczelnia jego rodziców, na której profesor Janina Milewska-Duda zbierała podpisy pod kandydaturą syna, parę przecznic dalej.

Na ścianie portret Marii i Lecha Kaczyńskich z zamaszystymi autografami. Na półce Pismo Święte, album "Oburzeni" i praca "O praworządność i ustrój państwowy" redagowana przez Jacka Majchrowskiego, prezydenta Krakowa, dawnego konkurenta Dudy. W 2010 roku, kiedy do drugiej tury wyborów samorządowych dostali się kandydat lewicy Jacek Majchrowski i centrowy Stanisław Kracik z PO, kandydat PiS uznał, że ten pierwszy to "mniejsze zło".

Jacek Majchrowski: - Znam go parę lat, to dobry prawnik. Ma kindersztubę, sympatyczny, elokwentny. W wyborach nie atakował po chamsku. To się zmieniło, jak zaczął wybijać się politycznie.

Jakub Kornhauser, socjolog, szwagier Dudy, syn poety Juliana Kornhausera: - Nasze rodziny to jak niebo i ziemia. Oni emocjonalni, głośni, trochę po góralsku, my introwertyczni. Pewnie dlatego nigdy nie nawiązaliśmy bliskich kontaktów. Z Andrzejem spotykam się przy wspólnym stole trzy razy do roku, ale o polityce nie rozmawiamy. Na pewno bardzo się różnimy - gdy on tłumaczył, że za in vitro powinno się wsadzać do więzienia, ja zbierałem głosy na Annę Grodzką. Jedno muszę przyznać: to niezwykle pomocny człowiek. Pomaga finansowo biednym rodzinom, a jak zadzwonisz do niego w środku nocy z prośbą o pomoc w przeprowadzce, przyjedzie i załaduje szafę do bagażnika.

- Miły, uprzejmy, zapięty na ostatni guzik, otrzaskany merytorycznie - mówią o Dudzie studenci, którzy pamiętają go z ćwiczeń z prawa administracyjnego na Uniwersytecie Jagiellońskim.

Podczas konwencji wyborczej Duda popisuje się ogładą. Dziękuje za inspirację prof. Janowi Zimmermanowi, kierownikowi katedry prawa administracyjnego, w której jest asystentem. Mimo że Zimmerman w 2006 r. podpisał protest prawników przeciwko wprowadzanym przez PiS zmianom w prawie karnym, jest za co dziękować - Duda od dekady blokuje etat w katedrze, przekonując, że chciałby kiedyś wrócić na uczelnię.

Równie uprzejmie wykręca się od lutowego spotkania z Glennem Jorgensenem, członkiem zespołu Macierewicza. Duda bardzo żałuje, że cykl spotkań z wyborcami nie pozwala mu wziąć udziału w debacie, ale docenia, że duński inżynier jest "jednym z tych naukowców, którzy nie przestraszyli się stawiać fundamentalnych pytań, bez których tragedia smoleńska zostałaby strywializowana, a następnie zapomniana". I dziękuje "tym wszystkim, którzy nie poddając się kłamstwu, odrzucają propagandę państwowych komisji".

Tak jest, panie prezydencie 

Miesiąc temu "Newsweek" napisał, że w 2002 r. Duda był działaczem Unii Wolności. Kandydata irytują pytania o tamte czasy. - W życiorysie nie muszę pisać o wszystkich nieistotnych dla mnie faktach - mówi dziennikarzom. Nie dziwota, w oczach wyborców PiS przynależność do partii Tadeusza Mazowieckiego i Bronisława Geremka to fakt raczej kompromitujący.

Grzegorz Lipiec: - Unia Wolności to nie NSDAP, nie ma powodu do wstydu. Myślę, że program UW był mu po prostu bliski. A kariery nie zrobił, bo nie zdążył.

Ta zaczyna się w roku 2005, kiedy odkrywa go małopolski poseł Arkadiusz Mularczyk. Duda jako ekspert klubu PiS pomaga pisać ustawę lustracyjną. W następnym roku zostaje wiceministrem sprawiedliwości u Zbigniewa Ziobry, trzy lata później jest już podsekretarzem stanu w Pałacu Prezydenckim.

W tamtym czasie Kancelaria Prezydenta kieruje do Trybunału Konstytucyjnego ustawę, która obejmuje SKOK-i kontrolą Komisji Nadzoru Finansowego. Dochodzenie "Wyborczej" pokazuje, że podczas sporządzania wniosku do Trybunału Duda korzysta z opinii i ekspertyz SKOK-ów. Ustawa wchodzi w życie po trzech latach. W tym czasie spółdzielcze kasy praktycznie są wyjęte spod kontroli państwa. Grzegorz Bierecki, szef Krajowej SKOK, jego brat Jarosław i prawnik Adam Jedliński dostają dość czasu, by przenieść majątek Fundacji na rzecz Polskich Związków Kredytowych, "czapy" nad SKOK-ami, do swojej spółki. Równocześnie wiele podległych Krajowej SKOK kas popełniało błędy albo udzielało lewych kredytów. Dziś upadają, jak SKOK Wołomin czy SKOK Wspólnota, a oszczędności klientów musi ratować Bankowy Fundusz Gwarancyjny.

Prezydencki minister odgrywa też istotną rolę w błyskawicznym ułaskawieniu Adama S., biznesmena skazanego za wyłudzenie, późniejszego wspólnika Marcina Dubienieckiego, zięcia Lecha Kaczyńskiego. Według "Newsweeka" decyzja zapadła w rekordowym tempie, z pominięciem opinii sądu i wbrew Prokuraturze Generalnej. Z Kancelarii Prezydenta zniknął też końcowy wniosek o zastosowanie prawa łaski, prawdopodobnie podpisany przez Andrzeja Dudę.

Jeden z byłych polityków PiS: - Stałem blisko tej sprawy. Andrzej wykonał wówczas wyraźne polecenie prezydenta. To nie była jego inicjatywa, wręcz przeciwnie - bronił się przed nią. Ale w końcu zrobił to, co prezydent kazał.

Jakub Kornhauser: - Nie podejrzewam Andrzeja o koniunkturalność czy załatwiactwo. Odkąd znalazł się w polityce, wiernie wykonuje polecenia braci Kaczyńskich. Oni go wymyślili, czuje się przez nich wybrany i odpłaca lojalnością.

Socjolog i publicysta Radosław Markowski: - Nie chodzi o to, że Kaczyński kogoś wypromował, bo w polityce zawsze ktoś kogoś promuje. Chodzi o to, że kiedy Wałęsa wypromował Mazowieckiego, Mazowiecki potrafił mu potem powiedzieć: teraz ja jestem premierem i ja rządzę. Duda Kaczyńskiemu tego nie powie.

Pilny uczeń prezesa 

Jeden z bliskich współpracowników kandydata: - Na początku w PiS się nie wyróżniał. Stał z boku, nie mieszał się do walk frakcyjnych. Mówił jak prawnik, a nie trybun. Ale Andrzej szybko się uczy, to bardzo pojętny człowiek.

Przemiana zaczyna się tuż po Smoleńsku. O protestujących przeciwko pochówkowi pary prezydenckiej na Wawelu Duda mówi, że "nie są prawdziwymi patriotami". Pojawia się na miesięcznicach smoleńskich. Podczas jednej z ostatnich stoi na tle transparentu "Całe zło to PO".

W 2011 roku występuje w krakowskim magistracie przeciwko podwyżkom cen biletów. Wymachuje słupkami: tak spada siła nabywcza średniej krakowskiej pensji! Radni są zdumieni. - Proszę pana, te statystyki pokazują, że owszem, spada, ale tempo bogacenia się - prostuje któryś. W odpowiedzi Duda idzie do sklepu. Na salę wraca z reklamówką wypełnioną serem, masłem, majonezem, chlebem i margaryną. Porównuje paragon z paragonem z 2007 roku.

To chwyt, który dwa miesiące wcześniej wykorzystał Jarosław Kaczyński, kupując w świetle kamer kurczaka, mąkę i cukier, żeby udowodnić, jak podrożało życie za Tuska.

Potem jest mniej zabawnie. W 2013 roku portal Podhale24.pl relacjonuje spotkanie posła z mieszkańcami Rabki zorganizowane przez Klub „Gazety Polskiej". I przytacza słowa Dudy: „Ktoś, kto jest za Platformą Obywatelską z pełnego przekonania, jest za nią, bo ma w tym interes. Bo albo jest zatrudniony przez PO, albo robi coś, na co PiS by mu nie pozwoliło, albo ma przekonanie, że » głupia Polska «nie powinna istnieć".

Bronek Samo Zło 

W 2015 roku wyborcze rzemiosło ma już w małym palcu. Podobnie jak chwyty poniżej pasa.

W programie prezydenckim obiecuje, co się da: chce obniżenia wieku emerytalnego, podniesienia kwoty wolnej od podatku, wsparcia rodzin ubogich oraz wielodzietnych. "Rzeczpospolita" wylicza, że realizacja jego obietnic kosztowałaby 250 miliardów w ciągu pięciu lat.

Otwierając wymyślone przez PiS na potrzeby kampanii Muzeum Zgody im. Bronisława Komorowskiego, obwinia prezydenta o rozbijanie rodzin, zgodę na GMO, tragedię górników.

Na jednym z wieców do mikrofonu podchodzi wzruszony mężczyzna. - Nie chcemy prezydenta, który zamierza wyprowadzić nasze wojska z NATO - mówi.

Wyborca martwi się, bo po sieci hula filmik: noc, Belweder, dzwoni telefon. "Moskwa" - szepce asystent. Zaspany prezydent mówi do słuchawki: "Już jest przygotowywana strategia wyjścia z NATO. Całkiem zwyczajnie jestem po rozmowie z premierem". Słowa Komorowskiego brzmią autentycznie - i takie są. Padły w 2010 r., kiedy ówczesny marszałek Sejmu przejęzyczył się, mówiąc o wyjściu Polaków z Afganistanu. Spot zrobił sztab Dudy. A on sam miesiąc wcześniej napomyka w "Nowym Państwie", że prezydent ma "dziwną jak na byłego opozycjonistę słabość do Wojskowych Służb Informacyjnych".

Równolegle europoseł rozgrywa kwestię wspólnej waluty. W marcu w Warszawie PiS otwiera Bronko-Market. Ceny - w euro, zapożyczone z sieci supermarketów na Słowacji. Obok - ceny w złotych z polskich sklepów tej sieci. Wychodzi, że po wejściu do strefy euro za mleko zapłacimy nie 1,95, ale 2,84 zł, za dziesięć jajek 7,79 zł zamiast 3,19, za chleb nie 1,49, lecz 2,84 zł. Na ścianie Bronko-Marketu wisi plakat: "Nie jesteśmy jeszcze członkiem strefy euro, ale taka jest wola Polski, aby tam się znaleźć jak najszybciej". To cytat z Komorowskiego z maja 2013 roku. Wyrwany z kontekstu, bo prezydent często podkreślał, że euro powinno być wprowadzone, gdy kraj będzie na to przygotowany.

Duda: - Czy rzeczywiście prezydent i jego obóz chcą wprowadzać Polaków do strefy euro na dzisiejszym poziomie polskich wynagrodzeń, gdy najniższa emerytura to ponad 800 zł?

Merytorycznie będzie później 

Uprzejmy prawnik z Krakowa sprawia wrażenie, jakby dobrze czuł oczekiwania elektoratu wyrażone przez Leszka Sosnowskiego, wpływowego właściciela krakowskiej oficyny Biały Kruk, który w ostatnim wydaniu miesięcznika "WPiS - Wiara, Patriotyzm i Sztuka" napisał: "Ludzie oczekują walnięcia pięścią w stół. (...) Andrzej Duda nie potrzebuje budowania sobie nazwiska, ten etap ma za sobą. Teraz czas na pokazanie oblicza: niekoniecznie rozpromienionego uśmiechem, jak chcą tego mętne media, bo wolnemu Polakowi naprawdę wcale nie jest do śmiechu".

Ile w tym jest Dudy, a ile jego ekipy? - Są trzy osoby, z którymi Andrzej nieustannie się konsultuje: to Jarosław Kaczyński, skarbniczka partii posłanka Beata Szydło i poseł Marcin Mastalerek - słyszymy od osoby zaangażowanej w pracę sztabu. - Dla Mastalerka to pierwsza kampania, dlatego chce się wykazać i sypie pomysłami jak z rękawa. Ale naprawdę ciekawe historie dzieją się na drugim planie. Kampanią internetową zarządza Paweł Szefernaker, bliski współpracownik Joachima Brudzińskiego, odpowiedzialny za internetowy zespół PiS. I to widać. Jest ruch, wokół kandydata dużo się dzieje, i o to chodzi. Merytoryczne zabawy zostawiamy na później.

Dziennikarz Michał Kolanko przygląda się z bliska kampanii Andrzeja Dudy, często towarzyszy mu w wyjazdach: - PiS nauczył się, że do internetu trzeba nieustannie dorzucać nowe wydarzenia, że tam się nie śpi. Sam Duda jest bardzo aktywny na Twitterze, prostuje, wchodzi w polemiki. Dlatego jego kampania sprawia wrażenie bardzo żywej, skierowanej do młodych.

Pigułka smoleńska 

Choć kampania w pełni, Duda nie wziął w Brukseli urlopu. Nie bardzo może, skoro PiS okrzyknął go najbardziej pracowitym polskim posłem w Parlamencie Europejskim.

- Uprzejmy, okrągły. Chodzi i się uśmiecha. Taki chłopiec do wynajęcia. Zrobi to, co partia każe - charakteryzuje brukselskie dokonania kolegi europosłanka PO Róża Thun. - Ostrzejsze wypowiedzi zdarzają się mu tylko wtedy, gdy trzeba atakować własny kraj. Nie dotyka istotnych dla całej Unii tematów - miejsc pracy, bezpieczeństwa. Na sali plenarnej mówi właściwie do polskich mediów. Prowadzi kampanię.

Od maja ubiegłego roku Duda zabrał głos dziesięć razy i podpisał się pod sześcioma interpelacjami. Wspólnie z konserwatywnymi europosłami pytał, czy Komisja zamierza wycofać decyzję zezwalającą na sprzedaż wczesnoporonnej pigułki EllaOne bez recepty. Interesował się Uzbekistanem i Kazachstanem, referował opinię prawną w sprawie europosła Gabriele Albertiniego oskarżonego o zniesławienie mediolańskiego prokuratora. Z tematów polskich - interweniował w sprawie dyskryminacji naszej żywności w Czechach oraz połączył w jednej rezolucji zabójstwo Niemcowa i sprawę smoleńskiego wraku, którego Rosja wciąż nie oddała.

Thun postanowiła powiedzieć Dudzie: sprawdzam. Nakręciła filmik pokazujący, jak wyglądają sprawozdania, którymi chwali się europoseł: okładka, legenda, spis treści, czysta strona przytytułowa i dwie strony tekstu. W sumie - kilka kartek. 12 takich dokumentów powstało w ciągu pół roku. - Porównałam to z pierwszym z brzegu sprawozdaniem. Liczy prawie 50 stron tekstu prawnego, pisano je dwa lata.

Patrz, Kościuszko, na nas z nieba 

Kandydat jedzie przez Polskę.

Za sobą ma już 160 spotkań, głównie w mniejszych miejscowościach, gdzie wyraźniej czuć frustrację i biedę.

Dzisiaj kolej na Kazimierzę Wielką i Proszowice. To rubieże Świętokrzyskiego i Małopolski, teren trudny, jeden z mateczników PSL. Sporo biedy i ruin, ale równie dużo znaków rozwoju. Niedaleko stąd, w Charsznicy, rolnicy zbudowali kapuścianą potęgę na skalę europejską, ziemia jest tam tak cenna, że sprzedaje się ją na licytacjach. Proszowice specjalizują się w czosnku, Kazimierza Wielka założyła niedawno dużą grupę producencką i chce zarabiać na marchwi. Na lokalnych dożynkach odchodzi handel traktorami wartymi nawet kilkaset tysięcy złotych.

Na rynku w Kazimierzy Wielkiej powoli zbierają się uczestnicy wiecu. Jest środek dnia, więc frekwencja niezbyt wysoka. Głównie starsi, poważni, ubrani na czarno i szaro. Młodzieżą w kolorowych koszulkach, dowiezioną specjalnie z Kielc, dowodzi Kamil Piasecki z Solidarnej Polski, rocznik 1984. - Najbardziej podoba mi się postulat obniżenia wieku emerytalnego. Trzeba myśleć o takich sprawach zawczasu - tłumaczy.

- Tylko w Dudzie nadzieja, że coś się wreszcie w Polsce zmieni. Córka za pracą jeździ aż do Krakowa, do galerii. Dostaje 1500 złotych. A ja? Czwórkę dzieci Polsce dałam. I z tego poświęcenia emeryturę mam taką, że ledwo wiążę koniec z końcem - opowiada starsza kobieta.

Za jej plecami budynek starej cukrowni zieje pustymi oknami. Bezrobocie to największy problem w gminie, sięga tutaj prawie 20 procent.

- A złodzieje, co w PZPR byli, teraz sobie brzuchy pasą. Po 5 tysięcy na rękę mają - dodaje mąż kobiety.

W Kazimierzy kandydat przemawia pod barem Fuks, a w Proszowicach pod pomnikiem Kościuszki. Wchodzi w szaro-czarny tłumek, dobrze ubrany, opalony na pomarańczowo, szczupły, śnieżna biel kołnierzyka koszuli bije w oczy. Mówi pewnie, klarownie i jasno.

Choć temat w skoncentrowanej na marchwi i bezrobociu Kazimierzy brzmi egzotycznie, przyjechał, żeby opowiedzieć o zgubnej unijnej polityce dekarbonizacyjnej.

O Donaldzie Tusku i Ewie Kopacz, którzy akceptują szkodliwy dla Polski pakt klimatyczny.

O węglu, na którym Polska powinna budować niezależność.

O nieudanym projekcie unii energetycznej i polityce głównego nurtu, od której chce się trzymać z dala.

O upadających rodzinnych firmach i rosnących jak grzyby po deszczu supermarketach, których właściciele płacą podatki za granicą.

O liczących dziesiątki tysięcy hektarów latyfundiach znajdujących się w obcych rękach.

Obiecuje odbudowę polskiej gospodarki, reindustrializację, pomoc dla górników, rolników, pielęgniarek, młodych. I że zrobi wszystko, by powstrzymać emigrację zarobkową. Na innych spotkaniach dokłada odbudowę armii zniszczonej przez prezydenta Komorowskiego.

Ludzie słuchają z posępnymi minami.

Po przemówieniu brawa, choć entuzjazmu nie widać. Zebrani proszą Dudę o autograf, robią sobie z nim zdjęcia. - Pan jest drugim papieżem - mówi do niego jedna z kobiet.

Jest lista tematów, których kandydat nie porusza.

Ani słowa o Smoleńsku. Ten temat się wypalił i jest używany już tylko podczas uroczystości rocznicowych albo w wywiadach, gdy nie da się go uniknąć.

Ani słowa o Episkopacie, o tym, jak być prezydentem wszystkich Polaków bez podpisania ustawy o in vitro.

Ani słowa o SKOK-ach i roli PiS.

Ani słowa o tym, że projekt unii energetycznej to projekt PO, wspierany przez wszystkie partie.

Ani słowa o tym, co zrobić, by nadgonić zapóźnienie cywilizacyjne wobec krajów Zachodu.

A także ani słowa o traktorach z klimatyzacją i kwitnących grupach producenckich, które walczą na europejskich rynkach. Tylko klęska.

Grzegorz Lipiec: - Mam cichą nadzieję, że Andrzej nie wierzy w to, co mówi. Sztabowcy nakreślili mu scenariusz, a on go realizuje.

Profesor Marcin Król, filozof, historyk idei: - Przecież on nie wierzy w to, co mówi. Jest w nie swoich butach. Jego inteligencka rodzina, żona, przygoda z Unią Wolności... Pamiętam go z telewizji, zanim stał się kandydatem na prezydenta. Jak na członka PiS wypowiadał się całkiem rozumnie. Merytorycznie. Bez charakterystycznej dla tego ugrupowania agresji i teorii spiskowych. Teraz Duda tę agresję w sobie ma.

Polak lubi dobry żart 

Jedziemy z Andrzejem Dudą przez kraj. Choć to prowincja co się zowie, droga wygodna, niedawno wyasfaltowana. Kandydat rozluźniony, ale bębni co jakiś palcami po plastikowym stoliku. Je mocne pastylki miętowe; pali jak smok, bliscy mówią, że adrenalina nie daje mu spać.

- Udało się w ogóle coś w Polsce przez minione 25 lat? - pytamy.

- Tak. Weszliśmy do NATO i Unii. To były dobre posunięcia.

- Nie za dużo pan obiecuje podczas spotkań?

- Nie obiecuję niczego oprócz ciężkiej pracy.

- Powiedział pan, że ludzie, którzy głosują na PO, są przekonani, że głupia Polska nie powinna istnieć?

Kandydat zdecydowanie zaprzecza.

Pytamy o zagrywki poniżej pasa w rodzaju "wyjścia z NATO". - Ten klip jest po prostu zabawny. To konwencja żartu. Czy cała kampania wyborcza musi być śmiertelnie poważna? Myślę, że Polacy nie oczekują, żeby taka była w każdym calu - mówi.

A czy posłankę PiS Annę Paluch gwiżdżącą na Bronisława Komorowskiego w Nowym Targu też należy odbierać w kategorii żartu?

Krakowska kindersztuba bierze górę: - Gwizdy na prezydenta Komorowskiego mi się nie podobają. To nie jest żart. Chyba to każdy widzi i rozumie. Prezydent jest głową państwa wybraną przez naród i należy mu się szacunek. Co nie znaczy, że nie należy dyskutować merytorycznie.

Jeden szczegół nie daje nam spokoju. Przez cały wiec w Kazimierzy kandydat sprawia wrażenie rozluźnionego. Spadkobierca Lecha Kaczyńskiego uśmiecha się lekko, w lewej ręce trzyma swobodnie mikrofon.

Ale prawą dłoń machinalnie zwija w pięść. I wtedy, przez krótką chwilę, przypomina Andrzeja Dudę, którego widzieliśmy trzy lata wcześniej, gdy podczas drugiej rocznicy pogrzebu pary prezydenckiej na Wawelu skandował do tłumu zebranego przed Krzyżem Katyńskim: "Tu jest Polska, tu, gdzie my stoimy".

To pewnie tylko przypadek, że w 2006 roku Jarosław Kaczyński, wówczas premier, wołał pod Stocznią Gdańską: "My jesteśmy tu, gdzie wtedy. Oni tam, gdzie stało ZOMO".