niedziela, 15 stycznia 2017

Ochroniarze władzy. Jaka jest cena za ich milczenie?



Ochroniarze władzy. Jaka jest cena za ich milczenie?

Rafał ZychalDziennikarz Onetu

Strzały do premiera, zamach w centrum Bagdadu, ale także wieczne problemy ze sprzętem i kaprysy polityków. To tylko część wyzwań, z którymi przyszło się zmierzyć w ostatnich latach funkcjonariuszom Biura Ochrony Rządu. O spektakularnych próbach wyrwania się spod ich opieki nieraz pisały media. Ale nie o wszystkich. Teraz możemy poznać kulisy tych wydarzeń. Jakie jeszcze tajemnice skrywają BOR-owcy?




  • BOR to "Polska w pigułce". A tragedia w Smoleńsku zmieniła niewiele. Także u polityków
  • Ile zarabiają BOR-owcy? I dlaczego niemal zawsze chodzą w ciemnych okularach?
  • Tusk, Kwaśniewski, Komorowski. Oni też próbowali zgubić ochronę BOR
  • Jaka może być cena za ich milczenie?

16 grudnia 1922 roku. Tuż po godzinie 12 próg warszawskiej "Zachęty" przekracza nowo wybrany prezydent Gabriel Narutowicz. Kilkanaście minut później, gdy stoi przed obrazem "Szron", padają trzy strzały. Prezydent osuwa się na ziemię i wkrótce umiera.


To właśnie zamach na Narutowicza przeprowadzony przez Eligiusza Niewiadomskiego stał się impulsem, który doprowadził do powstania specjalnej jednostki, której zadaniem miało być czuwanie nad bezpieczeństwem głowy państwa. Tak narodził się BOR. Jego historię opisuje w swojej książce "Biuro. Ochroniarze władzy. Za kulisami akcji BOR-u" Michał Majewski.

Czym jest Biuro Ochrony Rządu dziś i co wyróżnia pracujących w nim funkcjonariuszy? "Szkolisz ludzi, by w sytuacji zagrożenia wzięli kulkę na siebie. Inni mają pokonać przeciwnika. Odbić zakładnika. Ty masz obezwładnić napastnika i oddać go w ręce policji" – opisuje jeden z nich. Choć oficjalnie jest to informacja utajniona, to wiadomo, że BOR zatrudnia nieco poniżej dwa tysiące osób. Na co dzień odpowiada za bezpieczeństwo 20-30 osób. Najważniejszych osób w Polsce. I wcale nie zarabiają dużo. Doświadczony kierowca prezydenta może dostać "na rękę" 3,5 tysiąca złotych, a funkcjonariusz w stopniu kapitana – 4,5-5 tysięcy.

Grafik pracy BOR-owców ułożony jest tak, że jednego dnia pracują ze swoim VIP-em, kolejnego odpoczywają, a następnego – stawiają się na zajęciach treningowych. To sytuacja idealna. Oczywiście nie zawsze tak jest. Niemal do rangi ich symbolu urosły już ciemne okulary, w których pojawiają się przy ochranianej osobie. Ale to nie jest tylko kwestia wyglądu. "Borowiec pracuje oczami, a oczy się męczą. Chodzi też o to, żeby ludzie nie do końca wiedzieli, na co akurat patrzysz. To trochę jak obudowana kamera w hipermarkecie" – wyjaśnia jeden z rozmówców Michała Majewskiego.

Tajemnica znikającego paliwa

Innym atrybutem, który nieodłącznie kojarzy się z pracą funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu, są specjalnie przygotowane samochody, w których podróżują razem z najważniejszymi osobami w kraju. Ostatni raz głośno na temat limuzyn używanych przez BOR było po tym, jak w jednej z nich wystrzeliła opona w czasie, gdy wiozła ona prezydenta Andrzeja Dudę. Ale, jak przypomina autor książki "Biuro" nie był to wcale pierwszy podobny przypadek. Bardzo podobna sytuacja miała miejsce w 2015 roku, gdy na autostradzie A2 pękły aż dwie opony. Samochodem podróżował wtedy Radosław Sikorski.



"Powiedzmy sobie jasno: w sprawie aut zaniedbania miały miejsce od dawna i nie są nowością" – pisze Majewski i podaje przykład, jak podróżowało pancerne bmw jednego z prezydentów na Wybrzeże. "Z warszawskiej siedziby BOR-u do Trójmiasta i z powrotem pancerne bmw powinno jeździć lawetą (…) Ale »pancerka« nad morze nie jeździła lawetą, tylko na własnych kołach i tkwiła w tym pewna zagadka. Jaka? W papierach było zapisane, że pancerne auto pali 25 litrów paliwa na 100 kilometrów. W rzeczywistości paliło 15. Łatwo policzyć, że na tysiącu kilometrów, czyli mniej więcej na jednym wyjeździe nad morze, oszczędność wynosiła sto litrów benzyny. Pytanie: co się z tym paliwem działo. I to kolejna zagadka" – czytamy dalej.

Złap mnie, jeśli potrafisz!

Kluczowa dla zapewnienia bezpieczeństwa jest odpowiednia współpraca między osobą ochranianą a funkcjonariuszami BOR. Z tym od zawsze był problem, a polityczne barwy nie miały w tym przypadku większego wpływu. Problem ten pozostaje nierozwiązany do dziś. Nie pomaga w tym jeden fakt – osoby ochraniane nie przechodzą specjalnych kursów, które pokazałyby im, jak mają się zachować, zwłaszcza w sytuacji zagrożenia. Warto pamiętać, że BOR-owcy działają wtedy według schematów, w których to bezpieczeństwo VIP-a jest najważniejsze. Czasu na uprzejmości i wyjaśnienia wtedy po prostu nie ma.

"Istnieje wyraźny problem ze zrozumieniem przez część z nich, że BOR nie chroni Wałęsy, Kwaśniewskiego, Komorowskiego, Dudy, Tuska, Kopacz czy Szydło, lecz prezydenta lub premiera. Chroni osobę sprawującą urząd i reprezentującą państwo" – przekonuje Michał Majewski. I dodaje, że wielu polityków próbuje uciekać funkcjonariuszom BOR, bo chcą mieć odrobinę prywatności. Nie są bowiem w stanie zaufać im na tyle, by przystać na dyskretną ochronę. A nierzadko myślą, że są tacy sprytni, że ich wykiwają. Ale zwykle to jednak BOR znajduje sposób, by taką ochronę, nawet wbrew woli, zapewnić.

"Jeden z polskich premierów wyrywał się w ciągu dnia z KPRM w Alejach Ujazdowskich i sam prowadząc fiata, jeździł do kochanki na warszawską Sadybę. Sprawa była delikatna. Borowcy wyłapali tę sytuację i nieoznakowany samochód z funkcjonariuszami dyskretnie jeździł za szefem rządu" – opisuje.

Ale to nie jedyna kontrowersyjna sytuacja opisana przez Majewskiego. Szeroko pisze on też m.in. o słynnej już, bo znanej z mediów, próbie ucieczki przez Donalda Tuska przed ochroną podczas wyjazdu na narty. Przypomina również o tym, że Lech Kaczyński był z kolei człowiekiem przeczulonym na punkcie bezpieczeństwa, co chętnie wykorzystywali sami BOR-owcy, choćby powiększając skład zagranicznych delegacji.

Niełatwa była też współpraca z Bronisławem Komorowskim. A wszystko przez jeden szczegół – mimo oficjalnych deklaracji, były prezydent wciąż brał udział w polowaniach. "Wszystkie te historie pokazują, że z biegiem lat nie dorobiliśmy się reguł, których twardo się przestrzega. A wiele rzeczy stanowi tylko kwestię umową, choć nie powinno tak być" – kwituje autor "Biura". Uderzająco wręcz wygląda zderzenie realiów pracy BOR z tym, jak wygląda choćby ochrona prezydenta USA. Tam nie ma miejsca na przypadek. Nawet, gdy jakaś część wizyty wygląda na zupełnie spontaniczną.

Zamach na ambasadora

Jednym z tych wydarzeń, które znacząco wpłynął na sposób funkcjonowania Biura, był zamach na polskiego ambasadora w Bagdadzie. Był to moment trudny i traumatyczny. Jeden z funkcjonariuszy zginął, a sam gen. Pietrzyk został ciężko ranny. Wydarzenie to odcisnęło swoje piętno także na samym dyplomacie. Majewski przytacza opowieść gen. Waldemara Skrzypczaka, który odwiedził w szpitalu swojego dawnego przełożonego. "Pietrzyk w obecności synów prosił generała: »Waldek, zabierz obu moich chłopaków do jednostki i naucz ich strzelać z karabinów maszynowych. Pojedziemy do Iraku się zemścić«" – czytamy w książce. Generał chciał pomścić także zmarłego funkcjonariusza Biura. I ten motyw w jego opowieściach powracał wielokrotnie.

BOR nie był gotowy na taką sytuację. Ale z tragedii na szczęście wyciągnięto wnioski – zmieniono sprzęt i wyposażenie, zmienił się też system szkolenia. Powstał też specjalny Wydział Zadań Specjalnych, który przejął ochronę VIP-ów w najniebezpieczniejszych rejonach świata.

Nieco zapomniana jest natomiast historia z 1992 roku. Wtedy, w podwarszawskim Sochaczewie, policjant ostrzelał konwój BOR, w którym jechała ówczesna premier Hanna Suchocka. Na szczęście była to broń gazowa. A wszystko dlatego, że pierwszy samochód jechał bez włączonych kogutów, a drugi, tuż za nim, wręcz odwrotnie. Policjant myślał, że to jego koledzy ścigają bandytów i chwycił za broń.

Majewski przytacza też inne, zapomniane lub wręcz dotychczas nieopisane, opowieści, jak choćby perypetie z ochroną, które miał Aleksander Kwaśniewski. A wszystko dlatego, że obawiał się z ich strony prowokacji. Z relacji oficerów BOR możemy także poznać kulisy kłopotów byłego prezydenta, które wynikały z jego… wyjątkowo słabej głowy. Ale też platonicznej miłości jednego z funkcjonariuszy do Jolanty Kwaśniewskiej.

Nie brakuje też w książce Michała Majewskiego historii z odrobiną humoru. Choćby ta o jednym z premierów, który po kilku latach podróżowania z szoferem z BOR przesiadł się do własnego samochodu i już pierwszych dniach dostał mandat za parkowanie. Dlaczego? Po prostu nie miał pojęcia, że w trakcie jego rządów wprowadzono parkometry.

Smoleńsk nic nie zmienił

Zależność funkcjonariusz BOR od polityków – to wciąż największy problem, z którym musi mierzyć się ta służba i niejednokrotnie źródło wielu negatywnych historii, które potem trafiają na czołówki mediów. Czasami te relacje przybierają niemal patologiczny wymiar. By przetrwać funkcjonariusze muszą też znosić polityczne naciski. Co więcej, podczas codziennej służby funkcjonariusze Biura są na tyle blisko z ochranianymi osobami, że zyskuje niezwykle wrażliwą wiedzę na ich temat.

"Dzięki takim sytuacjom masz cały arsenał wrażliwej wiedzy o swoim VIP-ie. I nawet nie musisz o tym nikomu mówić. Chodzi o to, że ten polityk również o tym wie. I to wystarczy. Ty byłeś wierny, oddany i robiłeś różne rzeczy na krawędzi prawa albo poza nim, ale druga strona musi się odwdzięczyć. Jak? Wstawiennictwem u ministra spraw wewnętrznych, u szefa BOR albo pomocą w znalezieniu roboty, jeśli trzeba będzie z Biura odejść" – opowiada jeden z oficerów.

BOR musi też mierzyć się z innymi kłopotami – nepotyzmem, niechęcią innych służb, choćby policji oraz upolitycznieniem. Majewski pisze o Biurze jako o "Polsce w pigułce" – z jednej strony garnitury, efektowne auta i cała masa oddanych oraz profesjonalnych ludzi. Ale z drugiej – nepotyzm, wojny podjazdowe, brak środków i przede wszystkim – nieumiejętność trzymania się procedur i reguł.

"Wielu miało nadzieję, że to się zmieni po traumie, jaką była katastrofa smoleńska. I że typowe u nas »jakoś to będzie«, »wszystko da się zrobić«, »my nie zrobimy?« zostanie wypchnięte na margines. Tak nie jest" – czytamy w książce "Biuro".

Co więcej, w ostatnich miesiącach BOR musi mierzyć się z kolejnym kłopotem – podziałami, niemal wojną domową, która wybuchła wśród "borowików". Po katastrofie smoleńskiej zaczęło się bowiem wzajemne oskarżanie o nieprawidłowości. "Na razie, choć głęboko zranione, Biuro Ochrony Rządu trwa" – kwituje Majewski.











sobota, 7 stycznia 2017

SPRAWA EWY TYLMAN: Zabrała ją rzeka czy ludzie?



SPRAWA EWY TYLMAN: Zabrała ją rzeka czy ludzie?

  
64334
 
24
Sprawą Ewy Tylman  zajmowały się niemal wszystkie media w Polsce. Zwykle pobieżnie, bez wgłębiania się w temat. Bez doszukiwania się prawdy. Zamiast tego wystarczały słowa policji, prokuratora lub detektywa. Nikt ich nie weryfikował, bo i po co, skoro tak łatwiej i szybciej. Tym bardziej teraz, gdy znalazło się ciało, a rzekomy sprawca czeka na wyrok w celi, nikt nie zada już sobie trudu dociekania, jak doszło do tej śmierci? Czy ktokolwiek jest jej winny? Czy na pewno jest to kolega z pracy, a nie inna osoba? A może był to tylko tragiczny wpadek? Od grudnia ubiegłego roku szukamy odpowiedzi na te i inne pytania związane ze śmiercią Ewy Tylman. Dotarliśmy  do nagrań, dokumentów i informacji, które stawiają śledztwo w tej sprawie w nowym świetle. Niektóre fakty są wprost skandaliczne.
„Okolice mostu św. Rocha 23 listopada 2015 roku. Około godziny 3.30, właśnie „kończy się" życie dwóch młodych ludzi, Ewy Tylman i tymczasowo aresztowanego Adama Z. Bo w tej sprawie chodzi o dwoje młodych ludzi a nie o jedną, jak pisze większość gazet, portali internetowych i stacji telewizyjnych. Życie jednej z nich zakończyło się tej felernej listopadowej nocy w Warcie, a drugiej trwa w ponurej celi aresztu na ul. Młyńskiej w Poznaniu i może skończyć się więzieniem, czy słusznie?" – pyta w mailu do naszej redakcji dwójka młodych mieszkańców Poznania. Od ponad 8 miesięcy szukamy odpowiedzi na to i inne pytania związane ze śmiercią Ewy Tylman. Wiele z nich pozostaje nadal bez odpowiedzi, lecz ich brak wywołuje kolejne wątpliwości.
Nie potrafili odczytać
Gdy wieczorem 24 lipca wysyłałem w tej sprawie pytania do Prokuratury Okręgowej w Poznaniu oraz do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, nie spodziewałem się, że za kilkanaście godzin jej ciało zostanie odnalezione.
Jednak wcześniej na moje pismo odpowiedziało mi wymijająco biuro prasowe ABW: „Uprzejmie informujemy, że Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie odnosi się do pytań dotyczących spraw kadrowych". Trudno za pytanie o sprawy kadrowe uznać choćby takie:  Czy prawdą jest, że Arkadiusz T. dzwonił do klubu Mixtura (w którym ostatni raz była widziana Ewa Tylman i Adam Z.)  i podając się za agenta ABW, zadawał pytania właścicielowi klubu? Mimo braku odpowiedzi, przesłałem do ABW kolejne pytania, całkowicie pozbawione kwestii kadrowych. Tym razem odpisano mi także odmownie: „Zapotrzebowane przez Pana informacje stanowią materię objętą tajemnicą będącego w toku śledztwa (…)".
Na reakcję prokuratury musiałem czekać do 5 sierpnia. Dowiedziałem się z niej, że odpowiedzi na moje pytania (a jest ich w sumie 40) zostaną mi udzielone do 24 sierpnia. Tak się jednak nie stało. Do momentu wysłania tego wydania do druku odpowiedzi nie otrzymałem.
Gdy 25 lipca odnalazło się ciało Ewy Tylman, było to dla wszystkich zaskoczeniem. Również dla mnie.
Tydzień wcześniej fundacja Na Tropie, której jestem prezesem, przeprowadziła w Poznaniu eksperyment, miał on m.in. na celu wskazać miejsce, gdzie znajdują się zwłoki zaginionej. Przez dwa dni prowadziliśmy działania nad Wartą, które jednoznacznie wskazywały, iż ciało kobiety jest w porcie rzecznym nieopodal mostu Chrobrego. Nie zdążyliśmy tego sprawdzić. Jednak obszar zatoczki był kilka miesięcy wcześniej penetrowany przez policję oraz Grupę  Specjalną Płetwonurków RP z Maciejem Rokusem na czele. W czasie ich poszukiwań niczego tam nie znaleziono.
4
Natomiast 4 grudnia 2015 roku strażacy – poszukujący sonarem ciała Ewy Tylman – zarejestrowali znajdujące się w rzece ciało. Jednak nie potrafili odczytać zapisu sonogramu. Zrobił to znacznie później Maciej Rokus. Według naszych informacji Rokusowi policja przekazała plik z sonogramu dopiero w maju tego roku, na krótko przed przedłużeniem po raz kolejny aresztu Adamowi  Z. Rokus odczytał zawartość sonogramu, na którym było widoczne – w odległości około kilometra od mostu św. Rocha –  ciało prawdopodobnie kobiety, podobnej do Ewy Tylman. Dlaczego policja i prokuratura nie przekazała tego pliku wcześniej, czemu nikt nie potrafił go otworzyć? Dlaczego straż pożarna posługuje się sprzętem, którego nie potrafi obsłużyć? Zapytałem o to prokuraturę. Pytania pozostały bez odzewu.
Chciałem, aby do tej kwestii odniósł się Maciej Rokus, stwierdził on jedynie, że nie było odpowiedniego programu do odczytu. Zaś on posłużył się stworzonym przez swojego znajomego. Gdy zapis udało się odczytać, to ciała nie było już w tym miejscu. Z jakich przyczyn  śledczy nie przekazali mu tego pliku wcześniej? Maciej Rokus uchylił się od odpowiedzi, zasłaniając się faktem, iż jest biegłym sądowym. Co rzekomo uniemożliwia mu udzielanie  informacji mediom.
Być może sonar strażaków zarejestrował ciało Ewy Tylman. Jednak przemieściło się ono w rzece, i 17 lipca 2016 roku mogło znajdować się w zatoce portu, poniżej  pomnika Akcji Bollwerk. Tam, gdzie wskazywał nasz eksperyment.
Nagle wypłynęło ciało
Wieczorem 25 lipca media obiegła informacja o znalezieniu ciała kobiety w Warcie, w Czerwonaku. Natychmiast pojechały tam osoby z fundacji Na Tropie: –  Na miejscu dostaliśmy informacje, że to ciało zaginionej Ewy Tylman. Przekazano nam nieoficjalnie, że ciało jest w dobrym stanie. Zaginiona miała mieć przy sobie kartę do bankomatu, klucze, telefon i wszystkie części ubrania, w jakim ją widziano po raz ostatni. Zastanowiło nas, czemu na miejscu znalezienia zwłok nie było nikogo z rodziny, aby ją rozpoznać? Gdzie był adwokat Adama Z. i pełnomocnik rodziny Tylman? Na miejscu zastaliśmy tylko prokuratorów i policjantów prowadzących śledztwo.
26 lipca odbyła się wstępna sekcja zwłok, po której media dostały informacje, że śledczy nie są w stanie stwierdzić, czy zwłoki należą do Tylman. I dopiero badania DNA mogą to ustalić. Na drugi dzień nikt już nie był pewny, że to Ewa Tylman. Dopiero 1 sierpnia  poinformowano, że DNA potwierdziło tożsamość zaginionej.
Zastanawia fakt, dlaczego już 25 lipca Andrzej Borowiak, rzecznik poznańskiej policji stwierdził, że na 99,9 procent są to zwłoki Ewy Tylman, mimo że nie okazano ich jeszcze  rodzinie, ani nie przeprowadzono sekcji zwłok. Skąd 25 lipca rzecznik wiedział, że ciało  wypłynęło na powierzchnię pod wpływem przepływającej barki? Skąd miał od razu taką wiedzę? – na te pytania skierowane do prokuratury, podobnie jak na wiele innych, nie otrzymałem odpowiedzi.
Zaskakuje również informacja, że przy wyłowionych zwłokach znaleziono między innymi telefon. Nieoficjalnie wiem, że telefon Ewy Tylman (numer IMEI) logował się już kilka miesięcy wcześniej m.in. w marcu, maju i czerwcu, gdy trwały jej poszukiwania. Jak zatem wytłumaczyć, że telefon znalazł się przy jej zwłokach 25 lipca? Na to pytanie prokuratura także mi nie odpowiedziała.
Może to oznaczać, że Ewa Tylman nie znalazła się w wodzie 23 listopada 2015 roku lub jej telefon został podrzucony do zwłok dziewczyny w dniu 25 lipca 2016 roku.
Od początku okoliczności  odnalezienia ciała Ewy Tylman wzbudzały moje wątpliwości. Choćby pierwsze informacje, że ciało i odzież – mimo wielomiesięcznego  przebywania i dryfowania w wodzie, i to w różnych temperaturach – zachowały się  w stosunkowo dobrym stanie.
Zastanawia też, dlaczego osobie, która znalazła zwłoki Ewy Tylman, grozi 5 lat więzienia za chęć sprzedaży jej zdjęć? Czemu inne osoby, które publikują zdjęcia topielców nie są tak surowo karane? Co takiego było na tych zdjęciach, że podjęto tak zdecydowane działania wobec fotografującego? Postawiono mu zarzuty po tym, gdy w wywiadzie prasowym opowiedział o okolicznościach znalezienia zwłok. Przyznał, że ciało dryfowało już kilkaset metrów od miejsca zaczepienia. Było to w sprzeczności  do wypowiedzi  rzecznika policji z 25 lipca. Twierdził on, że wypłynięcie zasypanego wcześniej piaskiem ciała spowodowała przepływająca barka. Udało nam się także ustalić, że mężczyzna nie nazywa się Rafał Gerber, nie był też opiekunem kolonii ani mechanikiem samochodowym, jak podawały media. Zaskakujące, że po 8 miesiącach poszukiwań, w które zaangażowanych było kilkaset osób, ciało zaginionej znajduje przypadkowy mieszkaniec Łodzi.
Czy możemy być pewni, że Ewa Tylman nie została porwana, a dopiero po pewnym czasie utopiona w Warcie? Czy ktoś nie podrzucił ciała tam, gdzie było ono już szukane? – także takie wątpliwości pojawiły się w tej sprawie.
1
Adam Z. pozostaje w areszcie
Według tej wersji podejrzany przebywający w areszcie – na podstawie byle jak skleconych dowodów – daje gwarancję, iż prawdziwy sprawca będzie nieuchwytny. Co prawda skłaniam się ku innej hipotezie, jednak i ta nie powinna być bagatelizowana.
Tymczasem 22 sierpnia Sąd Okręgowy w Poznaniu przedłużył areszt dla Adama Z. Będzie on pozbawiony wolności przez kolejne trzy miesiące. Gdyż zdaniem prokuratury istnieje duże ryzyko jego ucieczki za granicę. Co wydaje mi się być niedorzecznością – w świetle wcześniejszej, wprost wzorowej współpracy Adama Z. ze śledczymi. Jeśli miałby powody do ucieczki, to zapewne zrobiły to już dawno, i na pewno nie poddałby się badaniu wariografem.
Zwróciłem się do prokuratury z prośbą o widzenie z Adamem Z. W tej sprawie nie otrzymałem także odpowiedzi.
Rzeka trupów
Cofnijmy się tymczasem do 29 listopada 2015 roku. Wówczas, podczas poszukiwań przeprowadzanych przez Krzysztofa Rutkowskiego pewien przechodzień znalazł w Warcie, w pobliżu mostu św. Rocha, odciętą rękę. To zdarzenie zapoczątkowało serię makabrycznych znalezisk w rzece.
18 maja 2016 roku dokonano przerażającego odkrycia w Warcie, w okolicach wsi Owińska, nieopodal Czerwonaka. Wyłowiono tam część ludzkiego korpusu. Jak się później okazało, ten fragment ciała oraz ręka znaleziona w listopadzie w Poznaniu należały do jednej osoby – bezdomnego, co potwierdziła policja.
Czy znalezienie części ciała – w tym czasie i w tych miejscach – było przypadkowe, czy może ktoś celowo chciał zmylić trop?
Udało nam się ustalić, że w nocy z 22 na 23 listopada 2015 roku w okolicach mostu św. Rocha nocowało 5-6 bezdomnych. Musieli być świadkami tego, co zaszło między Ewą a Adamem. Czemu zatem nie zostali przesłuchani? Czy zamordowany mężczyzna był jednym z nich?
Jak podaje policja, mordercą tego bezdomnego miał być człowiek, który zmarł wskutek choroby w więziennej celi. Jednak fundacja Na Tropie już kilka miesięcy wcześniej dotarła do informacji, że mężczyzna ten popełnił samobójstwo w więzieniu. Dlaczego zatem tak późno ujawniono fakt rzekomej choroby i śmierci tego człowieka?
Sprawa zaginięcia Ewy Tylman pełna jest zbiegów okoliczności, dziwnych zdarzeń, niedomówień, przemilczeń, sprzecznych i błędnych informacji podawanych choćby przez rzecznika policji.
Jedną z takich zastanawiających spraw jest sprzątanie terenów nadwarciańskich dzień po zaginięciu Ewy. 24 listopada 2015 roku w godzinach porannych więźniowie z Aresztu Śledczego w Poznaniu przy ulicy Nowosolskiej bardzo dokładnie wysprzątali te tereny. W kolejnych dniach wolontariusze, policja oraz ludzie Krzysztofa Rutkowskiego przeszukiwali te same miejsca, które wcześniej wysprzątali więźniowie. Czy policja nie wiedziała, że jest to już bezcelowe? A jakichkolwiek dowodów należy w tym momencie szukać na wysypisku śmieci.
 Prawdopodobnie śledczy nie mieli czasu zajmować się realnymi świadkami, bowiem zajęci byli fałszywym.
Niewyjaśniona pozostaje sprawa Karoliny K. – rzekomego świadka zbrodni, oskarżonej później o składanie fałszywych zeznań, do czego zresztą kobieta sama przyznała się przed kamerami.
Karolina K. zadzwoniła na policję i zgłosiła się jako naoczny świadek zdarzenia w nocy 23 listopada. Zeznała, że przejeżdżając samochodem przez most św. Rocha, widziała szarpaninę pomiędzy mężczyzną i kobietą, a następnie była świadkiem wrzucenia do rzeki ofiary, którą miała być Ewa Tylman.
Czy to na podstawie jej zeznań, 4 grudnia 2015 roku, zapadła decyzja o  aresztowaniu Adama Z.? Prawdopodobnie tak. Karolina K. odwołała potem swoje zeznania, lecz Adam pozostał w areszcie.
Kobieta złożyła też zeznania obciążające poznańskich śledczych. Oskarżyła ich o wymuszanie zeznań, i ze szczegółami opisała, jak wyglądały jej kontakty z nimi. Opowiadała, że przyjeżdżali do niej i nakłaniali, aby obciążyła Radosława B., strażaka współpracującego z Krzysztofem Rutkowskim. Karolina K. mówi też, że grożono jej odebraniem dzieci i wywożono ją z Poznania. Zastraszona kobieta zrobiła zatem to, co jej kazano, ale potem szybko to odwołała.
Jej sprawa została przeniesiona do opolskiej prokuratury. Bez odpowiedzi pozostaje pytanie, czy Karolina K. rzeczywiście została przekupiona? Jeśli tak, to przez kogo, kto miał cel, aby obciążyć Adama Z. przy jej pomocy? Policja w tej sprawie milczy, a media nie pytają – przekazując tylko to, co podadzą im organy ścigania.
Kolejna zastanawiająca kwestia, to nieznany dotąd fakt zabezpieczonych – w czasie wieczornego eksperymentu z Karoliną K. – śladów krwi na moście. Były one w miejscu, które wskazała kobieta jako te, gdzie Adam Z. miał rzekomo wrzucić Ewę z mostu do rzeki. Jak udało nam się  ustalić, była to krew ludzka, ale nie należała do Ewy. Skąd dokładnie w tym miejscu krew? Kto i dlaczego naniósł ją dokładnie tam, gdzie wskazała Karolina K.? Czy była to krew bezdomnego, którego szczątki znaleziono w rzece? Na te pytania prokuratora także mi nie odpowiedziała.
Policji nie dadzą
Okazuje się także, że policjanci nie zebrali wszystkich zapisów monitoringu, lecz zrobiły to osoby związane z fundacją Na Tropie: – Policja twierdziła na przykład, że właściciel jednego z monitoringów w pobliżu miejsca zdarzenia żądał opłaty za jego udostępnienie –  mówi  Natalia, wolontariuszka fundacji – A ja na to: „A mnie dali za darmo", i położyłam  im na biurku zapis z kamer. Jak była weryfikowana przydatność monitoringów? Przeważnie dwie osoby z policji siadały w danym miejscu przy odczycie z kamer i oglądały godziny między 3.00 a 4.00. Jeśli nie zauważyli na zapisie Ewy lub Adama,  nie zabezpieczali go. Tak było choćby z monitoringiem z ul. Kazimierza Wielkiego.
6
Protokół przekazania zapisów z monitoringów przez wolontariuszy fundacji Na Tropie
Ile czasu zajęło policji zebranie monitoringów z najbliższej okolicy mostu św. Rocha? Dotarliśmy do notatki policyjnej dotyczącej zabezpieczenia monitoringu z ul. Wrocławskiej, na którym widać Ewę i Adama wychodzących z klubu Mixtura. Monitoring ten został zabezpieczony dopiero 2 grudnia 2015 roku, do tego czasu policja utrzymywała, że ta dwójka wyszła z klubu około godziny 3.00, a nie po 2.00, jak widać na nagraniu. Do grudnia policja nie posiadała monitoringu z drugiej strony mostu, konkretnie od sióstr Serafitek.
W jaki sposób śledczy, którzy nie potrafią dotrzeć do monitoringów, mogą znaleźć jakiekolwiek dowody dokonania zbrodni?
Prawdopodobnie nie przesłuchano kierowców samochodów, którzy 23 listopada 2015 roku, między godziną 3.00 – 4.00, przejeżdżali przez most św. Rocha. Było ich kilkunastu, czy żaden z nich nie widział Adama i Ewy? Co z kierowcą vw caddy, który przejeżdżał przez most a następnie wjechał w ulicę Grobla dokładnie w tym czasie, gdy Ewa i Adam zostali ostatni raz zapisani na monitoringu z hotelu Ibis. Nigdzie nie ma o tym wzmianki. Policja tylko w pierwszych dniach po zaginięciu Ewy podała informację o sprawdzeniu samochodu dostawczego, który również przejeżdżał tą trasą. Przemilczając resztę potencjalnych świadków zdarzenia. Czy i po ilu dniach został sprawdzony m.in. samochód  vw caddy?
Policja także w ogóle nie odnosi się do zapisu monitoringu z budynku „Falowca", na którym zarejestrowano kilka osób. Mimo że pojawiają się w kluczowym dla tej sprawy czasie. Jedna z nich wychodzi spod mostu. Czy policja dotarła to tych osób? Prokuratura na to pytanie nam nie odpowiedziała.
Przyjrzyjmy się innym dowodom, jakie mają w tej sprawie śledczy.
26 listopada 2015 roku Andrzej Borowiak, rzecznik policji poinformował, że 23 listopada znaleziony został dowód osobisty Ewy Tylman. Miał leżeć na torowisku przy przystanku na ulicy Królowej Jadwigi. Jak ustaliliśmy, około godziny 5 miała go ponoć znaleźć mieszkanka tej ulicy. Z informacji policji wynika, że kobieta trzymała znaleziony dowód w domu przez 3 dni. Po czym wysłała go na adres zameldowania Ewy Tylman. 26 listopada kobieta, która znalazła dowód, zgłosiła się na policję.
3
Jakie ślady zabezpieczono na dowodzie osobistym Ewy Tylman?
Rzecznik Borowiak nie poinformował, jakie ślady zostały zabezpieczone na dokumencie. Jest to o tyle istotne, że jeśli na dowodzie nie ma śladów Adama Z. lub wszelkie ślady zostały wyczyszczone, to stwierdzenie, że podrzucił go podejrzany, jest wątpliwe. Na dowodzie powinny być z pewnością ślady zaginionej Ewy Tylman oraz kobiety, która znalazła dokument. Czyje jeszcze, i czy w ogóle?
O to, jakie ślady zabezpieczono na dowodzie osobistym Ewy Tylman, i  na którym przystanku go znaleziono – zapytaliśmy prokuraturę. Na odpowiedź czekamy od 24 lipca.
Piotr Tylman na moje pytanie, jakie ślady zabezpieczono na dowodzie osobistym jego siostry, stwierdza: – Nie było żadnych śladów, kobieta, która znalazła dowód mogła go wyczyścić szmatką na przykład. Na ulicy leżał, było mokro, mógł być cały w błocie.
Trzy dni później miało miejsce zdarzenie, które było punktem zwrotnym w poszukiwaniach zaginionej. Od tego momentu zintensyfikowano poszukiwania i zmieniono kategorię zaginięcia.
29 listopada, na numer telefonu podany na plakacie o zaginięciu Tylman, przyszedł sms z żądaniem okupu, w kwocie 500 tysięcy złotych, za żywą Ewę. Do dnia dzisiejszego nie ma oficjalnej informacji od śledczych na temat tego zdarzenia. Nie wiadomo, czy policja znalazła nadawcę sms-a. Jedynie z  nieoficjalnego źródła wiemy, że sms został wysłany z Konina, czyli miejsca, skąd pochodziła Ewa i bliskie jej osoby. O tę sprawę także zapytaliśmy prokuraturę, z wiadomym efektem.
Agent poza podejrzeniami
Osobą, która zgłosiła zaginięcie Ewy Tylman był Adam O.,  z którym od kilkunastu miesięcy wynajmowała mieszkanie na poznańskich Ratajach, a od kilku lat tworzyli związek.
Adam O. zgłosił  zaginięcie Ewy w poniedziałek 23 listopada około godziny 17. Poinformował też o tym jej rodzinę. Dlaczego zrobił to tak późno?
Już w pierwszych dniach po zaginięciu Ewy jej rodzina wykluczyła go z kręgu podejrzanych: – Chłopak Ewy nie miał z tym nic wspólnego – stwierdza kategorycznie Piotr Tylman w rozmowie ze mną – Nie mogę panu powiedzieć, dlaczego tak uważam, ale musi mi pan uwierzyć na słowo. Dużo się o nim pisało, ja też miałem swoje podejrzenia. Prawda jest taka, że jest on drugą, największą ofiarą tej tragedii, nie wliczając mojej rodziny. Ja rozumiem jego zachowanie. Proszę jednak się nie dziwić temu chłopakowi. Jego błędem było to, że mimo wszystko nie wykazał się troskliwością i nie pojechał po nią. Informacja o tym, że pracuje w ABW, dopełniła dzieła. Plotek były tysiące i na pewno mógł je przeczytać w Internecie.
2
Czy Adam O. został poza podejrzeniami tylko dlatego, że jest agentem ABW?
Staram się to wszystko zrozumieć. Jednak nie do końca zrozumiałe jest działanie śledczych. Gdyż około 90 procent morderstw jest popełnianych na tle nieporozumień rodzinnych, małżeńskich, partnerskich lub towarzyskich. Sprawca i ofiara przeważnie wcześniej się znają. Podobnie jest w przypadku zaginięć. W tego typu sprawach najpierw sprawdza się najbliższą rodzinę, w tym np. męża czy partnera.
Czy Adam O. został poza podejrzeniami tylko dlatego, że jest agentem AWB?  Według naszych ustaleń trafił do ABW ze stacji benzynowej w Koninie, gdzie nalewał paliwo: – Szczerze się dziwiłem, jak takiemu chłopu mogli dać pracę w tej firmie, bo to „kapeć" straszny jest – komentuje znajomy agenta Adama O. Ale chyba nie ma się czemu dziwić. Gdyż ponoć pracę w Agencji załatwiła mu chrzestna, zatrudniona w poznańskiej delegaturze ABW. Jednak na ten temat ich przełożeni nie chcą się wypowiadać, bowiem: „pytanie odnosi się do spraw kadrowych".
Z tych samych powodów ABW nie chce komentować, czemu od grudnia 2015 roku Adam O. jest zawieszony w służbie, czy ma to związek z jego złym stanem zdrowia, czy też są inne przyczyny?
Jego przełożeni nie udzielają także odpowiedzi na pytanie, czy odradzali mu udział w badaniu na wariografie? Czy agent ABW musi dostać zgodę przełożonego na takie badanie? Czy policja może go przesłuchać, zabezpieczyć sprzęt, przeszukać  mieszkanie? Zdaje się, że żadna z tych czynności wobec Adama O. nie została wykonana zgodnie z procedurami. Jego samochód i telefon zabezpieczono dopiero po około miesiącu. Nie przeszukano mieszkania, które wynajmował wspólnie z Ewą, a jedynie zwrócono się do niego, aby  przekazał rzeczy Ewy policji. Zastanawia także fakt, dlaczego został przesłuchany po kilku tygodniach, i czemu  w Koninie?
Wątpliwości budzi także sposób zabezpieczenia komputera Ewy Tylman – został on przekazany policji przez jej brata dopiero w połowie grudnia. Wygląda na to, że komputer z mieszkania Adama O. i Ewy trafił najpierw do jej rodziny, a potem dopiero do śledczych. Wywołało to spekulacje, że mogły z niego zostać usunięte dane. Czy tak było w rzeczywistości, czy  komputer Ewy został sprawdzony przez biegłego? – zapytałem prokuraturę. Nie było mi jednak dane poznać odpowiedzi na te pytania.
Od początku wiele osób zastanawiało się, dlaczego Adam O. zupełnie nie angażował się w poszukiwania Ewy? To musiało rodzić wątpliwości. Prawdopodobnie zakazali mu tego przełożeni. Ale tego też się nie dowiemy, ze względu na ich niechęć do udzielania informacji.
Jednak Adam O. ma przypuszczalnie na koncie pewien epizod związany z tą sprawą. Według moich informacji do klubu Mixtura, w którym zakończyli imprezowy szlak Ewa, Adam Z. oraz ich znajomi, zgłosił się Arkadiusz T. – kolega agenta Adama O. Także agent ABW, a wcześniej pracownik baru w Poznaniu, z którego kumpel Adam wyciągnął go do pracy w Agencji.  Być może w rewanżu agent Arek zatelefonował do Mixtury, i zadał właścicielowi pytanie: –  Czy są u was kamery, czy działały w nocy z 22 na 23 listopada?
Okazuje się, że kamery nie były tam włączone. Zapytałem Arkadiusza T. o ten epizod: – Niestety nie mogę o tym rozmawiać. Wszystko, co miałem w tej sprawie do powiedzenia, przekazałem śledczym. Proszę ich o to zapytać – uciął temat krótko, choć grzecznie.
Policjant wybiera sam
– Związek Adama O. i Ewy Tylman trudno zaliczyć do idealnych. Ona lubiła towarzystwo, zabawę, imprezy, na które zawsze chodziła bez niego. On był typem domatora, zamkniętym w sobie. Pasjonowały go gry komputerowe, i w ten świat uciekał. Jednak Ewa miała słabość do mundurowych, i pewnie dlatego związała się z Adamem O.  – twierdzi znajoma Ewy – Ona była jego pierwszą miłością, on nie miał doświadczenia z kobietami. I nie był dla niej pierwszy. I to sprawiało, że był o nią bardzo zazdrosny. Dochodziło ponoć do tego, że znęcał się nad nią psychicznie, a może i fizycznie? Prawdopodobnie podejrzewał, że go zdradza.
Ewa przyjaźniła się z Dawidem G. – funkcjonariuszem policji z  Poznania. Znali się od dawna, jeszcze z Konina. Mieli wspólnych znajomych, z którymi spędzali czas. Łączyło ich coś więcej niż koleżeństwo, o czym wiedział Adam O. Był o Dawida zazdrosny, zabronił Ewie jakichkolwiek kontaktów z nim. Czy Ewa posłuchała swojego chłopaka? Wiele wskazuje na to, że spotykała się nadal z policjantem.
– Ewa przeprowadziła się do Poznania ze względu na podjęcie pracy w agencji bezpieczeństwa wewnętrznego przez jej chłopaka, co zapewne ułatwiało spotkania z Dawidem – komentuje Irmina, znajoma Ewy.
Dawid G. po zaginięciu Ewy wziął nawet udział w jednej z konferencji prasowych, z ramienia policji! Oczywiście nie mówił o swoich relacjach z zaginioną. Do nich nigdy oficjalnie się nie przyznał.  To, co działo się wokół  niego – po zaginięciu Ewy – zaskakuje. Dawid G. udał się bowiem na kilkumiesięczne zwolnienie lekarskie. Twierdził, że musiał „odpocząć".
Zastanawiające jest, że w pierwszych dniach śledztwa pozwolono mu, aby sam zdecydował, które rozmowy z telefonu oraz komunikatorów z zaginioną ma przekazać policji. Czy każdemu „bliskiemu" świadkowi pozwala się na wybranie dowodów do sprawy? Czy tylko policjanci mają taki przywilej? Dlaczego nie zabezpieczono telefonu Dawida G.? – to pytania do prokuratury.
Jak ustaliłem, Dawid G. twierdził, że ostatnio widział Ewę około miesiąc przed zaginięciem. Dowiedział się o tej sprawie, gdy 23 listopada zadzwoniła do niego znajoma, mówiąc z nadzieją w głosie: – Powiedz, że Ewka jest u Ciebie.
Nie zajmował się jednak prywatnie poszukiwaniem Ewy.  Gdyż, ze względu na bliską znajomość z nią, dostał zakaz od przełożonych.
Ostatnia noc Ewy
Wróćmy do tragicznej, listopadowej nocy. Wiadomo, że z niedzieli na poniedziałek Adam Z. wielokrotnie próbował kontaktować się telefonicznie z chłopakiem Ewy. Chciał, aby po nią przyjechał. Ten zaś, z jakichś nieznanych przyczyn, jednak tego nie zrobił. Gdyby przyjechał, to dziewczyna zapewne żyłaby do dziś. Dlaczego tego nie uczynił, tego nie wiem. Gdyż Adam O. ma zakaz rozmawiania z dziennikarzami. Ponoć feralnej nocy zajęty był grą komputerową. Tak go pochłonął świat elfów, że zapomniał o swojej kobiecie? Twierdzi, że rozmawiał z nią co prawda około 2. w nocy, ale potem zajął się znowu grą. Zaś rano wstał i jakby nigdy nic poszedł do pracy.
5
– Nie pojechał po Ewę, bo szedł na rano do pracy. Miała przyjechać do domu taksówką. Myślał, że poszła do koleżanki spać  – tłumaczy go Piotr Tylman.
– Dziwi mnie, dlaczego chłopak Ewy powiedział jej bratu, że dzwoniła do niego, że wróci taksówką. Skoro jej telefon był już od godziny 23.50 nieaktywny i do nikogo nie dzwoniła. Później dopiero razem z Adamem Z. zadzwonili do niego, ale on prawdopodobnie nie odebrał – zastanawia się Justyna, znajoma Ewy, i dodaje – Ponadto, zaraz po zaginięciu Ewy Piotr Tylman pisał, że nie mają z jej chłopakiem swoich numerów telefonów. A po tym, gdy Ewa się nie zjawiła w pracy, to Adam O. rzekomo napisał  sms-a do Piotra. Kto tu mówi prawdę?
W nocy Adam Z. pomylił się i raz zadzwonił pod inny numer niż do chłopaka Ewy. Odebrał mężczyzna z Bydgoszczy: – Słuchaj, przyjedź po Ewę na Wierzbową, tak mnie prosił – zeznał mieszkaniec Bydgoszczy. Było to na krótko przed rzekomą zbrodnią. Co to może oznaczać? Na pewno to, że Adam. Z. nie mógł planować zabójstwa Ewy, ani doprowadzenia jej do skarpy. Zależało mu, aby Ewa trafiła do swojego  chłopaka, aby bezpiecznie dojechała do domu.
Wolontariuszom fundacji Na Tropie udało się dotrzeć i porozmawiać z mężczyzną, z którym wówczas skontaktował się  Adam Z.  Przyznał on, że Adam Z. był w stu procentach przekonany, że rozmawia z chłopakiem Ewy,  Adamem O.
Rozmowa trwała około półtorej minuty. Warto nadmienić, że mężczyzna ten, niezwykle ważny świadek, został przesłuchany przez policję dopiero wiosną tego roku. Dlaczego tak długo zajęło policji dotarcie i przesłuchanie tego człowieka?
Stworzono natomiast niezwykle karkołomną wersję zbrodni. Adam miał zepchnąć Ewę ze skarpy koło mostu potem zejść na dół i przeciągnąć kilkadziesiąt metrów ciało do rzeki. A tam, aby ją skutecznie utopić, powinien wejść na środek Warty, gdyż przy brzegu woda sięga przed kolana. Po czym wrócił do domu z czystymi butami. Na to wszystko miał 6 minut, w czasie których napisał jeszcze (co potwierdzają bilingi) sms-a do swojego przyjaciela. A do tego był pijany, i jest wątłej budowy ciała. Przeprowadziliśmy w tym miejscu eksperyment, w którym próbowaliśmy w czasie 6 minut odtworzyć rzekomą zbrodnię. Jest to całkowicie nierealne. I tak samo prawdopodobne, jak samobójstwo polegające na zrzuceniu fortepianu z 4. piętra, zbiegnięciu na dół i czekanie aż nas zabije.
Jak zapamiętał tragiczną noc Adam? Dotarłem do jego rozmów z koleżankami z pracy, między innymi z osobą, która także wówczas imprezowała z nim i z Ewą: „Ja ją wczoraj ostatni widziałem, razem wychodziliśmy, wywróciliśmy się i nic dalej nie pamiętam. 2 godziny błąkałem się po Ratajach i Wildzie. I ja się tam zgubiłem, a ja nigdy nie tracę orientacji w terenie… dziwne. Nieważne, w jakim stanie byłem, zawsze trafiałem bez problemu do domu. Już prawie nie ogarniam psychiki. Nie mogę spać przez to. K… nie wiem, czemu nie wzięliśmy taksówki. Nic nie pamiętam. Wszyscy cierpią na niedostatek pamięci, to nie wiadomo czy nam czegoś nie wsypali. A może ją zostawiłem samą gdzieś? Może wsiadła do jakiegoś autobusu, nie wiem. Pójdę siedzieć za moją głupotę i alkoholizm, i że byłem nieodpowiedzialny. Jestem odpowiedzialny za Ewę, która była moją najbliższą osobą w Poznaniu…".
Także inne osoby, z którymi Ewa i Adam bawili się tej nocy, twierdzą, że czuły się wyjątkowo źle po wyjściu z klubu Mixutra.
– Dla mnie istotną kwestią w tej sprawie jest to, że z imprezy prawie nikt nic nie pamięta. Zatem możliwe jest, że albo alkohol był jakiś trefny, lub ktoś naprawdę dodał im coś do niego? Nie ma innej opcji – twierdzi znajoma Ewy –  Dlatego Adam prawdopodobnie nic nie pamięta z tego, co się stało z Ewą. On nawet na drugi dzień, około 11. dzwonił do niej, ale telefon był nieaktywny. W paru rozmowach z koleżankami z pracy stwierdził, że ma przebłyski z tej nocy i pamięta tylko tyle, że doszli do mostu, później jakby stracił pamięć. Wszyscy uczestnicy imprezy w Mixturze bardzo źle się czuli.
Prawdopodobnie przy moście św. Rocha Adam stracił Ewę z oczu.  Być może skręcił na chwilę w stronę skwerku, może musiał się załatwić. Niewykluczone, że o coś wcześniej się posprzeczali. Ewa nie czekała na niego.  Być może poszła sama w kierunku skarpy, tam zeszła nad rzekę i szła jej brzegiem w kierunku mostu Chrobrego. Gdy Adam zorientował się, że Ewy nie ma, wpadł w panikę. Gdy nie znalazł jej na moście, zszedł nad Wartę. Szukał, nawoływał Ewy. Bez skutku.
Ewa mogła dotrzeć do mostu Chrobrego. Tam złapały ją torsje, przechyliła się przez barierkę i wpadła do wody. Mogła też wpaść do wody, idąc brzegiem Warty. Adam jednak jej w tym nie pomógł. To mógł być tragiczny wypadek. Moim zdaniem jest to bardzo prawdopodobna wersja, tego, co zdarzyło się tej nieszczęsnej nocy. Bardziej realna niż scenariusz zbrodni napisany przez śledczych. Wydaje się, że śledczy nie mają solidnych dowodów winy Adama Z. Notatka policjantów, którzy twierdzą, że Adam przyznał sie do winy, nie ma większej wartości dowodowej. Taki dowód ze słyszenia, przy braku innych, to nawet nie jest poszlaka. Wydaje mi się, że policjanci chcieli po prostu mieć „sukces" w rozwiązaniu głośnej sprawy kryminalnej.
Sprawa niejednoznaczna
– Adam nie miał żadnego motywu, aby zabić Ewę Tylman. Bardzo ją lubił, traktował niemal jak siostrę. On się o nią troszczył, chciał bezpiecznie odprowadzić ją do domu i za to znalazł się w celi  – mówią tak niemal wszyscy, którzy ich znali.
Piotr Tylman, brat Ewy jest jednak zdania, że motywem mógł być seks: –  Odmówiła mu, więc ją zabił.
– To jest z wielu względów nieprawdopodobna teza – mówi znajoma Ewy i Adama –  Ewa  była bardzo bliską mu osobą, ale na pewno nie w sensie seksualnym.
Jednak Piotr Tylman pozostaje przy swoim: – Nie mam wątpliwości, za tym wszystkim stoi tylko jedna osoba. Jedynie okoliczności ułożyły się w taki sposób, że duża część ludzi myśli, iż jest niewinny. Są w błędzie. Ludzie go troszkę nie doceniają. To bardzo dobry manipulant. Czytałem wszakże jego zeznania. Nie był aż tak bardzo pijany, jak wszystkim się wydaje. Uważam, że on jest mordercą, tchórzem i zasłużył na bardzo wysoki wyrok. Niefortunne dla wszystkich jest tylko to, że tam nie ma monitoringu.
Piotr Tylman twierdzi jednak, że widział nagranie monitoringu z hotelu Ibis, na którym Ewa i Adam wchodzą na most Rocha: – Widać na nim wyraźnie, że najpierw idzie Ewa, po czym Z. do niej dołącza. Udają się w kierunku wejścia na most św. Rocha. Sylwetki widać dość wyraźnie, to na pewno byli oni.
W lipcu tego roku mieszkałem w hotelu Ibis. Sprawdziłem naocznie, że monitoring hotelowy nie obejmuje wejścia na most. Zbierając materiały do tego reportażu, dotarłem też do nagrania rozmowy Adama Z. z Piotrem Tylmanem, który nakłania Adama do zlikwidowania konta na FB. Namawia go także do spotkania sam na sam. Adam jednak odmawia, i o tej propozycji powiadamia policjanta, który odradza mu bezpośrednich  kontaktów z bratem Ewy.
Zapytałem o tę rozmowę Piotra Tylmana: – My z nim rozmawialiśmy i chcieliśmy, żeby się z nami spotkał i pomógł nam odtworzyć drogę Ewy, chodziło o retrospekcję. Ale bał się pewnie, że mu coś zrobimy.
– A o co chodziło z prośbą o likwidację jego konta na  FB? – pytam. Początkowo Tylman twierdzi, że nie pamięta takiej rozmowy. Gdy mówię, że mam jej nagranie, przypomina sobie: – Na początku nie braliśmy pod uwagę tego, że Adam może mieć coś wspólnego z zaginięciem siostry. Wiem naiwne, ale żyliśmy nadzieją, że jednak żyje i została uprowadzona, a nie zamordowana. Chcieliśmy nawiązać dobry kontakt z Adamem, rozmawiać z nim i wydobyć od niego jakieś informacje. Chcieliśmy, aby czuł, że zależy nam na jego bezpieczeństwie. Dostawał pogróżki na FB, stąd też zapewne ta prośba.
Opinie na temat winy Adama Z. są podzielone. Niektórzy  byliby skłonni skazać go, jeśli nie za zbrodnie, to choćby za to, że nie udzielił  pomocy tonącej Ewie: „Ok, wszystko sie zgadza, upiła się, wpadła do Warty i utonęła. Moim zdaniem kolega powinien wezwać policję, straż, a nie kręcić i motać. Należy mu się kara" – twierdzi Olga K. we wpisie pod jednym z naszych artykułów na ten temat. Nie wiem, skąd autorka tego komentarza wie, że Adam widział, jak Ewa tonie? Być może powinna się tą wiedzą podzielić ze śledczymi.
– Skazanie kogokolwiek na tej podstawie, że szedł ulicą z osobą, która potem utonęła, oznaczać będzie, że każdy z nas może zostać zbrodniarzem „mimo braku woli i braku czynu". Co najwyżej można mu więc przypisać odpowiedzialność za nieudzielenie pomocy z art. 162 kk, biorąc pod uwagę czas tymczasowego aresztowania i maksymalną możliwą do orzeczenia karę, powinien on oznaczać natychmiastowe zwolnienie z aresztu – zauważa Kazimierz Turaliński, ekspert ds. bezpieczeństwa gospodarczego i przestępczości – Sprawa śmierci Ewy Tylman nie jest i nie będzie najpewniej nigdy jednoznaczna, choć sąd najprawdopodobniej zaspokoi oczekiwania tłumu i skaże jej znajomego za zabójstwo. Będzie to wyrok niesłuszny, chyba że sekcja ujawni ewidentne ślady zabójstwa. 
–  Szybki „sukces" policji w postaci aresztowania podejrzanego, a potem długie oczekiwanie na akt oskarżenia, może zakończyć się cichym umorzeniem sprawy. Chyba, że ktoś nie da takiego komfortu śledczym i oby tak było – zauważa Mirosław Rybicki, wiceprezes fundacji Na Tropie oraz były policjant kryminalny.
Zapewniam, że my takiego komfortu śledczym nie damy. Będziemy nadal szukać odpowiedzi na pytanie, co stało się w nocy 23 listopada 2015 roku? Trudno bowiem uwierzyć, aby tych dwoje młodych ludzi, którzy  przyjaźnili się od dawna, stali się dla siebie katem i ofiarą.
„I nawet, jak już odejdę, to będziemy mieli kontakt" – 30 sierpnia 2015 roku napisała  Ewa Tylman do Adama Z. Miała wówczas na myśli zmianę miejsca pracy. Dziś brzmi to niczym złowieszcza przepowiednia. Tak, jakby się żegnała i odchodziła na zawsze. I mimo jej śmierci, nadal są złączeni tą wspólną tragedią.
Janusz Szostak
PS. Już po opublikowaniu tego tekstu Prokuratora Okręgowa w Poznaniu poinformowała mnie, że nie otrzymam odpowiedzi na wysłane pytania, nie wyrażono też zgody na moje widzenie z Adamem Z.

1

zdjęcia archiwum, FB oraz Przemysław Graf

niedziela, 6 listopada 2016

Zmierzch SLD. Działacze mówią: 'Ogólnie jest ciężko'. Kto zastąpi Sojusz na lewicy?

Iwona Szpala

SŁAWOMIR KAMIŃSKI

  • 77
- Z partii, która miała 41 proc. poparcia, została partia pływająca pod progiem wyborczym. Z wielkiej siedziby został nam tylko jeden korytarz. To chyba pokazuje skalę upadku - mówi działacz SLD.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej

Druga połowa października. Przewodniczący SLD Włodzimierz Czarzasty zaprasza działaczy do Brukseli, gdzie będzie występował w Parlamencie Europejskim. Partia funduje autokar, delegaci wrzucają na Facebooka zdjęcia i nagrania z trasy. Są w sali plenarnej, kiedy ich lider mówi o obronie konstytucji, zapowiada też aborcyjne referendum. Wystąpienie się podoba. To „uznanie roli SLD – partii, która miała czterech premierów, przez dwie kadencje prezydenta, która wprowadziła Polskę do UE" – mówi Czarzasty w Trybuna.eu. Po kilku godzinach wystąpienie Czarzastego przebije Krzysztof Gawkowski, jeden z uczestników delegacji.

Jest ciężko. Z kilku powodów

Na Facebooku Gawkowski pisze, że w drodze powrotnej zaatakowali go kibice Legii, cytuje kolejne wyzwiska: „chrześcijański pedofil", „jeb... lewak", „SLD-KGB", „na mieście masz przeje..., lewacka szmato". Sprawa jest w mediach, więc działacze SLD z całej Polski czytają o awanturze na dwóch lotniskach (w Brukseli i Modlinie) oraz w samolocie.

– Ja się akurat dowiedziałem o wizycie w Parlamencie Europejskim z Facebooka jednego z partyjnych kolegów. Wrzucił zdjęcie papieru toaletowego w podajniku z kłódką, które zrobił w ubikacji przy A2 w Niemczech – opowiada nasz rozmówca z SLD. – Ale jak inni działacze zobaczyli, że Gawkowski pisze o lotnisku, to zaczęli pytać: dlaczego nasi delegaci musieli się tłuc autokarem, a jemu i jeszcze jednemu koledze partia bez rozgłosu opłaciła samolot? Bo jest we władzach krajowych SLD? To wielu zirytowało.

– Za ten samolot zapłaciłem z własnych pieniędzy. 208 zł – mówi Gawkowski. By uciąć temat, zeskanował przelew bankowy i wrzucił na Facebooka. Uznał, że taki dowód pozwoli zakończyć wewnątrzpartyjną dyskusję.

– Trochę wstyd się czepiać Gawkowskiego – przyznaje działacz SLD. – Ale dziś tak u nas po prostu jest.

– Czyli jak? – pytamy.

– Ogólnie to ciężko – odpowiada.

Z kilku powodów. Socjalne postulaty, które Sojusz niósł na sztandarach, to dziś własność PiS. Nie ma więc sensu jeździć w teren, bo tam teraz słucha się Jarosława Kaczyńskiego, a nie tego, co ma do powiedzenia Czarzasty. W dodatku nie wiadomo, co zrobić z konkurencją po lewej stronie.

Po porażce wyborczej w 2015 r. część środowiska SLD zdecydowała, że zostanie przy Barbarze Nowackiej, która firmowała listę Zjednoczonej Lewicy. Politycy rzucili legitymacje, mają teraz swoje stowarzyszenie Inicjatywa Polska i trzymają dystans wobec dawnych kolegów. Nie lubią Czarzastego.

Jeszcze gorzej jest z Partią Razem. Nie chce mieć nic wspólnego z SLD, w dodatku jest popularna w pokoleniu 30-latków. Czyli w elektoracie, o który od lat zabiega Sojusz. Razem weszło przebojem na polską scenę polityczną jesienią 2015 r. i pracuje na własną markę. Obie partie są w sondażach pod pięcioprocentowym progiem wyborczym, ale różni je błąd statystyczny – czyli 2 proc. To wyjątkowo irytuje działaczy SLD.

Problemy robią też Leszek Miller i była kandydatka SLD na prezydenta Polski Magdalena Ogórek. Miller czasem pochwali PiS, co zawsze odbija się szerokim echem. W dodatku media lubią go bardziej niż obecnego szefa partii. A Magdalena Ogórek jest wprost zafascynowana PiS. Właśnie dostała się do programu w TVP jako stała komentatorka. Zasiądzie w studiu m.in. z Rafałem Ziemkiewiczem, Łukaszem Warzechą i Marcinem Wolskim.

Został już tylko korytarz

– Z partii, która miała 41 proc. poparcia, została partia, która pływa pod progiem wyborczym. Z wielkiej siedziby, którą w 2012 r. wyremontowaliśmy za partyjne pieniądze, został nam jeden korytarz. To chyba pokazuje skalę upadku – mówi działacz SLD.

– Mamy niecałe 300 metrów, to w zupełności wystarczy – uważa Sebastian Wierzbicki, wiceszef SLD i lider partii w Warszawie. – Rozumiem sentymenty, ale nasz przewodniczący myśli ekonomicznie. Już nie dostajemy 8 mln zł budżetowej dotacji, ale połowę. Poza tym nie mamy posłów.

Chodzi o kamienicę przy ul. Złotej, w ścisłym centrum Warszawy. Partia wprowadziła się tam wiosną 2012 r., kilka miesięcy po wyborach parlamentarnych, w których dostała 8,24 proc. głosów. Wtedy była to porażka, dziś – jak pokazują sondaże – wynik dla SLD nieosiągalny.

Przeprowadzkę wymyślił Grzegorz Napieralski, wtedy przewodniczący SLD. Przekonał działaczy, by pozbyć się kojarzonego z komunistyczną ramotą budynku przy ul. Rozbrat. Chciał wejść w kampanię parlamentarną w 2011 r. z ekstra milionami (siedziba przy Rozbrat poszła za 35 mln zł), zrobić dobry, dwucyfrowy wynik i jako trzecia siła w Sejmie mieć wpływ na rząd. Przewodniczący ustala warunki przeprowadzki: minimum 0,5 tys. m kw., blisko Sejmu i w nowoczesnym biurowcu. Bo architektura ma odpowiadać profilowi lewicy Napieralskiego. – Działacze funkcjonujący w przestrzeni zaaranżowanej według najnowszych trendów będą się kojarzyć opinii publicznej z hasłem „SLD partią jutra" – informuje nas wówczas jeden z ludzi przewodniczącego. Tak miało wyglądać przyciągnie młodych wyborców w 2011 r., które – przypomnijmy – skończyło się nieco ponad 8 proc. poparcia.

Starsze pokolenie już wtedy szepcze po kątach, że Napieralski jest bezczelny. Działacze pamiętają Rozbrat z czasów Aleksandra Kwaśniewskiego, rządu Leszka Millera, triumfów w Warszawie. Partia miała wtedy do dyspozycji ponad 9 tys. m kw. Widać było prestiż.

Po fatalnym wyniku wyborczym, w grudniu 2011 r., Napieralski przestaje być szefem SLD. Wraca Leszek Miller, a Sojusz siedzi w 11 pokojach na Złotej i płaci czynsz nowemu właścicielowi. Część działaczy opowiada o „klątwie Rozbrat", że „jakby padł jakiś symbol, bastion myśli".

Środowisko skupione wokół Czarzastego zarzuca Napieralskiemu, że niesprawiedliwie dzielił kampanijne pieniądze. I tak np. w Warszawie Ryszard Kalisz mógł wynająć tylko jeden przejazd piętrowym autobusem. Mimo kłopotów jesienią 2011 r. Kalisz jako jedyny zdobywa dla SLD mandat z Warszawy. Za dwa lata Miller wyrzuci go z partii, zaś działacze oskarżą o kolaborację z konkurencją od Aleksandra Kwaśniewskiego i Janusza Palikota przy kampanii do Parlamentu Europejskiego. Potem Miller tak skomentuje nowy projekt polityczny Kalisza: „Dom wszystkich Polska czy chata wuja Rysia? Warszawa Alternatywy 4".

Zjazd z dołu na dno

Na razie zaczyna się wiosna 2012 r. Miller koryguje wymagania wobec centrali: lokal ma być przyjazny dla seniorów lewicy. To sygnał, że lider szanuje starszych, nie odcina się od korzeni i ostatecznie żegna się z linią Napieralskiego. Były przewodniczący w partii jest już skreślony (Miller pozbędzie się go za trzy lata, dziś Napieralski jest w Senacie, startował z listy PO).

Na Złotej jest 700 m kw., dobry dojazd, pierwsze piętro – dogodne dla starszego pokolenia działaczy. 220 m przypada liderom, są tam biura poselskie Leszka Millera, Ryszarda Kalisza, eurodeputowanego Wojciecha Olejniczaka (dziś wycofał się z bieżącej polityki). Reszta, czyli 440 m kw., idzie do remontu. Ludzie są zadowoleni. Sojusz ma przestrzeń, salę konferencyjną na narady i dla mediów, życie partyjne może rozkwitać.

Ale SLD idzie słabo. W Sejmie trwają polityczne przepychanki z partią Janusza Palikota. W 2013 r. SLD i Twój Ruch konkurują o Parlament Europejski, rok później dożynają się w wyborach samorządowych. SLD kończy z wynikiem 8,79 proc. głosów w wyborach do sejmików województw, ma 10 prezydentów miast.

W 2015 r. ma być lepiej. Ale z niejasnych do dziś powodów partia decyduje się wystawić na prezydenta Magdalenę Ogórek. To kończy się 2,38 proc. głosów, czyli totalną klęską. W szeregach się gotuje. Z SLD odchodzi wicemarszałek śląskiego sejmiku Kazimierz Karolak. – Nie ma sensu tkwić w partii, w której 80 proc. członków ma inne zdanie co do jej kondycji i uważa, że jest na najlepszej drodze do sukcesu wyborczego – wyjaśnia. Dodaje, że w czasie kampanii prezydenckiej czuł się jak pasażer promu Concordia z kapitanem Millerem prowadzącym wszystkich na skały.

Przed jesiennymi wyborami parlamentarnymi sytuacja staje się podbramkowa. Mimo sprzeciwu części działaczy SLD chowa szyld i startuje m.in. z Twoim Ruchem jako Zjednoczona Lewica (przez to musi przekroczyć nie pięcio-, ale ośmioprocentowy prób wyborczy). Liderką zostaje Barbara Nowacka. Ale lista przepada, a wraz z nią kończy się epoka Leszka Millera. Na partyjnym Facebooku przeciwnicy wyborczej koncepcji nazywają partię Palikota „TR-upem", obwiniają ją za klęskę. Rozpoczyna się życie poza parlamentem.

Jesteśmy nie do zabicia

W styczniu 2016 r. wybory na przewodniczącego SLD wygrywa Włodzimierz Czarzasty, odpadają m.in. Jerzy Wenderlich, Joanna Senyszyn i Krzysztof Gawkowski, który wcześniej promował projekt Zjednoczonej Lewicy. Ma hasło „Będę tam, gdzie inni wstydzą się albo boją nawet zajrzeć", ale działacze mu nie wierzą. Teraz mają nową gwiazdę – Czarzastego. W SLD panuje opinia, że od początku przestrzegał przed układami z Palikotem.

– To nie jest prawda. Był przecież szefem sztabu wyborczego, ale trzy tygodnie spędził na odpoczynku w Barcelonie, dwa razy w kampanii się rozchorował. Więc twarze temu dali inni, a Czarzasty po klęsce natychmiast się od wszystkiego odciął – opowiada były sztabowiec Sojuszu.

Do sukcesu Czarzastego przyczyniła się obietnica 500 zł na każde biuro partyjne. – W mniejszych miejscowościach działaczy byłoby stać na wynajęcie lokalu w centrum, co dawałoby poczucie, że są wielkim politykami – opowiada osoba z SLD. Ale obiecanych wypłat nie było. Czarzasty tłumaczył to sytuacją finansową partii, o której wcześniej nie miał pojęcia.

Niedawno w portalu Onet.pl. Czarzasty podsumował swoje rządy: „Pojawiło się pytanie, jak dalej funkcjonować? Prawdę powiedziawszy, to nie miałem się za bardzo kogo poradzić, bo żaden z moich najbliższych współpracowników poza parlamentem jeszcze nie był". A błędy? „Magdalena Ogórek, ośmioprocentowy próg wyborczy. Dwie decyzje, obydwie nasze, obydwie głupie".

A lewica? Cóż, ma problem w całej Europie przez kryzys imigracyjny. Czarzasty: „Jeśli lewica mówi, i słusznie, że powinniśmy być otwarci, to nie jest dobrze przyjmowane, bo ludzie się boją, że przyjedzie tu ktoś z bombą i zrobi im krzywdę".

W tym samym wywiadzie podkreślił, że „SLD ma drugą liczbę prezydentów po Platformie". Ma też 20 tys. działaczy, jest w 300 powiatów, więc „jest nie do zabicia, bez względu na to, kto weźmie kij i zacznie nas nim okładać".

– Nasz przewodniczący jest wyrazisty i budzi skrajne emocje. Ma gorliwych wyznawców i krytyków. Ale jest inteligentny i pracowity – mówi o nim Sebastian Wierzbicki. – Jest też dobrym menedżerem, wyprowadził partię finansowo na prostą. Zrobił dziesiątki kilometrów w terenie, próbuje konsolidować struktury. I trzeba pamiętać, że wygrał w wyborach bezpośrednich.

Inne zalety? Wierzbicki podkreśla, że Czarzasty funkcję pełni społecznie. – To się w partii docenia – wyjaśnia Wierzbicki.

Inny działacz: – Kolega Czarzasty pracuje dla dużego funduszu inwestycyjnego Griffin Investment. Jest tam ceniony.

– Nie odbieram Czarzastemu inteligencji, ale żaden z niego polityk. To sprawny menedżer, którego specjalnością są wewnętrzne rozgrywki. Niestety – mówi działacz z partyjnej centrali – obgaduje ludzi. Publicznie nazywa Gawkowskiego przyjacielem, a wystarczy, że Krzyśka nie ma, to zaraz go marginalizuje. Potem ludzie idą i powtarzają wszystko Krzyśkowi.

Trzeba ustalić, do kogo mówimy. I co

Bywa nerwowo. Wśród działaczy rozeszła się wiadomość, że Ireneusz Tondera, od lat wpływowy działacz SLD, na zebraniu miał grozić partyjnemu koledze. Podzieliły ich poglądy. „Tondera (...) wydzierał się 'zamknij się!'" – donosił na Facebooku jeden z działaczy.

– To były tylko słowa – mówi Wierzbicki. – Proszę zrozumieć, działamy pod presją. Wciąż pamiętamy, że zabrakło nam tylko 60 tys. głosów, by wejść do Sejmu. PiS wygrał dzięki naszym programowym postulatom. To my pierwsi mówiliśmy o obniżeniu wieku emerytalnego, płacy minimalnej czy likwidacji gimnazjów.

– Likwidacji gimnazjów? – dopytuję.

– Znaczy się, teraz jesteśmy już przeciw likwidacji, ale to był nasz stary postulat – precyzuje Wierzbicki. – Musimy się po prostu zebrać, ustalić, do jakiego mówimy wyborcy.

– To SLD tego nie wie?

– Wie, ale przy obecnej sytuacji należy zdefiniować to na nowo. I bardzo dokładnie – wyjaśnia Wierzbicki.

– No właśnie. To jest cały problem. Partia, która istnieje od 25 lat, nie wie, jakiego ma wyborcę, bo dotychczasowego inni rozkradli – mówi polityk, który jest już poza SLD. – Funkcjonują jeszcze tylko dzięki dotacji z budżetu państwa, ale to jest ich koniec.

Pożegnanie z Czarzastym

Były polityk SLD przysyła listę ludzi, którzy odeszli z partii za czasów Czarzastego. Pracują w regionach dla stowarzyszenia Barbary Nowackiej:

– Tomasz Garbowski, szef SLD w województwie opolskim i trzykrotnie poseł tej ziemi;

– Tomasz Lewandowski, szef SLD w Poznaniu i wiceprezydent miasta; odszedł z grupą poznańskich radnych;

– Paulina Piechna-Więckiewicz, radna Warszawy, była wiceprzewodnicząca SLD;

– Dariusz Joński, były szef SLD w województwie łódzkim, były wiceprezydent i poseł;

– Grzegorz Pietruczuk, wiceburmistrz warszawskich Bielan, były radny sejmiku Mazowsza; odszedł z SLD wraz z grupą 70 osób;

– Grzegorz Gruchalski, były przewodniczący Federacji Młodych Socjaldemokratów;

– Adam Ostaszewski, radny sejmiku województwa zachodniopomorskiego;

– Kazimierz Karolczak, były skarbnik SLD, obecnie wicemarszałek województwa śląskiego;

– Monika Rogińska-Stanulewicz, wiceprzewodnicząca Rady Miasta Olsztyna;

– Łukasz Chojnacki, radny w Bydgoszczy;

– Mateusz Rambacher, były lider wałbrzyskiego SLD; zrezygnował z członkostwa w Sojuszu wraz z grupą działaczy.

Oni, którzy zazdroszczą

– To twórcy taktyki „nic się nie stało" – tak działacz, który bywa w siedzibie partii przy Złotej, określa obecne kierownictwo SLD. Opowiada: – Spotkają, dyskutują, śledzą sondażowe trendy. Najbardziej lubią tę pracownię, która jako jedyna od lipca pokazuje, że SLD przekroczył 5 proc. Dzielą się miejscami na listach wyborczych do Sejmu. Tak, na tych listach, co trzeba będzie je ułożyć za dwa lata.

– O, proszę pani, SLD przetrwało już wiele. I przetrwa! – komentuje Ireneusz Tondera. – Chcieliby nas unicestwić, bo wiedzą, że jesteśmy jedyną poważnie traktowaną w Europie lewicą. To nas, a nie ich, zaprasza socjalistyczna międzynarodówka. SLD to ich sól w oku, bo nie mogą przy nas rozwinąć skrzydeł. „Oni" to Razem i Inicjatywa Polska. Zdaniem Tondery to klony. Takie same jak Nowoczesna dla PO.

SLD wciąż idzie słabo. Partii nie było widać, kiedy zimą rozpętał się spór o Trybunał Konstytucyjny, choć dziś politycy SLD podkreślają, że to oni uchwalali konstytucję z 1997 r. To Partia Razem przyszła pod kancelarię premiera z rzutnikiem i wyświetlała na fasadzie budynku niepublikowany przez rząd wyrok TK. – My też sprzeciwiamy się łamaniu demokracji. Oni są po prostu bardziej mobilni – wyjaśnia Wierzbicki. – Posługują się nowoczesnymi mediami, u nas każdy ruch musi przejść przez liczne szczeble decyzyjne.

Ekspert Miller

Z czasu konfliktu wokół TK ludzie zapamiętali Leszka Millera. Były szef SLD głosił, że nic wielkiego się nie dzieje, a spór o Trybunał zaczęła Platforma Obywatelska w minionej kadencji. Komentarze poszły na konto SLD, bo według badań blisko 80 proc. opinii publicznej uważa, że to Miller rządzi Sojuszem.

– Prosiliśmy go, by spasował – mówi jeden w wiceprzewodniczących SLD. – Ale nie chce. Tłumaczył nam, że występuje w roli komentatora. Nabrał maniery eksperta. Uważa, że może mówić, co chce. Tłumaczy nam, że to „chłodne analizy".

Aktualne poglądy Millera: „Instytucje UE powinny zachować wstrzemięźliwość. W Polsce nie jest dokonywany żaden zamach stanu". Albo: „Wdrożona wobec Polski procedura praworządności nie ma właściwej podstawy prawnej". Oraz: „To histeria, że w Polsce skończyła się demokracja albo że dokonuje się zamach stanu".

A teraz Miller z lutego 2010 r., podczas debaty w redakcji „Kultury liberalnej": „PiS chce wrócić do roku 1990 i zbudować wszystko od nowa (...). Pozostaje tylko się cieszyć, że od 2004 r. jesteśmy członkiem UE. Jej mechanizmy, procedury, prawa obywatelskie – to wszystko jest kotwicą, która nie pozwoli Polsce zejść z drogi, którą od 20 lat podąża".

Miller ze stycznia w TVN 24: „W Polsce nie jest dokonywany żaden zamach stanu, w Polsce rozpoczął się proces deplatformizacji rządów. To demontaż układu, który przejął państwo na okres ośmiu lat".

I znów Miller z debaty w „Kulturze liberalnej" w 2010 r.: „Kiedy czytałem przemówienie Hitlera do prawników niemieckich, chyba z 1936 r., natknąłem się na następujące zdanie: 'Mnie nie interesuje prawo, mnie interesuje sprawiedliwość'. Gdyby powiedział to Kaczyński, całe PiS by klaskało. Szanuję ich elektorat, ale jestem zdania, że taka retoryka może doprowadzić do bardzo poważnego konfliktu".

Skąd te różnice poglądów? – Leszek po prostu kocha media. Dobrze wie, że jak zrobi wrzutkę o PiS, to będzie miał cytowania i kolejne zaproszenia – kwituje polityk z kierownictwa SLD. – Dziennikarze go lubią, a Czarzastego – nie. Wiadomo, że jeśli cię nie ma w głównych, wieczornych programach informacyjnych, a rano – w liczących się stacjach, to nie istniejesz. Tak niestety wygląda obecnie sytuacja SLD.

Na korytarzach Sojuszu krążą różne plotki. Taka, że Miller jeszcze wróci na fotel szefa SLD. Albo taka, że PiS szykuje mu posadę ambasadora w Pekinie.

Wyczucie lidera

Nowy lider przy Millerze wypada blado. W dodatku postanawia trzymać dystans do Komitetu Obrony Demokracji. Na potężnych demonstracjach w obronie TK lewica ma więc twarz Barbary Nowackiej. – Mieliśmy się odróżniać. Mówić, że Schetyna i Petru chodzą z KOD dla punktów politycznych – mówi działacz SLD. – A jeśli nawet? Emocje były na ulicach.

Czarzasty próbuje nabijać punkty. Apeluje do PiS, PO i Nowoczesnej: „Przestańcie się kłócić, zacznijcie pracować dla Polski". Albo opowiada, że to SLD jako pierwszy „zasugerował spotkanie w sprawie Trybunału", na co przystał Kaczyński.

Czarzasty zmienił front, bo zobaczył, że inni prześcigają go w mediach. W maju SLD dołączył do firmowanego przez KOD projektu „Wolność, Równość, Demokracja".

Miesiąc wcześniej, 2 kwietnia, SLD organizuje Kongres Lewicy w Łodzi. „Dziś zaczynamy walkę o samorządy i o powrót lewicy do Sejmu" – mówi Czarzasty. Dzień później, 3 kwietnia, Barbara Nowacka ogłasza, że powstaje obywatelski projekt ustawy o liberalizacji prawa aborcyjnego. Inicjatywę firmuje komitet Ratujmy Kobiety – ma poparcie całej lewicy. Ale nie SLD. Bo 4 kwietnia partia ogłasza projekt referendum w sprawie aborcji. Na zebranie podpisów daje sobie wówczas pół roku.

– Koledzy z SLD chcieli nas wspomóc w zbiórce podpisów pod obywatelskim projektem ustawy komitetu Ratujmy Kobiety. Ale usłyszeli, że jest to źle widziane i mają się zająć podpisami pod referendum – opowiada Grzegorz Pietruczuk z Inicjatywy Polska.

Na początku sierpnia Inicjatywa Polska składa w Sejmie 215 tys. podpisów pod ustawą. 22 września dochodzi do debaty w Sejmie. Media piszą o „powrocie lewicy na Wiejską". Na pytania posłów odpowiada Barbara Nowacka. Nie ma tam SLD.

PiS utrąca inicjatywę. Do prac w sejmowych komisjach odsyła za to restrykcyjny projekt ruchów pro-life, co kończy się potężnymi protestami kobiet w całym kraju. W Warszawie pod scenę na pl. Zamkowym przychodzą działacze SLD. Głos chce zabrać Joanna Senyszyn. Nie dostaje zgody na wystąpienie. Organizatorzy uznają, że SLD nie pomagał przy podpisach.

A ile SLD zebrał podpisów pod referendum w sprawie aborcji? Wersje są różne: 100 tys., 120 tys. i 140 tys. – Na dziś jest ich 250 tys., zbieramy dalej – mówi Gawkowski. – Bardzo się ruszyło po „czarnych protestach". Uważam, że nadchodzi czas lewicy. Może w 2019 r. nie wygramy wyborów, ale na pewno wrócimy do parlamentu.

W partii obowiązuje nowa cezura: SLD doprowadzi do aborcyjnego referendum i wtedy potwierdzi przywództwo na lewicy.

Na kongresach i na ulicach

Wcześniej, bo 19 listopada, odbędzie się kongres lewicy, na który zjadą liderzy Partii Europejskich Socjalistów. SLD buduje tak swój prestiż. Ale Razem i Inicjatywa Polska nie chcą debatować. Po ich odmowie udziału w kongresie dalszy dialog odbywa się na stronie internetowej Trybuna.eu.

Czarzasty: „Jeżeli Partia Razem albo to, co reprezentuje pani Nowacka, ta grupa osób, [zaproszenia na kongres] nie przyjmą, to trudno (...). Jestem otwarty, tolerancyjny i proponuję, by coś zrobić wspólnie (...). Może im jest bliżej do Platformy Obywatelskiej, do partii Nowoczesna?".

Maciej Konieczny z Razem: „Kompletnie nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy być zainteresowani jakimiś wspólnymi kongresami z SLD. To formacja skompromitowana, której czas już minął (...). Nie mamy nic wspólnego ze stowarzyszeniem bezideowych aparatczyków poprzedniego systemu, jakim jest SLD. Nie wisimy u klamki liberałów, nie bronimy antyspołecznych rządów Millera. Razem zadba o to, by w kolejnym Sejmie w końcu znalazła się lewica nie tylko z nazwy".

Oświadczenie wydaje też Inicjatywa Polska: „Kongresy, platformy programowe, kolejne zjednoczenia i mielenie tych samych haseł (...). Jesteśmy za społeczeństwem obywatelskim na ulicach (...). Obywatelskie projekty ustaw czy manifestacje pod Sejmem – to jest miejsce dla sił progresywnych, (...) to sposób na zdobywanie poparcia społecznego, a nie klimatyzowana sala z cateringiem".