Potrzebujesz dziecka na plantację? Weź mojego synka, nie szukaj jakiegoś obcego. Nie chcesz? Siostra ma córeczkę

Fot. Archiwum prywatne Kingi Choszcz
Kinga i wykupiona przez nią 11-letnia Ekua Abbew (Malaika)

Fot. Sławomir Sowula
Bar w Abidżanie, z którego polska podróżniczka wykupiła 11-letnią Ekuę

Fot. Sławomir Sowula
Matka Kingi po śmierci córki postanowiła sprowadzić Ekuę do Polski

Fot. Sławomir Sowula
Wieś Moree. Z powrotu Ekui ucieszyli się przede wszystkim sąsiedzi, bo dzieci z reguły nie wracają z Abidżanu

Fot. Sławomir Sowula
Malaika
Ekua w ghańskim języku fanti oznacza środę. Takie imię daje się dziewczynkom na pamiątkę dnia urodzin. Mała Ekua Abbew z rybackiej wioski Moree nie lubi tego imienia. Powiedziałaby o tym matce, ale nie może. Została porzucona, gdy miała dwa lata.
Utrzymanie dziewczynki było zbyt trudne również dla babki, która - gdy Ekua podrosła - wyprawiła ją do Abidżanu. Dziecko wiedziało tylko, że to wielkie miasto w kraju, który nazywa się Wybrzeże Kości Słoniowej. Ekua miała tam spotkać wielu ludzi z Moree, którzy "na pewno pomogą znaleźć jej dobrą pracę". Miała spotkać też matkę, która według zapewnień babci "na pewno się ucieszy na jej widok". Babka myliła się.
W Abidżanie nie było dobrej pracy. Ekua zmywała gary w obskurnym barze. Dostawała za to resztki jedzenia i materac do spania. Uwielbiała obserwować kobiety, które przychodziły do baru ze swymi dziećmi. Siadały przy stolikach i zamawiały dla maluchów woreczki z zimną wodą. Jak ona im zazdrościła. Wierzyła, że któregoś dnia w drzwiach baru pojawi się jej matka. Kiedy skończyła dziesięć lat, zrozumiała, że to się nigdy nie stanie. Rok temu zdarzyła się pierwsza dobra rzecz w życiu Ekui. Młoda biała kobieta wzięła ją za rękę i powiedziała: - Wracasz do domu. Do Moree.
Muszę pomóc tym dzieciom, tego chciałaby Kinga
Samolot Air France podchodzi do lądowania w Abidżanie. Jest marzec 2007 roku. Lecę razem z Krystyną Choszcz, nauczycielką nauczania początkowego w gdańskiej podstawówce. To matka Kingi, podróżniczki, "młodej białej kobiety". Lecimy, żeby spotkać Ekuę.
Krystyna chce zrozumieć, co kierowało Kingą, najstarszą z jej trzech córek, gdy zdecydowała się na pomoc małej Ghance. Chce też poznać ostatnie dni życia Kingi, która zmarła w wieku 33 lat, w kilkanaście dni po odprowadzeniu Ekui do Moree.
Krystyna jest zdeterminowana. Zarejestrowała fundację, która ma pomagać afrykańskim dzieciom. Rozmawiamy o Kindze, którą spotkałem kilka lat temu, gdy na ulicznym straganie w Gdańsku sprzedawała swoją książkę o pięcioletniej podróży autostopem dookoła świata. W podróży spędziła prawie całe dorosłe życie, w przerwach trochę uczyła angielskiego, bo skończyła college o tym kierunku.
- Z pieniędzy ze sprzedaży książki trochę jeszcze zostało. Od tego zaczyna fundacja - mówi Krystyna. Pokazuje zdjęcie. Na nim Ekua i Kinga. Na wychudzonej twarzy jej córki widać trudy wielomiesięcznej podróży po Afryce. Na głowie kolorowa chustka, w oczach radość. Obok uśmiechnięta dziewczynka. Zostało zrobione w drodze z Abidżanu do Moree.
- Kinga objechała cały świat, ale marzyła o długiej podróży do Afryki. W przewodniku Lonely Planet przeczytała, że do Abidżanu sprowadzane są dzieci z sąsiednich krajów. Obiecuje się im dobrą zapłatę, a potem pracują w barach, na plantacjach kakao i kawy. Było tam też napisane, że do handlu dziećmi dochodzi też na targu niewolników w Abidżanie. Kinga postanowiła go odnaleźć i pomóc jakiemuś dziecku.
Krystyna wyjmuje teczkę. To wydruk internetowego dziennika Kingi: "Postarałabym się jakoś, aby miało lepszą przyszłość. Problem w tym, że przewodnik nie podaje, gdzie znajduje się ten targ".
Nie wiemy wiele o Wybrzeżu Kości Słoniowej, do którego lecimy. Trwa tam uśpiona wojna domowa. Na lotnisku w Abidżanie ma czekać na nas człowiek przysłany z Moree. Na podstawie zdjęć zrobionych przez Kingę chcemy najpierw znaleźć miejsca i ludzi, którzy jej pomagali. Potem pojedziemy do Ghany, do Ekui.
Krystyna planuje, że jej fundacja będzie pomagać szkole w Moree. O tym marzyła Kinga.
Najważniejszy jest kuter i to jest prawdziwy problem
Hol terminalu pasażerskiego. Czeka na nas Benjamin Atom. Nie wygląda na swoje 55 lat. Szczupły, flegmatyczny. Każde słowo wypowiada z namaszczeniem. Pochodzi z Moree, ale teraz mieszka w Abidżanie, slumsie ghańskich emigrantów. Jest sekretarzem tamtejszej diaspory. Wieczorem, przy kolacji, w barze na plaży pokazujemy mu zdjęcia zrobione przez Kingę.
- To Treichville - Benjamin bezbłędnie lokalizuje dzielnicę. - Tam jest dużo ludzi z mojej wioski. Znajdziemy, kogo chcecie.
Mijają godziny. Siedzę w barze z Benjaminem.
- Wierzysz, że Krystynie uda się pomóc dzieciom z Moree?
- Takich jak ona było tu już wielu. Przyjeżdżali, wyjeżdżali. Zostawaliśmy sami, a musimy z czegoś żyć. Opowiem ci o prawdziwym problemie. Moim problemie - Benjamin ścisza głos. - Pomożesz mi?
- Jak?
- Chcę pracować w Europie, a nie mogę dostać wizy.
- Jesteś tu ważnym człowiekiem. Masz rodzinę, dzieci. Poważają cię. Na starość chcesz wyjechać do pracy? Z pracą dla ciebie może być problem. Wystarczy, że ktoś sprawdzi twój paszport i zobaczy, że jesteś po pięćdziesiątce.
- Dobry paszport to żaden problem. Wyrobię sobie nowy i będę o 15 lat młodszy.
- To przestępstwo.
- To życie. Ja potrzebuję pieniędzy na kuter, bo u nas to doskonały biznes. Wszystko policzyłem. Potrzebuję 12 tys. dolarów. Łódź, komplet sieci, dobry silnik. Nie zarobię tego tutaj.
Jednokołowy rastaman z dzielnicy Treichville
Następnego dnia jesteśmy w dzielnicy Treichville. Przy głównych ulicach sklepy i bary prowadzą Marokańczycy i Libańczycy. Tutejsza elita. Czarna biedota, która do Abidżanu ściąga z całego regionu, opanowała labirynt bocznych uliczek. Niskie, obskurne kamienice z betonu. Stragany. Ciasne podwórka, nocne bary. Uciekający przed wojnami domowymi młodzieńcy z Liberii czy Sierra Leone mają gwarancję, że tu nikt ich nie znajdzie. Próbują zacząć nowe życie. Uciekające przed biedą nastoletnie dziewczyny z Togo i Beninu szukają tu szczęścia w nocnych barach. Lądują potem w rynsztokach.
Jeżeli gdzieś handluje się ludźmi, to właśnie tu.
Na jednym ze zdjęć Kingi widać kościół. Nad bramą wejściową napis, że jego patronką jest Joanna d'Arc. Trafiamy w to miejsce bez trudu. Z pamiętnika Kingi wynika, że gdzieś w pobliżu ma mieszkać Ebenezer vel Rasta. Wiemy, jak wygląda - długie dredy opadające na ramiona. W uszach słuchawki od discmana. Sympatyczny uśmiech. Kinga poznała go pierwszego dnia po przybyciu do Treichville. Zdjęcie pokazujemy w barze przy kościele.
Potężnie zbudowana właścicielka nie zwraca uwagi na fotografię. Próbuje nas przekonać, że lepiej byśmy zrobili, wchodząc do jej lokalu. - Nazywam się Jennifer Lopez. Nie wierzycie? Wejdźcie. Biust wylewa się jej z ciasnej, różowej, koronkowej sukienki.
Kręcimy się wokół kościoła.
- Rasta, Rasta! - krzyczy w pewnej chwili jakiś szkrab. - Weź mnie, weź mnie!
Na jednokołowym bicyklu jedzie mężczyzna ze zdjęcia. Nie zwalniając, łapie malca za rękę i zarzuca go sobie na plecy. Wykręca na ulicy kilka ósemek. Robi slalom między gapiami. Po kilku minutach roześmiany dzieciak wraca do matki, która ani przez chwilę nie okazała zdenerwowania.
Rasta schodzi z roweru. Dotarła do niego informacja, że "szukają go jacyś biali". Przyjechał sprawdzić. Gdy dowiaduje się, kim jest Krystyna, padają sobie w objęcia.
Rasta prowadzi nas na podwórko, gdzie mieszka i gdzie przez kilka dni przebywała Kinga. Na środku duży platan. Wokół parterowe minimieszkania. Kilka metrów kwadratowych musi wystarczyć całym rodzinom. Pranie, gotowanie, jedzenie i mycie odbywa się na zewnątrz. Wodę kupuje się w mieście. Rasta jest tutaj wyjątkiem - nie musi dzielić z nikim swojej komórki. Jest akurat tyle miejsca, żeby zmieściło się łóżko, kilka półek, telewizor i wideo.
- To tu mieszkała moja córka? Jak długo? - w oczach Krystyny pojawiają się łzy.
- Może tydzień. Odstąpiłem jej to mieszkanie.
Dzieci nie są szczęśliwe, choć tańczą
Rasta jest szczęściarzem. Za sto dolarów miesięcznie testuje kawę i kakao w fabryce w po-bliskim porcie. Połowę odsyła siostrom, braciom i matce, którzy zostali w Ghanie. Stać go na gest. Zaprasza Krystynę, Benjamina i mnie do baru. Siedzimy na zewnątrz przy plastikowych stolikach. Rasta opowiada o Kindze.
- Chcę pracować w Europie, a nie mogę dostać wizy.
- Jesteś tu ważnym człowiekiem. Masz rodzinę, dzieci. Poważają cię. Na starość chcesz wyjechać do pracy? Z pracą dla ciebie może być problem. Wystarczy, że ktoś sprawdzi twój paszport i zobaczy, że jesteś po pięćdziesiątce.
- Dobry paszport to żaden problem. Wyrobię sobie nowy i będę o 15 lat młodszy.
- To przestępstwo.
- To życie. Ja potrzebuję pieniędzy na kuter, bo u nas to doskonały biznes. Wszystko policzyłem. Potrzebuję 12 tys. dolarów. Łódź, komplet sieci, dobry silnik. Nie zarobię tego tutaj.
Jednokołowy rastaman z dzielnicy Treichville
Następnego dnia jesteśmy w dzielnicy Treichville. Przy głównych ulicach sklepy i bary prowadzą Marokańczycy i Libańczycy. Tutejsza elita. Czarna biedota, która do Abidżanu ściąga z całego regionu, opanowała labirynt bocznych uliczek. Niskie, obskurne kamienice z betonu. Stragany. Ciasne podwórka, nocne bary. Uciekający przed wojnami domowymi młodzieńcy z Liberii czy Sierra Leone mają gwarancję, że tu nikt ich nie znajdzie. Próbują zacząć nowe życie. Uciekające przed biedą nastoletnie dziewczyny z Togo i Beninu szukają tu szczęścia w nocnych barach. Lądują potem w rynsztokach.
Jeżeli gdzieś handluje się ludźmi, to właśnie tu.
Na jednym ze zdjęć Kingi widać kościół. Nad bramą wejściową napis, że jego patronką jest Joanna d'Arc. Trafiamy w to miejsce bez trudu. Z pamiętnika Kingi wynika, że gdzieś w pobliżu ma mieszkać Ebenezer vel Rasta. Wiemy, jak wygląda - długie dredy opadające na ramiona. W uszach słuchawki od discmana. Sympatyczny uśmiech. Kinga poznała go pierwszego dnia po przybyciu do Treichville. Zdjęcie pokazujemy w barze przy kościele.
Potężnie zbudowana właścicielka nie zwraca uwagi na fotografię. Próbuje nas przekonać, że lepiej byśmy zrobili, wchodząc do jej lokalu. - Nazywam się Jennifer Lopez. Nie wierzycie? Wejdźcie. Biust wylewa się jej z ciasnej, różowej, koronkowej sukienki.
Kręcimy się wokół kościoła.
- Rasta, Rasta! - krzyczy w pewnej chwili jakiś szkrab. - Weź mnie, weź mnie!
Na jednokołowym bicyklu jedzie mężczyzna ze zdjęcia. Nie zwalniając, łapie malca za rękę i zarzuca go sobie na plecy. Wykręca na ulicy kilka ósemek. Robi slalom między gapiami. Po kilku minutach roześmiany dzieciak wraca do matki, która ani przez chwilę nie okazała zdenerwowania.
Rasta schodzi z roweru. Dotarła do niego informacja, że "szukają go jacyś biali". Przyjechał sprawdzić. Gdy dowiaduje się, kim jest Krystyna, padają sobie w objęcia.
Rasta prowadzi nas na podwórko, gdzie mieszka i gdzie przez kilka dni przebywała Kinga. Na środku duży platan. Wokół parterowe minimieszkania. Kilka metrów kwadratowych musi wystarczyć całym rodzinom. Pranie, gotowanie, jedzenie i mycie odbywa się na zewnątrz. Wodę kupuje się w mieście. Rasta jest tutaj wyjątkiem - nie musi dzielić z nikim swojej komórki. Jest akurat tyle miejsca, żeby zmieściło się łóżko, kilka półek, telewizor i wideo.
- To tu mieszkała moja córka? Jak długo? - w oczach Krystyny pojawiają się łzy.
- Może tydzień. Odstąpiłem jej to mieszkanie.
Dzieci nie są szczęśliwe, choć tańczą
Rasta jest szczęściarzem. Za sto dolarów miesięcznie testuje kawę i kakao w fabryce w po-bliskim porcie. Połowę odsyła siostrom, braciom i matce, którzy zostali w Ghanie. Stać go na gest. Zaprasza Krystynę, Benjamina i mnie do baru. Siedzimy na zewnątrz przy plastikowych stolikach. Rasta opowiada o Kindze.
- O śmierci Kingi dowiedziałem się z internetu. Nie mogłem uwierzyć. Obiecała mi, że jak będzie bogata, to mnie sprowadzi. Nawet nie wiecie, jak chciałbym wyjechać do Europy.
- Nie jesteś szczęśliwy? Tutejsze dzieciaki cię uwielbiają.
Jakby na potwierdzenie wokół Rasty rośnie rozwrzeszczany tłumek. Krystyna przypomina sobie, że Kinga wielokrotnie podziwiała w pamiętniku, z jaką gracją potrafią w tańcu poruszać się afrykańskie dzieci.
Tańczące dzieci zaczepiają też Rastę, który próbuje je uspokoić.
- Benjamin, uważasz, że tym dzieciom byłoby lepiej w Polsce, w Europie? - pyta Krystyna.
- Oczywiście, że w Europie. Jak mogą być szczęśliwe, gdy często czują głód, czekają na rodziców czasami po kilka dni, aż wrócą z jedzeniem, żyją na ulicy.
- A jak jest tam, gdzie mieszkasz? Ile dzieci chodzi do szkoły?
- Kilkaset.
- A ile nie chodzi?
Wzruszenie ramion.
Europejska miarka nie pasuje do Afryki
Jedyna w kraju fabryka pepsi. Pora lunchu. Robotnicy w służbowych kombinezonach wylewają się przez bramę osadzoną w sześciometrowym murze oplecionym drutem kolczastym. Siadają na skleconych z byle czego ławkach. W powietrzu zapach przyprawionego na ostro ryżu z mięsem. Przed palącym słońcem chroni ich daszek z folii.
Wchodzimy do klimatyzowanego biura. Wita nas współwłaściciel i dyrektor fabryki. To Tomasz Iwankow, polski konsul honorowy w Abidżanie, w przeszłości urzędnik polskiego Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Energiczny, dobrze zbudowany, tuż przed pięćdziesiątką. Proponuje kawę.
- Z tutejszych plantacji?
- Skądże. Kawę przywozimy z Europy. Zrobiona przez Nescafé - konsul zaciąga się marlboro.
Krystyna opowiada mu o Kindze, fundacji, swoich planach.
- Musicie być bardzo ostrożni. Kilka lat temu zginął tu korespondent francuskiego radia. Inny został porwany i do tej pory nikt go nie znalazł. Was interesuje niewolnicza praca dzieci. To problem negowany przez tutejsze władze.
Zdaniem konsula, żeby zrozumieć przyczyny problemu, nie można przykładać do niego europejskiej miary.
- Europejczycy mają bardzo humanitarne podejście do sprawy. Czy wysłanie dziecka do pracy jest zbrodnią? Miejscowi uważają, że nie. A nad tym, w którym momencie normalna praca przemienia się w niewolniczą, nie zastanawiają się. Czasami bogatsi mogą pomóc wiosce, z której pochodzą, wysyłając spychacz, żeby wyrównał drogę dojazdową. Tak samo jako pomoc traktują przyjęcie na służbę dziecka biednego kuzyna.
- Kinga szukała w Abidżanie targu niewolników.
- Nie jesteś szczęśliwy? Tutejsze dzieciaki cię uwielbiają.
Jakby na potwierdzenie wokół Rasty rośnie rozwrzeszczany tłumek. Krystyna przypomina sobie, że Kinga wielokrotnie podziwiała w pamiętniku, z jaką gracją potrafią w tańcu poruszać się afrykańskie dzieci.
Tańczące dzieci zaczepiają też Rastę, który próbuje je uspokoić.
- Benjamin, uważasz, że tym dzieciom byłoby lepiej w Polsce, w Europie? - pyta Krystyna.
- Oczywiście, że w Europie. Jak mogą być szczęśliwe, gdy często czują głód, czekają na rodziców czasami po kilka dni, aż wrócą z jedzeniem, żyją na ulicy.
- A jak jest tam, gdzie mieszkasz? Ile dzieci chodzi do szkoły?
- Kilkaset.
- A ile nie chodzi?
Wzruszenie ramion.
Europejska miarka nie pasuje do Afryki
Jedyna w kraju fabryka pepsi. Pora lunchu. Robotnicy w służbowych kombinezonach wylewają się przez bramę osadzoną w sześciometrowym murze oplecionym drutem kolczastym. Siadają na skleconych z byle czego ławkach. W powietrzu zapach przyprawionego na ostro ryżu z mięsem. Przed palącym słońcem chroni ich daszek z folii.
Wchodzimy do klimatyzowanego biura. Wita nas współwłaściciel i dyrektor fabryki. To Tomasz Iwankow, polski konsul honorowy w Abidżanie, w przeszłości urzędnik polskiego Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Energiczny, dobrze zbudowany, tuż przed pięćdziesiątką. Proponuje kawę.
- Z tutejszych plantacji?
- Skądże. Kawę przywozimy z Europy. Zrobiona przez Nescafé - konsul zaciąga się marlboro.
Krystyna opowiada mu o Kindze, fundacji, swoich planach.
- Musicie być bardzo ostrożni. Kilka lat temu zginął tu korespondent francuskiego radia. Inny został porwany i do tej pory nikt go nie znalazł. Was interesuje niewolnicza praca dzieci. To problem negowany przez tutejsze władze.
Zdaniem konsula, żeby zrozumieć przyczyny problemu, nie można przykładać do niego europejskiej miary.
- Europejczycy mają bardzo humanitarne podejście do sprawy. Czy wysłanie dziecka do pracy jest zbrodnią? Miejscowi uważają, że nie. A nad tym, w którym momencie normalna praca przemienia się w niewolniczą, nie zastanawiają się. Czasami bogatsi mogą pomóc wiosce, z której pochodzą, wysyłając spychacz, żeby wyrównał drogę dojazdową. Tak samo jako pomoc traktują przyjęcie na służbę dziecka biednego kuzyna.
- Kinga szukała w Abidżanie targu niewolników.
- Topograficznie coś takiego nie istnieje. Wiedziałbym. Jestem jednak przekonany, że istnieją paserzy, którzy mogą dostarczyć dziecko. Dziecko jest towarem. Do małoletniej prostytucji, do niewolniczej pracy. Nie zapominajmy też o zjawisku pedofilii czy turystyce seksualnej, przemycie dzieci do Wybrzeża Kości Słoniowej. Skoro to wszystko istnieje, to znaczy, że jest popyt.
Jako kupować dziecko, to na plantację
Kiedy Rasta spotkał Kingę, nie mógł długo zrozumieć, dlaczego chce odwieźć jakieś dziecko do wioski w Ghanie. Przecież tam nie ma przyszłości. Sam opowiada o swojej próbie ucieczki do lepszego życia - za odłożone tysiąc dolarów znalazł kapitana, który zgodził się przemycić go do Hiszpanii. Po kilku miesiącach życia w Barcelonie Rasta wpadł w ręce służb imigracyjnych. Deportowano go do Ghany.
- Widzicie, zrobiłem wszystko, aby uciec. Byłem w raju, ale mnie wyrzucili - uśmiecha się. - Kiedy Kinga zapytała mnie, czy wiem, gdzie w Abidżanie znajduje się targ niewolników, pomyślałem, że biała kobieta potrzebuje służącej do swojej plantacji w Polsce.
Pamięta też jej oburzenie, gdy zaproponował, że z chęcią odda jej jedno ze swoich dzieci.
- Ucieszyłem się, że jeden z moich chłopców, a mam dwóch z różnymi kobietami, trafi w dobre ręce. Nie chciała jednak ani ich, ani córeczki mojej siostry, choć to dobre dziecko.
- I na czym stanęło?
- Powiedziałem jej, że mam znajomą prostytutkę, która właśnie urodziła córeczkę. I że będzie wolała sprzedać jej dziecko, bo przynajmniej nie utnie jej głowy.
- O czym ty mówisz?
- Nie wiecie? Z główek dzieci robi się lekarstwa.
- Jakie lekarstwa?
- Lekarstwa czarnej magii. Na wzbogacenie.
Ostatecznie Rasta skontaktował Kingę z Issaahem, swoim znajomym. Z relacji Rasty wiemy, że Issaah chciał zaprowadzić Kingę do handlarki narkotyków, która "dużo może" albo po prostu porwie dla niej dziecko z ulicy.
- To kompletnie wyprowadziło ją z równowagi - opowiada Rasta. - Zaczęła szukać sama.
Dowiedziała się, że w dzielnicy Treichville jest mnóstwo dziewczynek pracujących w skrajnych warunkach jako pomoc do gotowania, prania, zmywania. Jeden z takich barów znajdował się dwie ulice od mieszkania Rasty. Umówiła się na spotkanie z szefową.
W swoim dzienniku internetowym napisała: "Okazała się wyrozumiałą kobietą i zgodziła się, że jeśli ma to być zabranie dziewczynki z powrotem do Ghany i posłanie do szkoły, wtedy nie ma nic przeciwko temu. I tak nie miała z niej pożytku".
Dziewczynką, którą wypatrzyła Kinga, była 11-letnia Ekua. Za jej wolność musiała jednak zapłacić. Całe 50 dolarów.
Nastoletnie prostytutki chętnie was poznają
Przy wejściu do baru, w którym pracowała Ekua, siedzi starszy mężczyzna. Szybkimi cięciami obiera kassawę - bulwę korzeniową, odpowiednik naszych ziemniaków. Za nim ciemny barowy korytarz, w którym dwie młode dziewczyny z zapamiętaniem ubijają bulwy dostarczane przez staruszka. Oczy jeszcze nie przyzwyczaiły się do półmroku, gdy wychodzimy na barowe podwórko. Zalewa nas fala gorąca. 40, 50 stopni? Wokół kotły wielkości beczek, w których starsze kobiety gotują strawę. W jednym bulgocze mięso, w innym czerwony sos. W kącie patroszone są ryby.
- Czy jest Wielka Mama?
Jako kupować dziecko, to na plantację
Kiedy Rasta spotkał Kingę, nie mógł długo zrozumieć, dlaczego chce odwieźć jakieś dziecko do wioski w Ghanie. Przecież tam nie ma przyszłości. Sam opowiada o swojej próbie ucieczki do lepszego życia - za odłożone tysiąc dolarów znalazł kapitana, który zgodził się przemycić go do Hiszpanii. Po kilku miesiącach życia w Barcelonie Rasta wpadł w ręce służb imigracyjnych. Deportowano go do Ghany.
- Widzicie, zrobiłem wszystko, aby uciec. Byłem w raju, ale mnie wyrzucili - uśmiecha się. - Kiedy Kinga zapytała mnie, czy wiem, gdzie w Abidżanie znajduje się targ niewolników, pomyślałem, że biała kobieta potrzebuje służącej do swojej plantacji w Polsce.
Pamięta też jej oburzenie, gdy zaproponował, że z chęcią odda jej jedno ze swoich dzieci.
- Ucieszyłem się, że jeden z moich chłopców, a mam dwóch z różnymi kobietami, trafi w dobre ręce. Nie chciała jednak ani ich, ani córeczki mojej siostry, choć to dobre dziecko.
- I na czym stanęło?
- Powiedziałem jej, że mam znajomą prostytutkę, która właśnie urodziła córeczkę. I że będzie wolała sprzedać jej dziecko, bo przynajmniej nie utnie jej głowy.
- O czym ty mówisz?
- Nie wiecie? Z główek dzieci robi się lekarstwa.
- Jakie lekarstwa?
- Lekarstwa czarnej magii. Na wzbogacenie.
Ostatecznie Rasta skontaktował Kingę z Issaahem, swoim znajomym. Z relacji Rasty wiemy, że Issaah chciał zaprowadzić Kingę do handlarki narkotyków, która "dużo może" albo po prostu porwie dla niej dziecko z ulicy.
- To kompletnie wyprowadziło ją z równowagi - opowiada Rasta. - Zaczęła szukać sama.
Dowiedziała się, że w dzielnicy Treichville jest mnóstwo dziewczynek pracujących w skrajnych warunkach jako pomoc do gotowania, prania, zmywania. Jeden z takich barów znajdował się dwie ulice od mieszkania Rasty. Umówiła się na spotkanie z szefową.
W swoim dzienniku internetowym napisała: "Okazała się wyrozumiałą kobietą i zgodziła się, że jeśli ma to być zabranie dziewczynki z powrotem do Ghany i posłanie do szkoły, wtedy nie ma nic przeciwko temu. I tak nie miała z niej pożytku".
Dziewczynką, którą wypatrzyła Kinga, była 11-letnia Ekua. Za jej wolność musiała jednak zapłacić. Całe 50 dolarów.
Nastoletnie prostytutki chętnie was poznają
Przy wejściu do baru, w którym pracowała Ekua, siedzi starszy mężczyzna. Szybkimi cięciami obiera kassawę - bulwę korzeniową, odpowiednik naszych ziemniaków. Za nim ciemny barowy korytarz, w którym dwie młode dziewczyny z zapamiętaniem ubijają bulwy dostarczane przez staruszka. Oczy jeszcze nie przyzwyczaiły się do półmroku, gdy wychodzimy na barowe podwórko. Zalewa nas fala gorąca. 40, 50 stopni? Wokół kotły wielkości beczek, w których starsze kobiety gotują strawę. W jednym bulgocze mięso, w innym czerwony sos. W kącie patroszone są ryby.
- Czy jest Wielka Mama?
- Szefowa wyjechała. Wy przyjść później, dużo później.
W Krystynie budzi się belfer, gdy dostrzega dziewczynkę w wieku Ekui.
- Co tu robisz?
- Moja siostra tu gotuje.
- A ty?
- Pomagam jej.
- Ale przecież powinnaś być w szkole.
Mała spuszcza głowę. Milczy.
- Ludzie, czy to dziecko w ogóle chodzi do szkoły?
Zdziwione spojrzenia.
Przy skleconym ze skrzynek stoliku siedzi jeszcze jedna dziewczyna. Je kassawę z rybą przyprawioną czerwonym sosem. Aksamitna czarna spódniczka wyglądałaby elegancko, gdyby nie żółty T-shirt i różowe plastikowe klapki. Na ramieniu wytatuowany skorpion. Nad obojczykiem dziesięciocentymetrowa blizna.
- To po nożu, mam na imię Nicole - wita się i szybko wyjmuje telefon z aparatem fotograficznym. - Zobacz, to moje koleżanki. Chcesz je odwiedzić? Są niedaleko.
Z uśmiechem pokazuje zdjęcia. Jakiś wybetonowany placyk. Na sznurkach różowe staniki mieszają się z dziecięcymi ubrankami. Dzieci wdzięczą się do obiektywu. Tańczą.
- Przyjdź. Będziesz mógł sobie wybrać. Kogo chcesz.
Na pewno chcecie pomóc tylko dzieciom?
Za 50 dolarów Ekua mogła odejść z Kingą. Po kilkudniowej podróży były w Moree. Z powrotu Ekui ucieszyli się przede wszystkim sąsiedzi, bo dzieci z reguły nie wracają z Abidżanu. To oni uznali, że dziewczynka narodziła się ponownie. Poprosili Kingę, żeby dała jej nowe imię. Wybór był prosty. Nowe imię dziewczynki to Malaika - Anioł.
"Znam też piękną piosenkę o takim tytule, postanowiłam tak właśnie nazwać swą przybraną córkę. Tak, córkę, gdyż bardzo szybko zaczęła do mnie mówić mamo" - zapisała Kinga.
Zapisy z Moree to ostatnie słowa w dzienniku Kingi.
Chodzimy po wiosce. Położona kilka kilometrów od Cape Coast, dawnej kolonialnej stolicy Ghany, nie ma kanalizacji i bieżącej wody. Prąd mają nieliczni. W Polsce Moree nazywane byłoby miasteczkiem, tam pozostaje wioską, choć liczy prawie 40 tys. ludzi. Zamożniejsi stawiają domy z pustaków. Biedota buduje z gliny suszonej na słońcu.
Na głównym placu wita nas Lawrence Kweku Appram, miejscowy radny. To z nim korespondowała Krystyna, to on wysłał po nas Benjamina.
W Krystynie budzi się belfer, gdy dostrzega dziewczynkę w wieku Ekui.
- Co tu robisz?
- Moja siostra tu gotuje.
- A ty?
- Pomagam jej.
- Ale przecież powinnaś być w szkole.
Mała spuszcza głowę. Milczy.
- Ludzie, czy to dziecko w ogóle chodzi do szkoły?
Zdziwione spojrzenia.
Przy skleconym ze skrzynek stoliku siedzi jeszcze jedna dziewczyna. Je kassawę z rybą przyprawioną czerwonym sosem. Aksamitna czarna spódniczka wyglądałaby elegancko, gdyby nie żółty T-shirt i różowe plastikowe klapki. Na ramieniu wytatuowany skorpion. Nad obojczykiem dziesięciocentymetrowa blizna.
- To po nożu, mam na imię Nicole - wita się i szybko wyjmuje telefon z aparatem fotograficznym. - Zobacz, to moje koleżanki. Chcesz je odwiedzić? Są niedaleko.
Z uśmiechem pokazuje zdjęcia. Jakiś wybetonowany placyk. Na sznurkach różowe staniki mieszają się z dziecięcymi ubrankami. Dzieci wdzięczą się do obiektywu. Tańczą.
- Przyjdź. Będziesz mógł sobie wybrać. Kogo chcesz.
Na pewno chcecie pomóc tylko dzieciom?
Za 50 dolarów Ekua mogła odejść z Kingą. Po kilkudniowej podróży były w Moree. Z powrotu Ekui ucieszyli się przede wszystkim sąsiedzi, bo dzieci z reguły nie wracają z Abidżanu. To oni uznali, że dziewczynka narodziła się ponownie. Poprosili Kingę, żeby dała jej nowe imię. Wybór był prosty. Nowe imię dziewczynki to Malaika - Anioł.
"Znam też piękną piosenkę o takim tytule, postanowiłam tak właśnie nazwać swą przybraną córkę. Tak, córkę, gdyż bardzo szybko zaczęła do mnie mówić mamo" - zapisała Kinga.
Zapisy z Moree to ostatnie słowa w dzienniku Kingi.
Chodzimy po wiosce. Położona kilka kilometrów od Cape Coast, dawnej kolonialnej stolicy Ghany, nie ma kanalizacji i bieżącej wody. Prąd mają nieliczni. W Polsce Moree nazywane byłoby miasteczkiem, tam pozostaje wioską, choć liczy prawie 40 tys. ludzi. Zamożniejsi stawiają domy z pustaków. Biedota buduje z gliny suszonej na słońcu.
Na głównym placu wita nas Lawrence Kweku Appram, miejscowy radny. To z nim korespondowała Krystyna, to on wysłał po nas Benjamina.
- Napisałem do ciebie - Lawrence zwraca się do Krystyny - bo wierzę, że jest jeszcze szansa dla Moree. Ja wiem, jak polepszyć byt wioski. Ryby. Przydałoby się centrum edukacyjne dla rybaków, odpowiednie nabrzeże, chłodnia. Na pewno chcesz pomagać tylko dzieciom?
Specjalnie dla nas Lawrence je policzył. Wyszło, że na 10 tysięcy mniej niż połowa chodzi do szkoły.
- Niektóre z nich to sieroty. Innych nie stać na szkołę. Pomagają rodzicom przy rybach - wyjaśnia w drodze do domu Ekui.
Jesteśmy na miejscu. Nędzna chatka, bez prądu. Krystyna przytula dziewczynkę, a tamta odwzajemnia uścisk. Gdy dociera do niej, kim jest Krystyna, obie wybuchają płaczem. Wokół już zbierają się sąsiedzi, członkowie bliższej i dalszej rodziny. Siadamy na nowych kanapach, z których jeszcze nie ściągnięto folii. Poczęstunek: ryba, ostry sos i obowiązkowo kassawa. Słychać lekko stłumioną muzykę z sąsiedztwa.
- To stypa. U nas trwa nieraz i trzy dni - wyjaśnia Lawrence. - Jutro zaprowadzę was do szkoły. Teraz Ekua uczy się w Star of Hope. To pierwsza szkoła, do której Kinga posłała Ekuę. Była najgorsza i najtańsza w wiosce.
Szkoła jest pusta, bo dyrektor boi się deszczu
Jeszcze przed przyjazdem Krystyna wysłała pieniądze babci Ekui. Chciała, żeby opłaciła małej nauczyciela. Po kilku minutach rozmowy z dziewczynką widać, że ten się nie sprawdził. Dziewczynka na większość pytań odpowiada: "yes" albo "no", tymczasem w Ghanie angielski to język urzędowy. A Ekua zna na pamięć alfabet, ale nie rozróżnia wszystkich liter, potrafi liczyć, dodawać i odejmować do dziesięciu.
- Na co poszły pieniądze, które tu przysłaliśmy? - denerwuje się Krystyna. - Na meble?
"Najlepsza szkoła w mieście" stoi na wzgórzu, z którego roztacza się malowniczy widok na zatokę. W oknach połamane okiennice, ze ścian odpadają płaty starej farby. Na podłodze toalety odchody. Przed gabinetem dyrektora śpi dwójka maluchów zawiniętych w koc. Obok garnki na palenisku z cegieł. To szkolna kuchnia, w której rządzą dwie grube kucharki. Gabinet, w którym rozmawiamy z dyrektorem, przypomina rupieciarnię. Pod ścianami plansze poglądowe, na półkach sterty pomiętych papierów, książki.
Dyrektor Ebia Techie jest krewnym właściciela szkoły. Siwiejący pięćdziesięciolatek z niewielkim brzuszkiem łypie na nas spod zniszczonych okularów w stalowej oprawce. Wyjmuje list, który wysłała do niego Krystyna.
- Odpisywałem ci chyba z dziesięć razy - dyrektor poprawia okulary, a na jego twarzy pojawia się nerwowy tik.
- Nic nie doszło.
- To niemożliwe!
Krystyna przedstawia swój plan, pyta, jakie mają problemy, ale rozmowa się nie klei. Wreszcie wyraźnie zmieszany Ebia wypala: - A masz jakieś pozwolenie od władz? Przyjdź w poniedziałek.
Krystyna jest bliska wybuchu.
- A gdzie są w ogóle dzieci? Jest przecież pierwsza po południu.
- Puściłem je do domu. Będzie padał deszcz i rodzice by się niepokoili.
Nie masz pieniędzy, to nikt się z tobą nie umówi
W poniedziałek szkoła jest już przygotowana do naszej wizyty. Klasy wypełnione dziećmi. Miejsca zabrakło tylko dla najmłodszych, które biegają po podwórku. Nauczycielami są nastoletni chłopcy. Krystyna wchodzi do najstarszej grupy. Daje jednemu z uczniów do odczytania list od dzieci z jej polskiej klasy. Młodzieniec nie radzi sobie. Duka. Przechodzimy do innych sal, w których najczęściej "nauczyciele" zajmują się uspokajaniem rozwrzeszczanych dzieci. Jakaś dziewczynka siedzi w kącie i płacze. Nikt nie reaguje. Dzieci przechodzą obok niej. Po chwili dziewczynka odchodzi w kierunku wioski.
Dyrektor prowadzi nas do murowanej wiaty.
Specjalnie dla nas Lawrence je policzył. Wyszło, że na 10 tysięcy mniej niż połowa chodzi do szkoły.
- Niektóre z nich to sieroty. Innych nie stać na szkołę. Pomagają rodzicom przy rybach - wyjaśnia w drodze do domu Ekui.
Jesteśmy na miejscu. Nędzna chatka, bez prądu. Krystyna przytula dziewczynkę, a tamta odwzajemnia uścisk. Gdy dociera do niej, kim jest Krystyna, obie wybuchają płaczem. Wokół już zbierają się sąsiedzi, członkowie bliższej i dalszej rodziny. Siadamy na nowych kanapach, z których jeszcze nie ściągnięto folii. Poczęstunek: ryba, ostry sos i obowiązkowo kassawa. Słychać lekko stłumioną muzykę z sąsiedztwa.
- To stypa. U nas trwa nieraz i trzy dni - wyjaśnia Lawrence. - Jutro zaprowadzę was do szkoły. Teraz Ekua uczy się w Star of Hope. To pierwsza szkoła, do której Kinga posłała Ekuę. Była najgorsza i najtańsza w wiosce.
Szkoła jest pusta, bo dyrektor boi się deszczu
Jeszcze przed przyjazdem Krystyna wysłała pieniądze babci Ekui. Chciała, żeby opłaciła małej nauczyciela. Po kilku minutach rozmowy z dziewczynką widać, że ten się nie sprawdził. Dziewczynka na większość pytań odpowiada: "yes" albo "no", tymczasem w Ghanie angielski to język urzędowy. A Ekua zna na pamięć alfabet, ale nie rozróżnia wszystkich liter, potrafi liczyć, dodawać i odejmować do dziesięciu.
- Na co poszły pieniądze, które tu przysłaliśmy? - denerwuje się Krystyna. - Na meble?
"Najlepsza szkoła w mieście" stoi na wzgórzu, z którego roztacza się malowniczy widok na zatokę. W oknach połamane okiennice, ze ścian odpadają płaty starej farby. Na podłodze toalety odchody. Przed gabinetem dyrektora śpi dwójka maluchów zawiniętych w koc. Obok garnki na palenisku z cegieł. To szkolna kuchnia, w której rządzą dwie grube kucharki. Gabinet, w którym rozmawiamy z dyrektorem, przypomina rupieciarnię. Pod ścianami plansze poglądowe, na półkach sterty pomiętych papierów, książki.
Dyrektor Ebia Techie jest krewnym właściciela szkoły. Siwiejący pięćdziesięciolatek z niewielkim brzuszkiem łypie na nas spod zniszczonych okularów w stalowej oprawce. Wyjmuje list, który wysłała do niego Krystyna.
- Odpisywałem ci chyba z dziesięć razy - dyrektor poprawia okulary, a na jego twarzy pojawia się nerwowy tik.
- Nic nie doszło.
- To niemożliwe!
Krystyna przedstawia swój plan, pyta, jakie mają problemy, ale rozmowa się nie klei. Wreszcie wyraźnie zmieszany Ebia wypala: - A masz jakieś pozwolenie od władz? Przyjdź w poniedziałek.
Krystyna jest bliska wybuchu.
- A gdzie są w ogóle dzieci? Jest przecież pierwsza po południu.
- Puściłem je do domu. Będzie padał deszcz i rodzice by się niepokoili.
Nie masz pieniędzy, to nikt się z tobą nie umówi
W poniedziałek szkoła jest już przygotowana do naszej wizyty. Klasy wypełnione dziećmi. Miejsca zabrakło tylko dla najmłodszych, które biegają po podwórku. Nauczycielami są nastoletni chłopcy. Krystyna wchodzi do najstarszej grupy. Daje jednemu z uczniów do odczytania list od dzieci z jej polskiej klasy. Młodzieniec nie radzi sobie. Duka. Przechodzimy do innych sal, w których najczęściej "nauczyciele" zajmują się uspokajaniem rozwrzeszczanych dzieci. Jakaś dziewczynka siedzi w kącie i płacze. Nikt nie reaguje. Dzieci przechodzą obok niej. Po chwili dziewczynka odchodzi w kierunku wioski.
Dyrektor prowadzi nas do murowanej wiaty.
- Tu możemy zrobić warsztaty artystyczne. Będziemy produkować batiki [malowane ręcznie tkaniny].
Krystyna patrzy z niedowierzaniem, ale cierpliwie słucha dyrektora, który specjalnie zorganizował pokaz artystyczny. Zaczyna się występ i pierwszy problem - dziewczynki nie chcą tańczyć. Dla zachęty chłopcy udają, że płacą im za taniec. Gdy niewidzialne pieniądze nikną w dłoniach dziewcząt, decydują się wreszcie wyjść na klepisko.
- Nasze dziewczyny i kobiety lubią pieniądze. Jak ich nie masz, to żadna się z tobą nie umówi - wyjaśnia dyrektor.
Po występie wychodzimy przed szkołę. Sterczy tam żelastwo, które kiedyś było karuzelą i huśtawkami.
- Dlaczego są zniszczone?
Ebia znów robi się spięty.
- Nie wiem.
- Jesteś dyrektorem, jak możesz nie wiedzieć?
- To nie my je zamontowaliśmy. Nasze dzieci i tak nie umiały się na tym bawić - spuszcza głowę.
- To kto to zamontował?
- Szwajcarzy. Jakieś 20 lat temu.
Podręczniki są, ale nie dla dzieci
Ostatnie dni życia Kinga spędziła w Akrze. Do stolicy Ghany jedziemy również dlatego, że pracuje tam Gladys Asmah, minister rybołówstwa pochodząca z Moree. Rada wioski postanowiła, że powinniśmy się z nią spotkać. Zabieramy jej krewnego, który ma ułatwić kontakt. W autobusie Ekua siedzi obok Krystyny. Po kilku dniach spędzonych z nami jest już inną dziewczynką. Nuci jakąś piosenkę. Daje Krystynie pusty papierek po batoniku i śmieje się do rozpuku. Krystyna próbuje uczyć Ekuę rachunków. Nagle przypomina się jej "najlepsza szkoła" w Moree.
- Pamiętasz te podręczniki?
- Jakie podręczniki?
- Te z półek w gabinecie dyrektora. Leżały tam, zamiast trafić do dzieci. Powiedział, że nie daje ich dzieciom, bo boi się, że nie oddadzą. Zobacz - Krystyna wyjmuje z podróżnej torby podręcznik z kolorową okładką. - Są nowe. Wzięłam jeden dla Ekui. Zapytam tę minister, dlaczego tak się dzieje.
Dojeżdżamy do Akry. Plac przed dworcem to gigantyczne targowisko. Gdy zatrzymujemy się, przed drzwiami autobusu stawia się grupka kilkunastoletnich dziewczyn. Trzymają w rękach duże misy na pranie - emaliowane albo aluminiowe. Kilku pasażerów decyduje się na skorzystanie z ich usług. Miski służą do przenoszenia bagaży lub zakupów na targu.
Dziewczyny nie chcą rozmawiać. Krystyna jednak wyciąga od nich, że ich dzienny zarobek to dolar, góra dwa.
Trafiają tu z biednych wiosek na północy Ghany albo z jeszcze biedniejszego Togo i Beninu. Rodziny je sprzedają, a w Akrze są wykorzystywane do pracy.
Krystyna patrzy z niedowierzaniem, ale cierpliwie słucha dyrektora, który specjalnie zorganizował pokaz artystyczny. Zaczyna się występ i pierwszy problem - dziewczynki nie chcą tańczyć. Dla zachęty chłopcy udają, że płacą im za taniec. Gdy niewidzialne pieniądze nikną w dłoniach dziewcząt, decydują się wreszcie wyjść na klepisko.
- Nasze dziewczyny i kobiety lubią pieniądze. Jak ich nie masz, to żadna się z tobą nie umówi - wyjaśnia dyrektor.
Po występie wychodzimy przed szkołę. Sterczy tam żelastwo, które kiedyś było karuzelą i huśtawkami.
- Dlaczego są zniszczone?
Ebia znów robi się spięty.
- Nie wiem.
- Jesteś dyrektorem, jak możesz nie wiedzieć?
- To nie my je zamontowaliśmy. Nasze dzieci i tak nie umiały się na tym bawić - spuszcza głowę.
- To kto to zamontował?
- Szwajcarzy. Jakieś 20 lat temu.
Podręczniki są, ale nie dla dzieci
Ostatnie dni życia Kinga spędziła w Akrze. Do stolicy Ghany jedziemy również dlatego, że pracuje tam Gladys Asmah, minister rybołówstwa pochodząca z Moree. Rada wioski postanowiła, że powinniśmy się z nią spotkać. Zabieramy jej krewnego, który ma ułatwić kontakt. W autobusie Ekua siedzi obok Krystyny. Po kilku dniach spędzonych z nami jest już inną dziewczynką. Nuci jakąś piosenkę. Daje Krystynie pusty papierek po batoniku i śmieje się do rozpuku. Krystyna próbuje uczyć Ekuę rachunków. Nagle przypomina się jej "najlepsza szkoła" w Moree.
- Pamiętasz te podręczniki?
- Jakie podręczniki?
- Te z półek w gabinecie dyrektora. Leżały tam, zamiast trafić do dzieci. Powiedział, że nie daje ich dzieciom, bo boi się, że nie oddadzą. Zobacz - Krystyna wyjmuje z podróżnej torby podręcznik z kolorową okładką. - Są nowe. Wzięłam jeden dla Ekui. Zapytam tę minister, dlaczego tak się dzieje.
Dojeżdżamy do Akry. Plac przed dworcem to gigantyczne targowisko. Gdy zatrzymujemy się, przed drzwiami autobusu stawia się grupka kilkunastoletnich dziewczyn. Trzymają w rękach duże misy na pranie - emaliowane albo aluminiowe. Kilku pasażerów decyduje się na skorzystanie z ich usług. Miski służą do przenoszenia bagaży lub zakupów na targu.
Dziewczyny nie chcą rozmawiać. Krystyna jednak wyciąga od nich, że ich dzienny zarobek to dolar, góra dwa.
Trafiają tu z biednych wiosek na północy Ghany albo z jeszcze biedniejszego Togo i Beninu. Rodziny je sprzedają, a w Akrze są wykorzystywane do pracy.
Pani minister, która wyrwała się z Moree
Przed ministerstwem rybołówstwa stoi kilkanaście luksusowych terenówek. Gabinet minister przypomina ten dyrektorski w Moree.
- Rząd kupuje szkołom książki. Są też klasy z komputerami. Szkolimy coraz więcej nauczycieli, by mogli je obsługiwać - recytuje Gladys Asmah.
- Ale w Moree książki trzyma dyrektor i nie daje ich dzieciom - mówi Krystyna.
Minister marszczy czoło. - Jestem członkiem tego rządu od sześciu lat. I jestem z tego dumna. Robimy bardzo dużo. Jednak największym problemem jest zbyt mała liczba szkół. Populacja jest coraz większa, coraz większa.
- To co możemy zrobić razem? - pyta Krystyna.
- Najlepsze, co możesz zrobić, to założyć stowarzyszenie, żeby popierać wysiłki rządu. Musimy najpierw rozwiązać problem rodziców i uporać się z biedą. Potem wszystko jest możliwe. No widzicie. Ja też jestem z Moree, a jak daleko zaszłam.
- Kim była pani w Moree?
- Moi rodzice posiadają tam mnóstwo gruntów.
- To może daliby nam jakiś grunt, a my zbudowalibyśmy szkołę?
- Może, może...
Minister wzywają obowiązki
Nieważne, jak długo, ważne, jak żyjesz
Biblioteka dla dzieci w rządowej dzielnicy Osu, pełnej ambasad, przedstawicielstw ONZ. Prowadzi ją Joanna Felih. To tutaj trafiła Kinga. Z Joanną umówiliśmy się koło budynku Ghana-India Kofi Annan Centre.
Automatyczne drzwi, stróż przy wejściu. A obok wejścia na małym stoliku rozłożył swój kram kilkuletni chłopiec. Sprzedaje wodę w półlitrowych foliowych woreczkach. Kiedy próbuję zrobić mu zdjęcie, z biurowca wychodzi strażnik.
- Żadnych zdjęć - przegania mnie.
Pojawia się Joanna, korpulentna czterdziestolatka o uroczym uśmiechu. Prowadzi nas do stojącej po drugiej stronie biblioteki. W rzeczywistości to kontener, w którym wycięto miejsca na okna i drzwi. W 1990 roku postawiła go kanadyjka Kathy Knowles, żona inżyniera pracującego w kopalni złota. Chciała pomóc biednym dzieciom.
- Kinga poczuła się źle w kilka dni po przyjeździe. Poszliśmy do lekarza. Powiedział, że to malaria, i zapisał leki. Kinga stwierdziła, że zacznie je brać dopiero, jak będą wszystkie wyniki badań. Następnego dnia znowu źle się poczuła i wtedy zawiozłam ją do szpitala - Joanna zaczyna płakać.
Szpital dla wojskowych w Akrze należy do najlepszych, ale jego lekarze nie byli w stanie pomóc Kindze. Po kilku dniach zmarła. Jej ciało zostało skremowane, a prochy rozsypane w oceanie.
- Kiedyś rozmawiałyśmy z córką o śmierci. Powiedziała, że właśnie takiego pochówku by sobie życzyła - mówi Krystyna.
Wychodzimy na zalany słońcem plac. Joanna była już ostatnią osobą, od której Krystyna mogła usłyszeć o losach córki.
Przed ministerstwem rybołówstwa stoi kilkanaście luksusowych terenówek. Gabinet minister przypomina ten dyrektorski w Moree.
- Rząd kupuje szkołom książki. Są też klasy z komputerami. Szkolimy coraz więcej nauczycieli, by mogli je obsługiwać - recytuje Gladys Asmah.
- Ale w Moree książki trzyma dyrektor i nie daje ich dzieciom - mówi Krystyna.
Minister marszczy czoło. - Jestem członkiem tego rządu od sześciu lat. I jestem z tego dumna. Robimy bardzo dużo. Jednak największym problemem jest zbyt mała liczba szkół. Populacja jest coraz większa, coraz większa.
- To co możemy zrobić razem? - pyta Krystyna.
- Najlepsze, co możesz zrobić, to założyć stowarzyszenie, żeby popierać wysiłki rządu. Musimy najpierw rozwiązać problem rodziców i uporać się z biedą. Potem wszystko jest możliwe. No widzicie. Ja też jestem z Moree, a jak daleko zaszłam.
- Kim była pani w Moree?
- Moi rodzice posiadają tam mnóstwo gruntów.
- To może daliby nam jakiś grunt, a my zbudowalibyśmy szkołę?
- Może, może...
Minister wzywają obowiązki
Nieważne, jak długo, ważne, jak żyjesz
Biblioteka dla dzieci w rządowej dzielnicy Osu, pełnej ambasad, przedstawicielstw ONZ. Prowadzi ją Joanna Felih. To tutaj trafiła Kinga. Z Joanną umówiliśmy się koło budynku Ghana-India Kofi Annan Centre.
Automatyczne drzwi, stróż przy wejściu. A obok wejścia na małym stoliku rozłożył swój kram kilkuletni chłopiec. Sprzedaje wodę w półlitrowych foliowych woreczkach. Kiedy próbuję zrobić mu zdjęcie, z biurowca wychodzi strażnik.
- Żadnych zdjęć - przegania mnie.
Pojawia się Joanna, korpulentna czterdziestolatka o uroczym uśmiechu. Prowadzi nas do stojącej po drugiej stronie biblioteki. W rzeczywistości to kontener, w którym wycięto miejsca na okna i drzwi. W 1990 roku postawiła go kanadyjka Kathy Knowles, żona inżyniera pracującego w kopalni złota. Chciała pomóc biednym dzieciom.
- Kinga poczuła się źle w kilka dni po przyjeździe. Poszliśmy do lekarza. Powiedział, że to malaria, i zapisał leki. Kinga stwierdziła, że zacznie je brać dopiero, jak będą wszystkie wyniki badań. Następnego dnia znowu źle się poczuła i wtedy zawiozłam ją do szpitala - Joanna zaczyna płakać.
Szpital dla wojskowych w Akrze należy do najlepszych, ale jego lekarze nie byli w stanie pomóc Kindze. Po kilku dniach zmarła. Jej ciało zostało skremowane, a prochy rozsypane w oceanie.
- Kiedyś rozmawiałyśmy z córką o śmierci. Powiedziała, że właśnie takiego pochówku by sobie życzyła - mówi Krystyna.
Wychodzimy na zalany słońcem plac. Joanna była już ostatnią osobą, od której Krystyna mogła usłyszeć o losach córki.
- Czasami człowiek ma coś do zrobienia. Zadaniem Kingi było pozostanie w Afryce, tam czuła się szczęśliwa, spełniała marzenia. Nie jest ważne, jak długo ktoś żyje, ważne, jak żyje.
Nie jestem Ekua, jestem Malaika
Ja muszę wyjechać z Ghany, ale Krystyna zostaje. Po jej powrocie spotykamy się w Gdańsku.
- Wiesz, że tuż po twoim wyjeździe Ekua zaczęła mówić po angielsku? Przez co najmniej pół godziny buzia jej się nie zamykała. Opowiadała mi o Kindze i o tym, jak cierpiała po jej śmierci. Powiedziała mi też, że tak naprawdę zmieniono jej szkołę, bo w poprzedniej dostała kijem za nieznajomość alfabetu.
Krystynie udało się załatwić Ekui paszport i wizę. Za kilka dni dziewczynka przyjedzie do Polski.
- A co z Moree i innymi dziećmi? Co z fundacją?
- Zarejestrowałam ją w Ghanie. Nawiązałam współpracę z ministerstwem ds. kobiet i dzieci. Udało się przygotować projekt centrum edukacyjnego dla dzieci. Będzie w nim biblioteka, sala komputerowa, stołówka, boiska i plac zabaw.
- Skąd pieniądze?
- Zobaczymy. Chcieliśmy złożyć wniosek o grant do polskiego MSZ, ale nic z tego nie wyszło. Wszystko dopięliśmy, ale potrzebowali jeszcze potwierdzenia w sprawie gruntu, które obiecała Gladys Asmah. Bo wiesz? Ona dotrzymała słowa.
- I co się stało?
- Faks od Gladys przyszedł trzy kwadranse po terminie, w którym musieliśmy złożyć wniosek. Dzieci będą musiały poczekać rok dłużej.
Krystyna zapomniała opowiedzieć o wizycie w ghańskim urzędzie paszportowym. Napisała o tym w swoim dzienniku internetowym:
"Urzędnik, mrucząc: lucky woman, lucky woman, wydobywa ze sterty papierów formularz i pyta dziewczynkę:
- What's your name?
- Malaika Abbew".
* Dziękuję za pomoc Władysławowi Jurkowowi i Romkowi Lewandowskiemu, którzy przygotowują film o losach Kingi, Malaiki i Krystyny
-----------
Strona Kingi i Radka z opisem ich pięcioletniej podróży
Podróż śladami Kingi
Nie jestem Ekua, jestem Malaika
Ja muszę wyjechać z Ghany, ale Krystyna zostaje. Po jej powrocie spotykamy się w Gdańsku.
- Wiesz, że tuż po twoim wyjeździe Ekua zaczęła mówić po angielsku? Przez co najmniej pół godziny buzia jej się nie zamykała. Opowiadała mi o Kindze i o tym, jak cierpiała po jej śmierci. Powiedziała mi też, że tak naprawdę zmieniono jej szkołę, bo w poprzedniej dostała kijem za nieznajomość alfabetu.
Krystynie udało się załatwić Ekui paszport i wizę. Za kilka dni dziewczynka przyjedzie do Polski.
- A co z Moree i innymi dziećmi? Co z fundacją?
- Zarejestrowałam ją w Ghanie. Nawiązałam współpracę z ministerstwem ds. kobiet i dzieci. Udało się przygotować projekt centrum edukacyjnego dla dzieci. Będzie w nim biblioteka, sala komputerowa, stołówka, boiska i plac zabaw.
- Skąd pieniądze?
- Zobaczymy. Chcieliśmy złożyć wniosek o grant do polskiego MSZ, ale nic z tego nie wyszło. Wszystko dopięliśmy, ale potrzebowali jeszcze potwierdzenia w sprawie gruntu, które obiecała Gladys Asmah. Bo wiesz? Ona dotrzymała słowa.
- I co się stało?
- Faks od Gladys przyszedł trzy kwadranse po terminie, w którym musieliśmy złożyć wniosek. Dzieci będą musiały poczekać rok dłużej.
Krystyna zapomniała opowiedzieć o wizycie w ghańskim urzędzie paszportowym. Napisała o tym w swoim dzienniku internetowym:
"Urzędnik, mrucząc: lucky woman, lucky woman, wydobywa ze sterty papierów formularz i pyta dziewczynkę:
- What's your name?
- Malaika Abbew".
* Dziękuję za pomoc Władysławowi Jurkowowi i Romkowi Lewandowskiemu, którzy przygotowują film o losach Kingi, Malaiki i Krystyny
-----------
Strona Kingi i Radka z opisem ich pięcioletniej podróży
Podróż śladami Kingi
Źródło: Duży Format
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz