środa, 29 października 2008

Cimoszewicz: Chciałem mediować między SLD a PO

Rozmawiał Paweł Wroński
2008-10-29, ostatnia aktualizacja 2008-10-29 11:05

- Wykonałem taki pierwszy rozpoznawczy ruch. Powiedziałem niektórym senatorom z PO, że jestem gotów pomoc w znalezieniu kompromisu, jeśli jest zainteresowanie. Nie uzyskałem żadnej reakcji, więc interpretuję to tak, że tej chęci nie ma. Gdyby była, dalej rozmawiałbym z SLD. Wydarzenia biegną ze swoją logiką - gdy za kilkanaście godzin czy nawet jeden dzień będziemy głosować te ustawy, czasu na żadne mediacje już nie będzie - powiedział senator Włodzimierz Cimoszewicz w "Poranku Radia TOK FM"

Zobacz powiekszenie
fot. Bartłomiej Dreśliński
Włodzimierz Cimoszewicz
ZOBACZ TAKŻE


Paweł Wroński: Wczoraj odbyła się interesująca dyskusja w Senacie. Na dwa tematy: referendum i reprezentowania przez prof. Religę prezydenta...

Włodzimierz Cimoszewicz: Ten temat powracał niemal w każdym wystąpieniu przedstawicieli prezydenta i senatorów PiSu. Ta awantura była niepotrzebna.

Jest oczywiście dobrym pytaniem czy prof. Religa powinien był się w to angażować, ale nie o tym była mowa w stanowisku marszałka Senatu. Pan Borusewicz powoływał

się na opinie prawne zgodnie z którymi poseł nie mógł być uprawomocniony przez prezydenta do reprezentowania jego interesów. Moim zdaniem stanowisko Marszałka było błędne, zarówno z prawnego punktu widzenia jak i obyczajowego. Gdyby Religa występował, być może udałoby się bardziej skoncentrować na istocie sporu - czy i w jaki sposób zapytać Polaków o to, jakiej reformy zdrowia chcą.

Paweł Wroński: Mam inne zdanie w tej kwestii. Uważam, że premier powinien być arbitrem, a prezydent nie powinien upoważniać posła jednej partii..

Włodzimierz Cimoszewicz: Ja zwracam uwagę na stronę prawną, bo na takich argumentach koncentrował się Marszałek w swoim wystąpieniu. Ale nie chcę, żebyśmy poświęcali temu tyle czasu, w końcu prezydent

tak jak każdy ma prawo upełnomocnić kogoś, kto wyraża jego poglądy i jest bliski jego stanowisku. Minister z Kancelarii na pewno nie był politykiem partii rządzącej.

Paweł Wroński: Jak to się mówi w dyplomacji, strony pozostały przy swoich stanowiskach. Tak, jak się spodziewano, Senat odrzucił wniosek o referendum. Czy pana zdaniem słusznie?

Włodzimierz Cimoszewicz: Słusznie. W polskiej polityce istotne kwestie powinny być wcześniej uzgadniane, tak jak w cywilizowanym państwie. Prezydent o tym powinien rozmawiać z rządem i przedstawiać swoje stanowisko opinii publicznej wcześniej, a przedsięwzięcia typu referendum nie powinny mieć doraźnego charakteru, a nie być elementem gry politycznej. W naszej praktyce referendum jest czymś ryzykownym, wiemy, jakie musi spełniać wymagania by zostać uznane za ważne. Ale jeśli już się na nie decydujemy, to powinniśmy dołożyć wszelkich starań, żeby większość obywateli uważała, że są w sposób rzetelny pytani. Pytanie powinno być sformułowane w sposób bardzo bezstronny. Jeśli pytanie brzmiałoby na przykład: czy jesteś za tym, aby szpitale przekształcić w spółki prawa handlowego, to ja rozumiem, że choć wiele trzeba by było obywatelom wytłumaczyć, ale byłoby zadane w sposób neutralny i dotyczyło istoty reformy jaką rząd proponuje. Pytanie zaproponowane natomiast zawierało w sobie sugestię, która miała oddziaływać na głosującego i z tego punktu widzenia było niestosowne. Natomiast Polaków trzeba w jakiś sposób zapytać o to, czego potrzebują bo jest to sprawa, która dotyczy każdego z nas.

Paweł Wroński: A jaki jest pana stosunek do tego całego pomysłu?

Włodzimierz Cimoszewicz: Kwestia komercjalizacji czy prywatyzacji bez istotnego powodu stała się ostatnio kwestią najważniejszą. Z mojego punktu widzenia nie jest istotne, kto jest właścicielem maszyny diagnostycznej czy nawet samego budynku. Istotne jest to, jak system tworzony przez regulatora gwarantuje konstytucyjne prawo każdego z nas do uzyskanai na przyzwoitym poziomie pomocy, gdy jej potrzebujemy.

Mnie się wydaje, że jest dosyć jasne, że obecny system nie może funkcjonować dalej bo jest po prostu dziurawy.

Paweł Wroński: Ale SLD mówi nie prywatyzacji.

Włodzimierz Cimoszewicz: W rozmowach z wieloma politykami lewicy często im mówiłem, że trzeba mieć zawsze otwartą głowę i być gotowym na rozstawania nawet z dawnymi stanowiskami. Czy to, co proponuje rząd - tu nawiasem mówiąc mamy kolejny problem bo reformę przygotował rząd ale formalnie to projekt poselski, co w praktyce oznacza ominięcie wymaganych inaczej konsultacji społecznych - jest właściwe? Jest obciążony gigantycznym ryzkiem nieporozumień i pomyłek, bo tak skomplikowana operacja przeprowadzana jest w sposób rewolucyjny. Sposób opracowania tej koncepcji, jej zmieniania w Sejmie, wreszcie sytuacja, w jakiej znalazł się Senat: kilka dni po uchwaleniu sześciu bardzo ważnych ustaw znów musimy nad nimi debatować. Ogromna większość spośród 100 senatorów nie jest specjalistami w dziedzinie ochrony służby zdrowia - warto byłoby mieć czas na rozmowę z ekspertami. Takiego czasu nie ma. Spór się upolitycznia i musi dojść do starcia dwóch politycznych bloków. Wynik można z góry przewidzieć znając arytmetykę senacką.

Paweł Wroński: A czy pan dostrzega chęć wprowadzenia poprawek, które satysfakcjonowałyby SLD? Bo to ono jest tym języczkiem u wagi.

Włodzimierz Cimoszewicz: Ja jeszcze nie wiem jakie poprawki zostaną ostatecznie zaproponowane w czasie dzisiejszych debat, ale nie ukrywam, że wczoraj wystąpiłem wobec przedstawicieli klubu z pewną sugestią, gotów byłem podjąć się roli mediatora poszukującego jakiegoś racjonalnego kompromisu.

Paweł Wroński: Mediatora pomiędzy SLD a PO?

Włodzimierz Cimoszewicz: W sumie tak. Z dużym prawdopodobieństwem możemy przewidywać, że jeśli ustawy zostaną w ogóle uchwalone część z nich będzie zawetowana przez prezydenta i bez poparcia SLD PO nie jest w stanie odrzucić prezydenckiego weta.

Paweł Wroński: A jaki jest stosunek do tej misji mediacyjnej - ze strony SLD?

Włodzimierz Cimoszewicz: Ja wczoraj wykonałem taki pierwszy rozpoznawczy ruch. Powiedziałem niektórym senatorom z PO, że jestem gotów pomoc w znalezieniu kompromisu, jeśli jest zainteresowanie. Nie uzyskałem żadnej reakcji, więc interpretuję to tak, że tej chęci nie ma. Gdyby była, dalej rozmawiałbym z SLD. Wydarzenia biegną ze swoją logiką - gdy za kilkanaści godzin czy nawet jeden dzień będziemy głosować te ustawy, czasu na żadne mediacje już nie będzie.

Paweł Wroński: Jak pan ocenia obecną sytuację w w SLD - jako osoba życzliwa i wywodząca się z tego środowiska?

Włodzimierz Cimoszewicz: Nie chcę komentować personalnych sporów. To, co się dzieje, jest niedobre. Od paru lat lewica jest w gigantycznych kłopotach i trzeba by było szukać porozumień raczej nić nieporozumień i wznosić się nad ambicje osobiste i wewnątrzpartyjne gry. Takiej umiejętności nie ma i nic nie wskazuje na to, aby w najbliższym czasie lewica mogła się z kolan podnieść po dwukrotnym wyborczym nokaucie.

Paweł Wroński: Ale to nie tak, że jest to spór czysto personalny. Politycy SLD mówią, że z jednej strony występuje grupa starszych działaczy a z drugiej strony Napieralski, który mówimy: musimy być zdecydowani i wyraziści. Która z tych strategii jest na obecne czasy odpowiednia?

Włodzimierz Cimoszewicz: Polityka jest dziś w 90 proc. sztuką kompromisu, takiego, który pozwala posuwać się do przodu. Ten, który uważa, że najważniejsze jest udowodnienie, że ma rację - bez względu na koszty i skuteczność - nie ma racji.

Paweł Wroński: Ale to nie brzmi jak pochwała Grzegorza Napieralskiego.

Włodzimierz Cimoszewicz: Ja chcę się powstrzymać od komentarzy o charakterze personalnym - to nigdy niczego nie ułatwia. Jeśli chodzi o moje credo, nie mam najmniejszych wątpliwości, że rozsądek podpowiada szukanie kompromisu. Bezkompromisowość jest może dobra w czasach rewolucji ale nie w normalnym państwie - a w takim uprawiamy politykę.

Paweł Wroński: Uczestniczył pan w konferencji krakowskiej, która, jak mówiono, ma wytworzyć nową siłę na lewicy. Czy to jest możliwe?

Włodzimierz Cimoszewicz: Uczestnicy tego spotkania zjeżdżali się tam pewnie z różnymi intencjami. Ja z przekonaniem, że w Polsce odczuwamy bardzo silny niedostatek debaty publicznej o tym, co jest ważne dziś i w przyszłości. Spieramy się o to, kto ma rację - prezydent czy premier, Olejniczak czy Napieralski, a nie o to, co stanie się z polską gospodarką, nauką, konkurencyjnością - za 5 czy 10 lat. Na to już nie ma czasu, nikt się tym nie zajmuje.

Paweł Wroński: Zgoda, ale więkość teraz zastanawia się nad tym czy za dwa lata Włodzimierz Cimoszewicz będzie kandydował w wyborach prezydenckich...

Włodzimierz Cimoszewicz: Moje deklaracje są jasne...

Paweł Wroński: Czyli niestety Włodzimierz Cimoszewicz się nie zastanawia?

Włodzimierz Cimoszewicz: Dziękuję, że komentuje pan to przy użyciu słowa niestety, ale nie, nie zastanawiam się. Już po prostu nie.

Źródło: TOK FM

niedziela, 26 października 2008

Nie lekceważ żadnej wzmianki

Dorota Gajos 29-09-2008, ostatnia aktualizacja 29-09-2008 07:07

Księga wieczysta jest dla nieruchomości tym, czym dla człowieka metryka, dowód osobisty i książeczka zdrowia w jednym. Trzeba jednak umieć ją czytać, żeby w gąszczu rubryk, indeksów i wzmianek znaleźć wszystkie potrzebne informacje

Trudno sprzedać ziemię, dom, mieszkanie, dla których nie została założona księga wieczysta (KW). O zaciągnięciu kredytu, którego zabezpieczeniem ma być taka nieruchomość, nawet nie ma co marzyć. Dlaczego? Bo nikt nie chce płacić za kota w worku. A księga wieczysta to zbiór bezcennych danych o właścicielu nieruchomości, obciążających ją prawach, długach, roszczeniach. Na dodatek wszystkie te informacje są objęte rękojmią wiary publicznej ksiąg wieczystych. Oznacza to, że należy przyjmować, iż stan prawny nieruchomości jest taki, jak to zapisano w księdze.

Nie tylko papier

Księgi wieczyste prowadzą wydziały ksiąg wieczystych w sądach rejonowych. Każdy może tu przyjść i złożyć wniosek o udostępnienie ksiąg, gdyż są one jawne. We wniosku trzeba podać numer KW. Jeśli nie wiesz, czy nieruchomość ma księgę, możesz to sprawdzić w ewidencji gruntów i budynków. Na mapach przy działce uwidacznia się numer księgi wieczystej lub inny dokument będący podstawą własności, na przykład akt własności ziemi, gdy księga wieczysta nie była prowadzona.

W Polsce trwa obecnie proces przenoszenia treści ksiąg prowadzonych w wersji papierowej na dyski komputerów. Dostęp do takich ksiąg jest wygodniejszy (tradycyjna księga to często nadgryzione zębem czasu tomiszcze), gdyż dane z ksiąg wieczystych z całego kraju można przeglądać w każdym sądzie mającym połączenie z serwerami Centralnej Informacji Ksiąg Wieczystych. – W Sądzie Rejonowym w Żorach mogę więc przeglądać księgi wieczyste z Warszawy – mówi Zbigniew Sitko, notariusz z Żor. – Dokonanie odpisu z takiej księgi też jest prostsze, polega na ściągnięciu danych z tego serwera. Trzeba jednak liczyć się z tym, że czynność ta może zająć nawet kilka godzin z powodu obciążenia sieci.

W wielu sądach księgi nadal są dostępne tylko w wersji papierowej, a zdarza się, że część księgi jest już w komputerze, a część tylko na papierze. Wtedy petent otrzyma do przejrzenia księgę papierową.

Na co uważać

Każdy z działów księgi wieczystej m.in. ma rubrykę „wzmianka”. Jeżeli znajduje się w niej jakikolwiek symbol, numer wzmianki i data jej zamieszczenia, oznacza to, że do tego działu został złożony wniosek o zmianę wpisu! Przykładowo wzmianka w dziale II może oznaczać, że choć Kowalski nadal widnieje jako właściciel nieruchomości, to już nim nie jest, lecz w KW nie zmieniono jeszcze wpisu dotyczącego osoby właściciela. Niestety, z odpisu KW nie dowiemy się, czego dotyczy wniosek o zmianę wpisu. Po takie informacje musimy pofatygować się do sądu.Na koniec dodajmy, że w każdym z działów KW może być zamieszczony „komentarz do migracji”. Chodzi oczywiście o migrację treści KW z wersji papierowej do elektronicznej. Są tam wpisywane informacje, które nie mieszczą się w działach elektronicznej księgi wieczystej, a były dokonane w księdze papierowej. Nie ma reguły, jak istotne są to informacje. Dlatego należy traktować je poważnie. „Komentarz do migracji” może np. zawierać pełną sygnaturę wniosku o zmianę wpisu, informację, że wniosek znajduje się w innej księdze wieczystej lub informację, że w danym dziale są nieczytelne wpisy w języku niemieckim.

Jak czytać, co sprawdzać

Dane w księdze elektronicznej w zasadzie pokrywają się z danymi umieszczonymi w tradycyjnej księdze wieczystej. Każda ma cztery działy.

- Dział I: oznaczenie nieruchomości

Składa się na nie m.in. numer księgi wieczystej. W pierwszym członie numeru oznaczony jest sąd prowadzący księgę wieczystą, np.: GL1X to symbol Sądu Rejonowego w Żorach i każda księga prowadzona przez ten sąd będzie zaczynała się od członu GL1X.

W dziale I opisane jest położenie nieruchomości, z podaniem nazwy miejscowości, gminy, powiatu i województwa.

W rubryce 1.4 ujawnione są działki wchodzące w skład nieruchomości, każda osobno. Księga wieczysta nieruchomości złożonej np. z dziesięciu działek będzie zawierała dziesięć pozycji. W rubryce 1.5 odczytamy powierzchnię wszystkich działek.

Lokal mieszkalny wpisywany jest z podaniem położenia na kondygnacji (pamiętajmy, że parter jest pierwszą kondygnacją), liczby pokoi oraz powierzchnią liczoną łącznie z pomieszczeniami przynależnymi. Jeśli więc przykładowa powierzchnia lokalu wynosi 48 mkw., oznacza to, że do powierzchni tej doliczona jest również powierzchnia piwnicy lub komórki.Z działu I dowiemy się poza tym, jakie jest przeznaczenie budynku (mieszkalny, użytkowy itd.), jaka jest powierzchnia całego budynku i działki, na której on stoi.

- Dział II: własność

W dziale II z imienia i nazwiska (nazwy, jeśli właścicielem jest osoba prawna, czyli np. firma) wymieniony jest właściciel. W księdze elektronicznej przy nazwisku osoby fizycznej podawany jest jej numer PESEL, ale nie ma imion rodziców, co było obowiązkiem w księdze tradycyjnej. Osoba prawna natomiast wpisana jest z podaniem numeru REGON i siedzibą. Z tajemniczej rubryki „indeks wpisu” dowiemy się, na jakiej podstawie osoba fizyczna lub prawna dokonała wpisu do tego działu. Taką podstawą może być np. akt notarialny umowy sprzedaży.

W dziale II znajdują się również informacje o użytkowaniu wieczystym, jeśli działka gruntu należąca do Skarbu Państwa albo samorządu terytorialnego jest w użytkowaniu wieczystym. Użytkownik wieczysty ma uprawnienia podobne do właścicielskich, gdyż może swym prawem rozporządzać, np. sprzedać nieruchomość, darować, przekazać w spadku, obciążyć jej hipotekę.

- Dział III: prawa, roszczenia, ograniczenia

Tutaj znajdziemy wpisy dotyczące ograniczonych praw rzeczowych oraz wpisy dokonywane z urzędu przez sąd (jako ostrzeżenie). Najczęściej dotyczą nabycia własności przez spadkobierców. – Co ciekawe, właściciel nieruchomości bądź użytkownik wieczysty nawet nie muszą wiedzieć o dokonaniu takiego wpisu – mówi notariusz Sitko.

Wśród ograniczonych praw rzeczowych ustanawianych w drodze umowy albo przez sąd najczęstsze są służebności. Np. działka może być obciążona na rzecz innej działki służebnością drogi koniecznej (wtedy sąsiad ma prawo korzystać z obciążonej nieruchomości w celu dotarcia do drogi publicznej) albo na rzecz przedsiębiorstwa dostarczającego media –służebnością przesyłu (zakład energetyczny lub gazownia ma prawo utrzymywać na tej działce swoje linie przesyłowe). Budynek mieszkalny może być z kolei obciążony prawem dożywotniego mieszkania na rzecz jakiejś osoby. Z działu III można się również dowiedzieć, czy ktoś wystąpił z roszczeniami do tej nieruchomości, czy sąd zakazał jej sprzedaży itp.

- Dział IV: hipoteki

Hipoteka to środek zabezpieczenia wierzytelności. Polega na tym, że wierzyciel może dochodzić zaspokojenia swoich roszczeń z nieruchomości bez względu na to, czyją stała się ona własnością, i z pierwszeństwem przed wierzycielami osobistymi właściciela nieruchomości.

Wpisów wszystkich hipotek, na przykład hipotek bankowych, dokonuje się w dziale IV KW.

W tradycyjnej księdze wieczystej dokumenty będące podstawą wpisu hipoteki umieszczano przy konkretnej podstawie wpisu. Zainteresowany mógł więc bez kłopotu przeczytać, dlaczego hipoteka nieruchomości jest obciążona i na jaką kwotę. W księdze elektronicznej jest trudniej.

– Dokumenty dotyczące wpisów znajdują się na końcu księgi, a na dodatek nie zawsze są uporządkowane chronologicznie – mówi notariusz Sitko. Osobom, które chcą odszukać podstawę wpisu, np. w dziale IV, radzi wykonać następujące kroki:

1. Odnaleźć w dziale IV w środkowej rubryce „indeks wpisu” liczbę porządkową, np. 1;

2. Przejść do części „wnioski i podstawy wpisów” znajdującej się za działem IV księgi, czyli na końcu księgi wieczystej;

3. Odnaleźć w pierwszej rubryce po lewej stronie liczbę porządkową 1. Będzie ona dotyczyła pozycji, która odpowiada podstawie wpisu w dziale IV KW.

—oprac. jaga

Rzeczpospolita

Urzędnicy ignorują tytuły rodowe

Michał Kosiarski 26-10-2008, ostatnia aktualizacja 26-10-2008 07:48

W aktach urodzenia nie można teraz umieszczać wzmianek o tytułach szlacheckich i arystokratycznych, przydomkach, herbach, zawołaniach i rodowych posiadłościach

Szlachectwo w sądzie bywa utrudnieniem
autor zdjęcia: Jerzy Dudek
źródło: Fotorzepa
Szlachectwo w sądzie bywa utrudnieniem

Przekonał się o tym jeden z łodzian (urodzony w 1946 r.), którego sprawą kilka dni temu zajmował się Naczelny Sąd Administracyjny. Zainteresowany chciał, aby jego akt urodzenia uzupełniono – dodano człon nazwiska wskazujący na pochodzenie arystokratyczne, a w uwagach do aktu dopisano, że jest dziedzicem dóbr rodowych i dworu w jednej z wsi.

Zarówno kierownik urzędu stanu cywilnego, jak i wojewoda oraz sądy uznały, że zainteresowany nie ma racji. Powołały się na art. 18 prawa o aktach stanu cywilnego (DzU z 2004 r. nr 161, poz. 1688 ze zm.), który przewiduje, że akt urodzenia powinien zawierać tylko te dane, które są wymagane przez prawo. W momencie sporządzania aktu urodzenia zainteresowanego podawało się co prawda więcej informacji, ale teraz ich dopisywanie nie jest już wymagane. Ponadto – po analizie dokumentów dotyczących rodziców i dziadka zainteresowanego – urzędnicy uznali, że jego nazwisko powinno się składać tylko z jednego członu. Urzędnicy podkreślali też, że rubryka „uwagi” służy m.in. poprawianiu pomyłek, a nie dopisywaniu dodatkowych informacji. Sąd I instancji wskazał też na przedwojenne przepisy. Konstytucja marcowa z 1921 r. znosiła przywileje rodowe i stanowe, a także przestała uznawać herby i tytuły rodowe (z wyjątkiem naukowych).

Zainteresowany w skardze do sądu wnosił o umieszczenie tytułu, którego pozbawienie uważa za równoznaczne z wywłaszczeniem. Wskazywał na konstytucję kwietniową z 1935 r., która uchylając wcześniejszą o 14 lat ustawę zasadniczą, powracała de facto do stanu rzeczy sprzed 1921 r. Ponadto zainteresowany argumentował, że obowiązujące w chwili jego urodzenia prawo przewidywało, że do aktu urodzenia wpisuje się dane przewidziane przez prawo – nie jest to tożsame z danymi wymaganymi przez prawo. Te pierwsze to dane, których przepisy nie wyłączają, a te drugie to dane, których przepisy wymagają.

Sąd nie uznał tych argumentów. Stwierdził, że meritum sprawy jest zagadnienie, czy w aktach stanu cywilnego dopuszczalne jest umieszczenie wzmianek, o które wnioskował zainteresowany. Dlatego nie uwzględnił skargi.

NSA podkreślał, że jakiekolwiek dywagacje na temat możliwości posługiwania się tytułami szlacheckimi nie mają wpływu na okoliczność, że w aktach stanu cywilnego można zamieszczać jedynie dane wskazane w przepisie prawa.

Wyrok jest prawomocny (sygn. II OSK 1160/07).

"Rz" Online

KORONA MISS INTERCONTINENTAL DLA 23-LETNIEJ KOLUMBIJKI! Korona przeszła Polce obok nosa

20:45, 25.10.2008 /PAP
Korona przeszła Polce obok nosa
Fot. Andrzej Grygiel/PAPZabrzanki mogły poczuć się zazdrosne o interkontynentalne piękności
Carramba - Carmago wygrała! 23-letnia piękność z Kolumbii została nową Miss Intercontinental. I chociaż urody, wdzięku, gracji i zapewne inteligencji nowej miss nie można odmówić, to jednak trochę żal... Wysadzaną 720 brylantami koronę "tej najpiękniejszej" zgarnęła bowiem sprzed nosa naszej rodaczce.
Nasz "rodzynek" w całej stawce interkontynentalnych piękności i tak ma się czym pochwalić - Milena Lutrzykowska została bowiem pierwszą wicemiss konkursu, który po raz pierwszy odbywał się w Polsce.

Bezkonkurencyjna okazała się, zdaniem jury, 23-letnia piękność z Kolumbii Christina Carmago. To właśnie ona została udekorowana koroną z 720 brylantami, wartą prawie 400 tys. dolarów. Na "podium" znalazło się jeszcze miejsce dla Białorusinki Liuboui Jakowiny.

Zabrze pięknościami stoi
Zamiast brudnych, spoconych mężczyzn w środę w zabrzańskiej kopalni Luiza... czytaj więcej »


Gala finałowa konkursu Miss Intercontinental 2008 odbyła się w sobotę po południu w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu. Była transmitowana do kilku krajów, m.in. Białorusi, Rumuni, Kolumbii, Mongolii, Wenezueli. O brylantową koronę walczyły przedstawicielki 57 krajów, w tym tak egzotycznych, jak Dominikana, Kongo, Thaiti, Seszele i Boliwia.

Wybory Miss Intercontinental po raz pierwszy odbyły się w 1971 r. na Arubie. Obecnie ten międzynarodowy konkurs piękności jest jednym z trzech najstarszych i najpopularniejszych tego typu na świecie. Jest też okazją do promocji miejscowości, które go goszczą. W tym roku po raz pierwszy odbywał się w Polsce, a jego gospodarzem było Zabrze.

ŁOs/iga

sobota, 25 października 2008

Stolica dziękuje Jaruzelskiemu za metro

Zaskakujące słowa Gronkiewicz-Waltz

Gronkiewicz-Waltz: Podziękowałam Jaruzelskiemu za metro

Generał Wojciech Jaruzelski dostał list od prezydent stolicy, w którym Hanna Gronkiewicz-Waltz dziękuje mu za to, że zaczął budować metro. Gospodyni stołecznego ratusza uściśliła, że podobny list dostał każdy, kto pomagał w budowaniu podziemnej kolei, której pierwsza linia została dziś w całości oddana do użytku. Podziękowania dostał więc też jej poprzedni prezydent stolicy - Lech Kaczyński.

czytaj dalej...
REKLAMA

"Podziękowałam każdemu inżynierowi i tym, którzy zaczęli budowę. Wysłaliśmy list nawet do generała Wojciecha Jaruzelskiego i do Lecha Kaczyńskiego, który był moim poprzednikiem" - powiedziała Gronkiewcz-Waltz.

Podziękowania dla budowniczych zostały wysłane, mimo że rzadko która inwestycja budzi tak mieszane uczucia. W latach 50. komunistyczne władze zaczęły kopać podziemne tunele od strony Pragi. Ale miały one raczej służyć strategom wojskowym, którzy obmyślali sposoby bezpiecznych przepraw przez Wisłę na wypadek wojny.

W latach 80. rządzący Polską Jaruzelski chciał budować kolej przy pomocy gospodarczej "potęgi" Związku Radzieckiego. Plan się nie powiódł, a największym sukcesem było wbicie pali na stacji Ursynów w 1983 roku, co uważa się za początek budowy.

Warszawiacy musieli więc czekać na pierwszą linię metra - która liczy 21 stacji plus dwie zajezdnie - aż 25 lat.

Nowa książka Jerzego Jachowicza

"Byłych esbeków bałem się bardziej niż mafii"

Jerzy Jachowicz: Byłych esbeków bałem się bardziej niż mafii

Byłem zdumiony, kiedy pierwszy raz dowiedziałem się, z kim mam do czynienia. Tym pierwszym "moim" gangsterem był "Masa". Pamiętam, że wybrałem się kiedyś do swojej spółdzielni mieszkaniowej i spotkałem go w drodze powrotnej. Zaczęliśmy gadać jak znajomi z boiska. Rozmowa przeniosła się na jakąś ławkę, "Masa" zaczął zupełnie naturalnie opowiadać, że ostatnio przerzucili się na kradzież samochodów i napady na tiry - mówi DZIENNIKOWI Jerzy Jachowicz.

BARBARA KASPRZYCKA: Masz przyjaciół wśród mafiosów?
JERZY JACHOWICZ: Nie, z niektórymi dobrze żyłem, niektórych traktowałem jak znajomych, ale żadnego nie nazwałbym przyjacielem.

Jak można się poznać z mafią?
W moim przypadku wszystko zaczęło się od sąsiedztwa. Mieszkałem w latach 80. i 90. w Pruszkowie, mój syn był rówieśnikiem tych, którzy później budowali mafię. Chodził z nimi do szkoły. Np. Jarosław Sokołowski "Masa" miał zainteresowania sportowe - ja również wtedy chętnie grałem w piłkę nożną i siatkówkę. Na tych boiskach pojawiali się ludzie z marginesu. Grałem z nimi raz w tygodniu, czasem odbywały się turnieje oldboyów. Tak ich poznawałem, nie wiedząc zupełnie, czym będą się zajmować w niedalekiej przyszłości. Zresztą z samymi gangsterami miałem kontakt rzadko. Częściej spotykałem ludzi z ich otoczenia, którzy wiele wiedzieli o mafii.

Siadaliście sobie po meczu, a oni opowiadali, jaki ostatnio zrobili napad?
To wyszło niespodziewanie. Byłem zdumiony, kiedy pierwszy raz dowiedziałem się, z kim mam do czynienia. Tym pierwszym "moim" gangsterem był "Masa". Pamiętam, że wybrałem się kiedyś do swojej spółdzielni mieszkaniowej i spotkałem go w drodze powrotnej. Zaczęliśmy gadać jak znajomi z boiska. Rozmowa przeniosła się na jakąś ławkę, "Masa" zaczął zupełnie naturalnie opowiadać, że ostatnio przerzucili się na kradzież samochodów i napady na tiry. To był ciepły wieczór, a ja dostawałem gęsiej skórki, słuchając człowieka, o którym sądziłem co najwyżej, że jest trochę cinkciarzem, a trochę handlarzem tureckim towarem. Opowiadał to zupełnie tak, jakby mówił, że uczy się na piekarza.

Tylko po co on ci to opowiadał?
Rozmawialiśmy w kontekście głośnej wtedy w Pruszkowie sprawy. Chodziło o wyrzuconych z samochodu pod Siestrzeniem dwóch mężczyzn. Obaj zginęli, a ja byłem ciekaw, czy "Masa" wie coś więcej. To był dzień, kiedy zrozumiałem, że mam do czynienia z gangsterami. Później w Pruszkowie pojawili się "Pershing", "Dziad" i wchodziłem w tę tematykę coraz głębiej.

Wiedziałeś już, że to mafia?
Dotarło to do mnie w 1991 r. po słynnym zatrzymaniu niemal całej wierchuszki Pruszkowa w Sopocie na ul. Bohaterów Monte Cassino. Oni wracali z jakiegoś luksusowego spotkania. Dało się ich złapać około dwudziestu - wśród nich "Pershing", "Masa", Wojciech Kiełbiński "Kiełbasa" i mój sąsiad Darek Bytniewski "Bysio". Ostatecznie większość z nich wypuszczono, jednak wtedy zrozumiałem, że nie mam do czynienia z jednym czy drugim przestępcą, lecz z zorganizowaną grupą. Zanim wyszli z izby zatrzymań, odwiedziłem rodziny "Kiełbasy" i "Bysia".

Jakim cudem?
To wszystko był krąg sąsiedzki. Siedziałem w domu u rodziców "Kiełbasy", prostych, przyzwoitych ludzi, i uświadomiłem sobie, że sytuacja robi się nie fair. Jego matka potraktowała mnie bardzo sympatycznie, opowiadała otwarcie o tym, czym Wojtek się ostatnio zajmował. Tymczasem wiedziałem, że wyjdę za drzwi i ją oszukam - napiszę w gazecie o jej synu jako o gangsterze. Jeszcze mocniej czułem tę niezręczność w domu "Bysia". Jego matka witała mnie jak zbawcę. Myślała, że przychodzę im pomóc, może jako dziennikarz jakoś go wybronię. Ja przyszedłem z zamiarem napisania, w jakich warunkach ci gangsterzy żyją, ale w końcu nie wykorzystałem tych rozmów w publikacji. Odpuściłem sobie wtedy mafię pruszkowską na kilka lat. Moim głównym bohaterem pozostał tylko "Pershing", o którym pisałem jako o człowieku z Ożarowa.

A do kogoś z nich masz dzisiaj numer komórki?
Moim dobrym znajomym został "Masa", który w pewnym momencie przeszedł na drugą stronę, zaczął współpracę z policją. On twierdzi, że się nawrócił. Ja raczej jestem skłonny wierzyć w pewną kalkulację. Jemu i jego bliskim groziło ze strony dawnych kumpli wielkie niebezpieczeństwo. Oddając się pod ochronę policji, być może uratował swoje życie. Mimo to cenię go za to, że po podjęciu tej decyzji nie kręcił: odkrył przed policją cały mafijny świat, łącznie ze swoją w nim rolą. Dlatego do tej pory żyję z nim na dobrej koleżeńskiej stopie, czasami się spotykamy, często rozmawiamy.

Zmienił tożsamość?
Na zewnątrz - tak. Wynajmuje dom i jego właściciele z pewnością nie wiedzą, że on to "Masa".

Kto mu płaci za ten dom?
Państwo. Podobnie za ochronę. Choć był ciekawy moment, kiedy jeszcze czerpał dochody z kilku biznesów, które pozakładał na inne nazwisko - dwóch restauracji, dyskoteki. Wówczas tak się bał zemsty kolegów, że zrezygnował z ochrony policji, obawiając się zdrady. Przez pewien czas wolał sam sobie wynajmować i opłacać ochronę.

W swojej książce jeden rozdział poświęcasz kobietom mafii. Jakie miałeś z nimi relacje?
Część tych pań wchodziła w związki z gangsterami z pełną świadomością, a wręcz chęcią wejścia w to środowisko. Ale była też grupa tych, które kierowały się czystym uczuciem. Albo kochały ich, zanim stali się gangsterami, albo nie wiedziały, czym zajmuje się ich nowa miłość. Ja je traktowałem w jakimś stopniu jako ofiary mafii. Poznając je, czasami stawałem się ich powiernikiem. Gangsterzy bywali wobec swoich kobiet nie mniej podli niż wobec ofiar.

Gwarantowałeś dyskrecję?
Oczywiście. Dawałem gwarancję, że nie opublikuję ich słów.

Więc po co się z nimi spotykałeś?
To bardzo ułatwiało kontakt z bohaterami moich tekstów. Zyskiwałem rodzaj długu wdzięczności u ich partnerek. One mnie wprowadzały w pewne kręgi jako "dobrego człowieka". I ja starałem się być dobrym człowiekiem. Im często wystarczało, żeby ktoś powiedział: "Współczuję, to rzeczywiście cholerstwo, co on pani zrobił". Np. konkubina "Pershinga" weszła w ten związek już życiowo pokiereszowana, licząc na jakąś odmianę losu i nie zdając sobie sprawy, na co się decyduje. Opowiadała mi o swojej chorej, kilkunastoletniej córce, którą "Pershing" traktował jak popychadło. Sam dysponując ogromnymi pieniędzmi, im skrupulatnie wydzielał na chleb i masło. Ale żeby była jasność: nigdy nie obiecywałem, że im lub ich mężczyznom pomogę.

Jakich trzymałeś się zasad w kontaktach z ludźmi mafii?
Nie łamałem ustaleń. Nigdy nie napisałem o tym, czego dowiadywałem się w dyskrecji. Starałem się być uczciwy i możliwie sympatyczny.

A gdzie była granica między tobą - dziennikarzem a tobą - osobą prywatną?
W tych kontaktach nigdy nie byłem osobą prywatną. Ale jako dziennikarz w wielu sytuacjach zapewniałem, że rozmowa zostaje między mną a informatorem. To nie zmieniało naszych relacji. Nigdy nie pozostawiałem najmniejszych wątpliwości, że nie będę nikomu pomagał.

A masz w związku z tymi relacjami jakiś wyrzut sumienia? Kogoś potraktowałeś za ostro lub zbyt pobłażliwie?
Raczej sumienie mnie nie gryzie. Nigdy nikogo tak naprawdę nie skrzywdziłem. Chyba nie napisałem niczego na wyrost. Natomiast przyznaję, że rozmawiałem z nimi z założeniem, że to są bandyci, ludzie źli i nieuczciwi, nie można im wierzyć na słowo ani ich żałować. Ich czyny nie pozwalały wątpić, z kim mam do czynienia.

Niektórzy sądzą, że wiedząc tyle o gangsterach, musiałeś z nimi pić i imprezować.
Nigdy. Raz tylko pojawiłem się dość przypadkowo na wielkiej imprezie, gdzie byli mafiosi. Jakoś byłem już wtedy wśród nich znany, więc mnie obstąpili i pogadałem z nimi. Nigdy jednak z nimi nie piłem. Drugi raz był całkowicie służbowy: pojawiłem się w pewnej restauracji na imprezie, o której było wiadomo, że jest mafijna. Chciałem ich zobaczyć, przyjrzeć się, czy dokonują jakichś rozliczeń, transakcji itp.

Ile w tym grzebaniu się w mafii było ciekawości, a ile poczucia misji?
Żadnej w tym misji. Starałem się w miarę rzetelnie wypełniać dziennikarskie zadania. Dziennikarz powinien dostarczać odbiorcy atrakcyjny towar. Nawet gdybym pisał o teatrze, to starałbym się szukać raczej jego ciemnej strony. To jest ciekawsze.

A nie miałeś kiedyś dosyć tej ciemnej strony? Nie chciałeś się wycofać?
Czasami brałem pod uwagę wycofanie się ze względu na dzieci, które mnie o to prosiły. Martwiły się o mnie. Zawsze miały wrażenie, że trochę za bardzo się wystawiam na linię ognia. Ja się nie bałem, bo - może to dziwne - wychodzę z założenia, że gangsterzy to ludzie tchórzliwi. Działają często na oślep. Ale też nie można przewidzieć, czy pisząc niewinny tekst o jednym z nich, nie narażę się na wściekłość. Jeśli to szaleniec, to nikt mnie nie uratuje przed zemstą. Nie znam granicy, po przekroczeniu której zaczyna się zagrożenie, więc też nie umiem brać jej pod uwagę. Gdybym zaczął się bać, powinienem wycofać się na dobre. Nie można pisać o przestępcach, ale z wyłączeniem jednego z nich, tak jak nie można pisać o polityce, omijając jakieś tematy.

W kwietniu 1990 r. ktoś podpalił twoje mieszkanie, zginęła twoja żona. Wiesz, kto za tym stał?
Nie gangsterzy, bo wtedy o nich jeszcze nie pisałem. Gdybym miał snuć przypuszczenia i wytypować pięć osób, które mogły to zrobić, to jeden z tych strzałów okazałby się celny. Jednak pięć strzałów to duży rozrzut. Nie zdecydowałbym się kategorycznie wskazać "to on".

Nie dręczy cię to?
Bardzo chciałbym to wyjaśnić, ale nie zadręczam się, bo wiem, że dojście prawdy w tym przypadku jest nierealne. Odłożyłem tę sprawę.

Domyślasz się, za co chcieli cię ukarać?
To był bardzo gorący czas. Zaczynałem grzebać w sprawach zbrodni dawnej bezpieki, które później trafiały do prokuratury i kończyły się procesami. Wygrzebywałem zapomnianych świadków albo nieznane fakty. Wielu osobom mogłem się narazić.

O jakich sprawach mówisz?
Na pewno o sprawie zabójstwa Przemyka. Dotarłem w Radomiu do Czarka Filozofa, kolegi Przemyka, naocznego świadka bicia na komisariacie. To jeden z nielicznych moich bohaterów, z którym się autentycznie zaprzyjaźniłem. On był kluczowy, bo kiedy nareszcie po wielokrotnych namowach zdecydował się zeznawać, spowodował wszczęcie na nowo śledztwa. Drugą z takich spraw było zabójstwo księdza Zycha. Podważyłem wersję, wedle której ksiądz Zych miał umrzeć w wyniku przepicia. Dowodziłem, że główni świadkowie byli podstawieni: to agenci służb albo osoby przez nich wciągnięte w sieć zobowiązań i szantażu. A ksiądz zginął zabity przez SB. Była jeszcze sprawa kilku generałów MSW, których zbrodnie opisywałem. Przeze mnie musieli złożyć dymisje. Co najmniej dwóch z nich mogło się mścić. Dowiedziałem się wreszcie o niszczeniu dokumentów Wojskowej Służby Wewnętrznej przez generała Bułę. Powiedział mi o tym jeden z oficerów, wskazał ośrodek w Mińsku Mazowieckim. Ten donos się potwierdził, dotarłem np. do palacza, który wrzucał do pieca worki pełne papierów. To była poważna sprawa, siedmiu ludzi posadziłem na ławie oskarżonych.

Byłych esbeków bałeś się bardziej niż gangsterów?
Na pewno. Esbecy są bardziej doświadczeni i nie tak prymitywni jak mafia. Znają profesjonalne sposoby krzywdzenia ludzi. Mają do dyspozycji dawnych kolegów wyspecjalizowanych np. w podkładaniu ognia, strzelaniu z odległości, podawaniu trucizny. I o ile gangsterzy nie potrafią na ogół zatrzeć śladów swoich zbrodni, o tyle ludzie służb są w tym mistrzami.

Dudek: Nowe dowody obciążą Jaruzelskiego » Dudek: Nowe dowody obciążą Jaruzelskiego Zamknij X Dudek: Nowe dokumenty obciążą Jaruzelskiego

Historyk IPN dla DZIENNIKA

Jaruzelski żyje w zamkniętym świecie wyobrażeń o swojej roli w dziejach Polski. Ma też obrońców, którzy rozumują w ten sposób: pokazujecie nam tu różne protokoły, ale skoro Rosjanie weszli w 1956 r. na Węgry, a w 1968 r. do Czechosłowacji, to weszliby też na pewno do Polski. Oni nie przyjmują do wiadomości, że sytuacja geopolityczna ZSRR zmieniła się między 1968 i 1981 r., tak jak stan zdrowia Breżniewa - mówi DZIENNIKOWI Antoni Dudek.

czytaj dalej...
REKLAMA

Małgorzata Pietkiewicz, Bogumił Łoziński: Wojciech Jaruzelski powtarza na procesie argument, że wprowadzenie stanu wojennego było koniecznością, bo groziła nam interwencja radzieckich wojsk. Czy w świetle obecnej wiedzy historycznej taka teza jest do utrzymania?
Antoni Dudek*: Ta linia obrony gen. Jaruzelskiego załamała się już w latach 90. W 1993 r. prezydent Rosji Borys Jelcyn przywiózł do Polski część dokumentów na ten temat. Był tam protokół z posiedzenia sowieckiego Biura Politycznego z 10 grudnia 1981 r. Jego uczestnicy uznali, że nie może być mowy o jakimkolwiek zaangażowaniu militarnym ZSRR. Jest prawdą, że wcześniej naciskano na Jaruzelskiego, aby własnymi siłami podjął próbę przeciwstawienia się kontrrewolucji.

Jaruzelski objął stanowisko I skretarza PZPR z głęboką wolą zrobienia porządku, a w rozmowie telefonicznej z Breżniewem zachowywał się jak gubernator zbuntowanej prowincji, mówiąc: "Zgodziłem się na objęcie tego stanowiska z wielkimi oporami i tylko dlatego, że wiedziałem o waszym poparciu i że to wasza decyzja. (...) Zrobię wszystko jako komunista i jako żołnierz, Leonidzie Iljiczu, żeby sytuacja się poprawiła, żeby doprowadzić do przełomu w kraju".

Zapis tej rozmowy poznaliśmy przy okazji słynnej już konferencji w Jachrance w 1997 r., kiedy to doszło do konfrontacji gen. Jaruzelskiego z marszałkiem Wiktorem Kulikowem i grupą generałów sowieckich, którzy zgodnie stwierdzili, że potencjalne koszty zbrojnej interwencji byłby dla ZSRR zbyt wysokie. Nawet najbardziej zagorzały przeciwnik solidarnościowej rewolucji, przywódca NRD Erich Honecker, w poufnej rozmowie z Breżniewem w maju 1981 r. mówił: "Ja nie opowiadam się za akcją wojskową".

Czy generał nie wie o tych dokumentach i zeznaniach?
Dziś można odnieść wrażenie, że oto mamy 13 grudnia 1981 r., a on przekonuje naród, że działa dla naszego dobra. Jaruzelski żyje w zamkniętym świecie wyobrażeń o swojej roli w dziejach Polski. Ma też obrońców, którzy rozumują w ten sposób: pokazujecie nam tu różne protokoły, ale skoro Rosjanie weszli w 1956 r. na Węgry, a w 1968 r. do Czechosłowacji, to weszliby też na pewno do Polski. Oni nie przyjmują do wiadomości, że sytuacja geopolityczna ZSRR zmieniła się między 1968 i 1981r. tak jak stan zdrowia Breżniewa.

A czy realny był szantaż energetyczny?
Jest to jedyny argument generała, który uznaję. Polska zresztą do dziś jest wciąż zależna od rosyjskich dostaw, zwłaszcza gazu, mniej ropy. Wówczas była całkowicie uzależniona i w sferze energetycznej Rosjanie mogli Jaruzelskiego trzymać za gardło i przymuszać do wprowadzania stanu wojennego. Pytanie jednak, czy zdecydowaliby się na całkowite przerwanie dostaw.

Kontrowersje budzi fakt, że proces autorów stanu wojennego toczy się przed sądem powszechnym z paragrafu stosowanego do sądzenia np. mafii. Czy bardziej właściwy byłby proces przed Trybunałem Stanu?
Oczywiście. Na początku lat 90. taka próba została podjęta, ale w 1996 r. zwolennicy generała z SLD przy wsparciu PSL definitywnie zablokowali ten proces. Moim zdaniem w tamtej atmosferze społecznej było wysoce prawdopodobne, że Jaruzelski zostałby uniewinniony przed Trybunałem i dzisiaj nie byłoby żadnej możliwości postawienia go przed sądem powszechnym. A więc to właśnie posłowie SLD wyrządzili generałowi niedźwiedzią przysługę i doprowadzili do obecnego procesu.

Jako argument przeciwko procesowi podawany jest też wiek i stan zdrowia oskarżonych.
Obraz generała, starego człowieka, który musi się tłumaczyć w sądzie, to przykry widok. Ale dziś politycy SLD powinni mieć pretensje do swoich byłych liderów, do Aleksandra Kwaśniewskiego, Leszka Millera, Jerzego Szmajdzińskiego, którzy zrobili, co mogli, by Jaruzelski nie stanął przed Trybunałem, a równocześnie uznali, że zdołają w przyszłości uniemożliwić każdą próbę osądzenia go przed sądem powszechnym.

Na ławie oskarżonych zasiedli też inni prominentni politycy okresu stanu wojennego. Czy można spodziewać się z ich strony jakiejś innej linii obrony?
Być może inne stanowisko wobec stanu wojennego zajmie Stanisław Kania. Choć ma on na sumieniu niejedno, to jeśli chodzi o stan wojenny, zachował się przyzwoicie. Owszem, formalnie podpisał się pod dokumentami kończącymi pewien etap przygotowań, dlatego prokurator uznał, że jest współorganizatorem stanu wojennego, ale wówczas nie chciał wcielać go w życie. Jego odpowiedzialność jest zdecydowanie mniejsza. Przed wprowadzeniem stanu wojennego ustąpił ze stanowiska pierwszego sekretarza PZPR, bo nie chciał decydować się na taką operację.

Czy Kania przyzna przed sądem, że nie chciał wprowadzenia stanu wojennego?
Mam nadzieję, że tak będzie. Gdyby było inaczej, to zaprzeczyłby temu, co robił i mówił w 1981 r. Kania wprawdzie kluczył, kadził Breżniewowi, ale jego polityka uników była skuteczna. Składanie wyjaśnień przez Kanię będzie najciekawszym punktem tego procesu.

Wierzy pan, że Czesław Kiszczak pojawi się wreszcie na sali rozpraw?
Nie wierzę w powody zdrowotne, którymi się zasłania, bo wtedy przedstawiłby poważne świadectwa, zresztą ostatnie wypowiedzi sądu także pokazują, że nie wierzy on w zły stan zdrowia Kiszczaka. Prowadzi on świadomą grę obliczoną na efekt: co mi zrobicie, będziecie mnie wprowadzać w kajdankach? Proszę bardzo, będę męczennikiem! Najtragiczniejsze jest to, że dla wielu ludzi ten proces już jest dowodem męczeństwa Jaruzelskiego, który ich zdaniem powinien być patronem ulic, a nie oskarżonym o zdławienie największego ruchu wolnościowego w dziejach naszego kraju.

Spodziewa się pan niespodzianek podczas procesu?
Mogą pojawić się jeszcze nowe dokumenty obciążające generała, ale na razie nie chcę o tym więcej mówić.

*dr hab. Antoni Dudek, historyk, doradca prezesa IPN

Antoni Dudek - Rewolucja bez reżysera

Czy przełom roku 1989 był zaplanowany?

1989: Rewolucja bez reżysera

Jesienią 1989 roku w "Tygodniku Solidarność" ukazał się głośny artykuł Jadwigi Staniszkis sugerujący, że za zmianami w Polsce i innych krajach bloku radzieckiego stoi antykryzysowe centrum powołane przez KGB. I właśnie wtedy rozpoczął się trwający po dziś dzień i raczej niemożliwy do ostatecznego rozstrzygnięcia spór - pisze w DZIENNIKU Antoni Dudek*.

W jakim stopniu to, co wydarzyło się w Polsce w 1989 roku między lutym (początek obrad Okrągłego tołu) a wrześniem (powstanie rządu Mazowieckiego), było procesem spontanicznym, w jakim zaś zostało wyreżyserowane przez ludzi z komunistycznego obozu władzy.

Ujawniane na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat dokumenty dostarczyły wielu argumentów zwolennikom tezy, że przełom ustrojowy, którego byliśmy świadkami w 1989 roku został wcześniej - przynajmniej do pewnego stopnia - nie tylko przemyślany, ale i zwerbalizowany w formie pisemnej. Oto kilka przykładów. Wiosną 1988 roku już po wygaśnięciu słabej, wiosennej fali strajków, w czym decydującą rolę odegrała brutalna pacyfikacja protestu w Hucie im. Lenina, uznana za dowód słabości opozycji i siły ekipy Jaruzelskiego, jej eksponowany reprezentant Stanisław Ciosek zaczął formułować daleko idące propozycje reform politycznych.

3 czerwca 1988 roku, w rozmowie z dyrektorem Biura Prasowego Episkopatu ks. Alojzym Orszulikiem, w następujący sposób charakteryzował zamierzenia władz: "Jest rozważana idea powołania Senatu lub izby wyższej parlamentu. W Sejmie koalicja rządząca zachowałaby 60-65 procent miejsc. Natomiast w Senacie byłoby odwrotnie. Senat miałby prawo wnioskowania, aby kontrowersyjne decyzje Sejmu ponownie poddać pod głosowanie, przy czym powinny one wtedy uzyskać większość dwóch trzecich głosów. (...) Sytuacja wymaga rozważenia możliwości powołania rządu koalicyjnego z udziałem opozycji. Obecny skład rządu nie rokuje wyprowadzenia kraju z kryzysu". W sześć tygodni później - podczas spotkania w dniu 21 lipca - Ciosek zaproponował z kolei związanemu z Episkopatem doradcy Wałęsy Andrzejowi Stelmachowskiemu "powstanie partii chrześcijańskiej, która mogłaby otrzymać nawet 40 procent mandatów" oraz "rzucił w rozmowie projekt powołania Wałęsy na przewodniczącego Senatu".

Ten sam Ciosek, razem z Jerzym Urbanem i wiceministrem spraw wewnętrznych Władysławem Pożogą, pisał w memoriale dla generała Jaruzelskiego na początku sierpnia 1988 roku, tuż przed drugą falą strajków: "proponujemy powierzyć fotel premiera bezpartyjnemu przedstawicielowi umiarkowanej opozycji […]. Nasuwający się kandydat: Witold Trzeciakowski. Proponujemy powołać dwóch tylko wicepremierów, obu z PZPR […]. Sądzimy, że w tym rządzie cztery teki można powierzyć umiarkowanej opozycji: pracy i polityki społecznej, budownictwa, rynku wewnętrznego i zdrowia". A zatem na rok przed powstaniem rządu Mazowieckiego ludzie z najbliższego otoczenia generała Jaruzelskiego kreślili scenariusze pozornie zbliżone do rzeczywistego biegu późniejszych wydarzeń. Zresztą nie tylko oni. 22 sierpnia 1988 roku Jacek Kuroń przedstawił pułkownikowi Janowi Lesiakowi z Departamentu III MSW trzyetapowy projekt reform politycznych. Rozpocząć je miała zgoda ekipy Jaruzelskiego na legalizację "Solidarności" w zamian za wygaszenie przez Wałęsę drugiej fali strajków, po czym miały nastąpić rozmowy między przedstawicielami władzy i opozycji w sprawie "autentycznej reformy ekonomicznej", prowadzące z kolei do "powstania rządu fachowców".

Ustalony z góry scenariusz transformacji?

Czy jednak powyższe cytaty rzeczywiście dowodzą, że latem 1988 roku scenariusz transformacji był już gotowy, a role, jakie mieli w nim do odegrania poszczególni aktorzy, rozdzielone przez tajemniczego reżysera? I kto właściwie miałby być owym reżyserem: Gorbaczow, KGB, a może generał Jaruzelski, w którego ręku skupiona była aż do czerwca 1989 roku większość realnej władzy w Polsce? Sęk w tym, że w tym czasie Gorbaczow i uznające (przynajmniej częściowo) jego zwierzchnictwo KGB nie panowało już do końca nad sytuacją w samym ZSRR, gdzie po trzech latach pierestrojki i głasnosti, zaczęły się ujawniać - zwłaszcza na Kaukazie i w krajach bałtyckich - silne ruchy separatystyczne. Nie znaczy to, że Moskwa nie była w stanie wpływać na to, co dzieje się nad Wisłą, ale dokumenty z prywatnego archiwum Gorbaczowa, które zostały udostępnione w ostatnich latach wskazują, że Kreml był zainteresowany głównie zmianą zasad wymiany handlowej (przejście na rozliczenia w dolarach) oraz reformami gospodarczymi, a w sferze politycznej utrzymaniem spokoju społecznego. W tej perspektywie większy problem stanowili dla Gorbaczowa kwestionujący sens pierestrojki komunistyczni dogmatycy, rządzący wówczas Czechosłowacją czy NRD niż ekipa Jaruzelskiego, szczególnie od momentu, gdy ostatecznie zdecydowała się ona na rozpoczęcie rekomendowanych przez Kreml reform.

Jaruzelski - jak wynika z jego licznych wypowiedzi - od lata 1988 roku miotał się między wyrażeniem zgody na rozmowy Okrągłego Stołu, a gorączkowymi poszukiwaniami innego rozwiązania, które powstrzymać mogło potwierdzane przez kolejne sondaże (i strajki), pogarszanie się nastrojów społecznych. Wśród tych alternatywnych rozwiązań najważniejsze stało się utworzenie rządu Rakowskiego, który otrzymał od generała zielone światło dla - pierwszych w dziejach PRL - radykalnych reform gospodarczych. "Jednym słowem towarzysze powtórzmy za naszym chińskim przyjacielem: kot biały czy czarny, ważne żeby łowił myszy. Chodzi o to, żebyśmy mogli te myszy łowić i żeby sprawy szły do przodu bez naruszenia podstawowych zasad, które nie mogą zostać zniweczone", mówił Jaruzelski wiosną 1988 roku członkom kierownictwa PZPR. Problem polegał na tym, że w przeciwieństwie do Deng Xiaopinga, na którego powoływał się Jaruzelski, jego własne pole manewru było znacznie skromniejsze.

O ile bowiem chiński przywódca mógł sobie pozwolić - co pokazała masakra na placu Tiananmen - na połączenie liberalnych reform gospodarczych z utrzymaniem polityki terroru na dużą skalę, to Jaruzelski nie był już do tego zdolny. Zarówno z uwagi na negatywny odbiór tego rodzaju działań przez Gorbaczowa i Zachód - o którego względy generał intensywnie zabiegał od czasu zwolnienia większości więźniów politycznych w 1986 roku - jak i fatalny stan aparatu państwowego, ze służbami specjalnymi na czele. Wprawdzie wiosną 1988 roku generał Kiszczak wydał polecenie rozpoczęcia przygotowań do wprowadzenia stanu wyjątkowego, ale już jesienią prace te - prowadzone w ścisłej tajemnicy nawet w ramach MSW - zostały zawieszone. Nie wydaje się, by jedyną przyczyną tej decyzji były rozmowy przygotowawcze do Okrągłego Stołu, toczone ze zmiennym szczęściem od września do stycznia 1989 roku. Równie ważny był bowiem stan nastrojów w bezpiece, milicji i wojsku, w których mało kto garnął się do powtarzania operacji z 13 grudnia.

Preludium do reglamentowanej rewolucji

Jaruzelski nie był reżyserem procesu, który przed kilku laty nazwałem przewrotnie reglamentowaną rewolucją, ale do połowy 1989 roku pozostawał w nim głównym aktorem, a jego podwładni kreślili rozmaite projekty polityczne, z których część doczekała się realizacji. "Okrągły Stół jest ideą władzy (...) widzę różnicę między »okrągłym stołem« tutaj, na Krakowskim Przedmieściu, dyskusją która tu się toczy, a okrągłym stołem, który stał w sali BHP w Stoczni Gdańskiej w roku 1980. To są zupełnie inne jakości polityczne" - mówił w lutym 1989 roku na posiedzeniu Biura Politycznego PZPR Aleksander Kwaśniewski, trafnie zwracając uwagę, że w rozpoczynającym się wtedy negocjacyjnym maratonie władze PRL pozostają silniejszą stroną. Jednak to właśnie Kwaśniewski w kilkanaście dni później zaproponował coś, co doprowadziło do zmiany układu sił i pozbawiło Jaruzelskiego głównej roli.

Z punktu widzenia władz PRL najważniejszym celem okrągłego stołu było uzyskanie akceptacji liderów "Solidarności" oraz hierarchii kościelnej (a za ich pośrednictwem większości społeczeństwa) dla przesunięcia rzeczywistego centrum dyspozycji politycznej z Komitetu Centralnego PZPR do urzędu prezydenta, którym zostać miał Jaruzelski. Aby przełamać impas, wywołany sprzeciwem strony solidarnościowej wobec nadmiernej rozbudowy kompetencji prezydenta, Kwaśniewski wystąpił z propozycją - do dziś nie jest jasne, czy konsultowaną wcześniej z Jaruzelskim - by zbliżające się wybory do mającego powstać Senatu były wolne. Układ przewidujący wolne wybory do Senatu w zamian za silną prezydenturę dla Jaruzelskiego stanowił istotę okrągłostołowego kontraktu, choć formalnie w żadnym dokumencie nie zapisano, że to generał zostanie pierwszym w historii prezydentem PRL (Bierut zlikwidował ten urząd wraz ze zmianą nazwy państwa). Dla układających się stron było jednak oczywiste, że tak się stanie, podobnie jak oczywistym wydawało się, że przez kilka następnych lat Polską będzie rządziła ekipa Jaruzelskiego.

Fałszywe prognozy i zwycięstwo "Solidarności"

Wychodząc z inicjatywą wolnych wyborów do Senatu, Kwaśniewski zakładał, że obóz rządzący może w nich zdobyć połowę mandatów. Tak typował rezultat wyborów w zakładzie, jaki zawarł w połowie marca z Urbanem i Rakowskim, którzy byli jeszcze większymi optymistami. Wszystkich ich jednak przebił Jaruzelski, oceniając na zaledwie pięć dni przed wyborami, że każdy wynik, w którym kandydaci PZPR i jej sojuszników zdobędą poniżej 40 procent mandatów senatorskich będzie "bardzo zły". Generał niemal do dnia wyborów zdawał się wierzyć, że krótka kampania wyborcza, której miała towarzyszyć neutralizacja Kościoła (w tym celu pośpiesznie uchwalono w maju korzystne dla duchowieństwa ustawy), uniemożliwi opozycji odbudowę struktur i skuteczną kampanię w większości mniejszych województw. Umacniały go w tym niektóre wyniki badań opinii publicznej. Dla przykładu wedle danych, które analizowano 23 maja na posiedzeniu Biura Politycznego, niezdecydowanych miało być aż 45 procent wyborców, przy 40 procent zorientowanych prosolidarnościowo i 15 procet prokoalicyjnie. "Najbardziej ze wszystkich grup środowiskowych waha się wieś. 53 procent wyborców na wsi nie wie, jak postąpić. »Solidarność« ma tam najmniejszy »zwarty elektorat« (tylko 35 procent)" - oceniał zespół analityków z Sekretariatu KC PZPR.

Dopiero w zestawieniu z tego rodzaju ocenami i analizami, widać wyraźnie jak szokujące musiały być dla władz rezultaty głosowania 4 czerwca. Sukces "Solidarności", spotęgowany w wypadku Senatu przez przyjętą na wniosek kierownictwa PZPR większościową ordynację wyborczą, a także upadek listy krajowej do Sejmu, wywołały w aparacie władzy trzęsienie ziemi. Jego konsekwencją była też myśl o nowym podziale władzy ("nasz prezydent, wasz premier"), którą w kilka dni po 4 czerwca członek Biura Politycznego profesor Janusz Reykowski przedstawił Adamowi Michnikowi. Ten ostatni był wówczas jednym z nielicznych liderów "Solidarności", rozumiejących, że skala wyborczego zwycięstwa pozwala opozycji na realny udział we władzy, choć nawet on nie wierzył w możliwość jej przejęcia w całości. Dobrze ilustruje to jedyna publiczna wypowiedź Michnika na temat rozmów, które w połowie lipca 1989 roku przeprowadził w Komitecie Centralnym KPZR, dokąd udał się, by poznać stosunek Kremla do oferty, jaką publicznie ogłosił w słynnym artykule "Wasz prezydent, nasz premier". W 10 lat później, podczas konferencji na temat okrągłego stołu w Ann Arbor, tak mówił na temat reakcji Rosjan: "Oni byli sobą zajęci, mówili »Róbcie, co chcecie«, a skoro tak, no to ja wróciłem z Moskwy i powiedziałem »chłopaki, skok na kasę trzeba robić«, ale nawet wtedy Jaruzelski był bezpiecznikiem. Pamiętajmy, przecież cały ten aparat, bezpieczniacki, wojskowy, partyjny, administracyjny, przecież oni by dostali szału. Im się nagle ziemia pod nogami zaczęła palić. Jaruzelski był tu bezpiecznikiem, dla nich gwarantem, żeby siedzieli cicho, najwyżej zmienią posady, ale nikt [im] nie urwie głowy".

Władza słabnie, opozycja marnotrawi sukces

Skutków wstrząsu z 4 czerwca nie był już w stanie odwrócić ostatni sukces ekipy Jaruzelskiego, czyli wybór jej lidera na prezydenta PRL. Okoliczności, w jakich to nastąpiło (wybór jednym głosem przy wsparciu grupy parlamentarzystów z "Solidarności"), skutecznie zniwelowały olbrzymie konstytucyjne uprawnienia przypisane przy okrągłym stole temu urzędowi i sprawiły, że w sierpniu 1989 roku Jaruzelski znalazł się w defensywie. Oczywiście do końca starał się zachowywać pozory - nawet wtedy, gdy Wałęsa doprowadził do powstania koalicji "Solidarności" z ZSL i SD, co w praktyce pozbawiało PZPR legitymacji do dalszego sprawowania władzy.

Wedle relacji Józefa Czyrka, przekazanej w końcu sierpnia zaniepokojonym towarzyszom z NRD, Jaruzelski miał zgodzić się na powstanie rządu Mazowieckiego pod trzema warunkami: po pierwsze, zachowania "socjalistycznego porządku społecznego w Polsce"; po drugie, utrzymania "przyjaźni i sojuszu z ZSRR" oraz członkostwa PRL w Układzie Warszawskim; po trzecie, uwzględnienia tego, że "rząd musi się składać proporcjonalnie ze wszystkich reprezentowanych w Sejmie sił" czyli również z PZPR, dysponującą 38 procentami mandatów poselskich. Komentując zaś samą decyzję o powierzeniu działaczowi "Solidarności" misji tworzenia rządu, Czyrek ocenił, że zaważyła na tym katastrofalna sytuacja gospodarcza: "Gdybyśmy byli w stanie szybko poprawić położenie gospodarcze, utrzymalibyśmy kierownictwo rządu przy użyciu wszelkich środków". Dodał też, że przy obecnym stanie nastrojów społecznych dalszy opór w tej sprawie doprowadziłby do sytuacji, w której "PZPR zostałaby ostatecznie wyparta jako władza państwowa, co umożliwiłoby samodzielne rządy opozycji. Wybraliśmy mniejsze zło".

Wprawdzie Jaruzelski skutecznie obronił liczne aktywa starego reżimu w wojsku, służbach specjalnych czy w dyplomacji, ale bardziej wynikało to ze strachu drugiej strony przed wejściem w porzuconą przez komunistów 4 czerwca rolę głównego aktora niż z realnych możliwości powstrzymania procesu demokratyzacji - szczególnie od momentu, gdy jesienią 1989 roku runęły reżimy komunistyczne w NRD i Czechosłowacji. Naturalnie takie wydarzenia, jak fakt, że pierwszym zagranicznym gościem przyjętym przez premiera Tadeusza Mazowieckiego był szef KGB, zawsze będą stanowiły pożywkę dla najbardziej fantastycznych scenariuszy, ale na gruncie znanych dziś dokumentów można stwierdzić, że Jaruzelski mylił się, gdy na początku listopada 1989 roku zapewniał nowego przywódcę NRD Egona Krenza: "Wprawdzie oddaliśmy przedsiębiorstwo, ale zapewniliśmy sobie kontrolny pakiet akcji". W rzeczywistości był już tylko mniejszościowym udziałowcem, który wykorzystał fakt, że nowi kierownicy przedsiębiorstwa woleli nie sprawdzać, ile kto ma akcji.

*Antoni Dudek, ur. 1966, politolog, historyk, pracownik Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych UJ. Znany przede wszystkim jako badacz dziejów PRL, a także historii Polski po 1989 roku. Od 2001 roku pracownik IPN. Opublikował m.in. książki: "Reglamentowana rewolucja" (2004), "Komuniści i Kościół w Polsce" (2003), "Historia polityczna Polski 1989-2005" (2007). W "Europie" nr 199 z 26 stycznia br. opublikowaliśmy jego tekst "Założycielska wojna ideologiczna III RP".

Wreszcie koniec "metra w budowie"

Jarosław Osowski
2008-10-20, ostatnia aktualizacja 2008-10-25 11:11

Dzisiaj kończy się 25-letnia epopeja z budową pierwszej linii metra w Warszawie. Zaczęła ją radziecka myśl, a dokończył potężny zastrzyk pieniędzy Unii Europejskiej. "Gazeta" zaprasza dzisiaj na szampański finał przy stacji Młociny.

Zobacz powiekszenie
Fot. Filip Klimaszewski / AG
Stacja metra Stare Bielany

Czytaj naszą relację na żywo z otwarcia pierwszej linii metra!



Od poniedziałku wszystkie pociągi kursowały najnowszym, blisko trzykilometrowym tunelem pod ul. Kasprowicza. Jeszcze bez pasażerów - po to, żeby przy regularnym ruchu wypróbować wszystkie urządzenia.

Zapraszamy na huczne otwarcie pierwszej linii metra!



Ludzie nie mogą się już doczekać. Kiedy w zeszłym tygodniu zwiedzaliśmy stację Stare Bielany, ktoś bardzo niecierpliwy wszedł za nami przez niedomknięte drzwi, skasował bilet i ruszył na peron. Musiała go wyprowadzić ochrona. Maria Weber, która mieszka na Wrzecionie od 40 lat, na razie może oglądać swoją stację Wawrzyszew tylko z zewnątrz. - Jaki ma pomysłowy dach, wygląda, jakby był otwierany - zachwyca się.

Przeczytaj także:
Wybierz najładniejszą stację metra

Czy metro zmiecie Hutę Warszawa



Na samym końcu pierwszej linii razem ze stacją Młociny powstał największy w Warszawie węzeł przesiadkowy z czteropiętrowym garażem, pętlą tramwajową i autobusową pod szklanym dachem. To tu w sobotę zapraszamy wszystkich warszawiaków na fetę z okazji zakończenia 25-letniej budowy.

Zobacz najciekawsze zdjęcia warszawskiego metra



Ruszyliśmy z pomocą radzieckich towarzyszy

Kiedy się zaczynała w połowie kwietnia 1983 r. na Ursynowie, nikt chyba nie spodziewał się, że potrwa aż tak długo. Za to wiele osób powątpiewało, czy się w ogóle skończy - pamiętano poprzednie nieudane próby z lat 50., 60. i 70. Tym razem inwestycja nabrała rangi najwyższej wagi państwowej. Ówczesny premier i szef PZPR gen. Wojciech Jaruzelski wcale nie krył w niedawnej rozmowie z "Gazetą": "Decyzja podjęta w tamtej trudnej politycznej sytuacji [trwał stan wojenny] została dobrze przyjęta przez społeczeństwo i była korzystna dla władz" - mówił. I podkreślał, że do dziś jest wdzięczny towarzyszom z ZSRR za pomoc przy budowie.



Radziecka myśl techniczna sporo nas jednak kosztowała. Stacje pod Ursynowem trzeba było wykopywać głęboko, bo ustalono, że będą schronem na wypadek wojny atomowej. Od Mokotowa przez Śródmieście i Żoliborz tunele drążyły w tempie jednego-dwóch metrów na dobę przedpotopowe tarcze.

Zobacz filmy ze wszystkich stacji metra!



Metro przyzwyczaiło nas do ciągłych opóźnień. Początkowo zakładano, że budowa potrwa dziewięć lat. Tymczasem w 1995 r. udało się uruchomić zaledwie jedną trzecią trasy z Kabat do stacji Politechnika. Zaczęły się sugestie, by na tym poprzestać. Brytyjska firma konsultingowa doradzała nawet: dalej metro powinno wyjeżdżać na powierzchnię jako szybki tramwaj. Krakowscy urbaniści obliczyli, że w takim tempie sieć trzech linii powstanie dopiero po 120 latach! W Sejmie co rok byliśmy świadkami batalii kolejnych prezydentów miasta o wyrwanie z budżetu państwa pieniędzy na metro.

Zobacz galerię pasażerów warszawskiego metra



Skończyliśmy za unijne pieniądze

Pierwszą linię uratowała ogromna pomoc Unii Europejskiej. Na dokończenie ostatniego odcinka na Bielanach dostaliśmy z Brukseli 320,5 mln zł (całość kosztowała dokładnie 858 mln 347 tys. 425 zł i 11 gr). Warszawa miała przy tym sporo szczęścia, bo ekipa prezydenta Lecha Kaczyńskiego najpierw spóźniła się z wnioskiem o dotację, a za drugim razem dokumenty zostały odrzucone. Pieniądze udało się zaoszczędzić na innych inwestycjach w Polsce.

Nasza przygoda z budowaniem metra nie może się jednak skończyć w tym tygodniu na stacji Młociny. We wszystkich dużych metropoliach podziemna kolej to dziś podstawa komunikacji. Już bez radzieckich towarzyszy, za to z wykorzystaniem nowoczesnych metod szykowana jest linia z zachodu na wschód pod Wisłą. Unia Europejska zagwarantowała na nią Warszawie pieniądze. Tylko czy Warszawa potrafi z tej szansy skorzystać?

Zobacz interaktywną mapę metra


View Larger Map

Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna

Warszawa: pierwszy pociąg z pasażerami dotarł na stację Młociny

asz, PAP
2008-10-25, ostatnia aktualizacja 31 minut temu
Zobacz powiększenie
Pociągi metra wjeżdżają już na ostatnią stację Młociny
Fot. Filip Klimaszewski / AG

Dzisiaj, kilka minut po godz. 16 pierwszy pociąg warszawskiego metra z pasażerami dotarł na Młociny - końcową stację podziemnej kolei. W końcu oddano do użytku trzy ostatnie stacje metra - Stare Bielany, Wawrzyszew, Młociny. Chętnych na przejazd było tak wielu, że nie wszyscy zmieścili się do pierwszego pociągu.

Zobacz powiekszenie
Fot. Filip Klimaszewski / AG
Stacja metra Młociny
Zobacz powiekszenie
fot. Gazeta.pl
Otwarcie pierwszej linii metra - widok na scenę na Młocinach
I i II (planowana) linia metra
I i II (planowana) linia metra
SONDAŻ
Warszawskie metro to:

Porażka, bo budowano je 25 lat
Sukces, bo w końcu się udało

Jak wyglądają trzy ostatnie stacje metra? Zobacz zdjęcia



Wieczorem, po uroczystym otwarciu trasy przez prezydenta Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz, na nowym węźle komunikacyjnym Młociny przy muzyce bawiły się tłumy warszawiaków. Chętnych na pierwszy przejazd całą trasą, oprócz przedstawicieli władz miasta oraz spółki Metro Warszawskie, było tak wielu, że nie wszyscy zmieścili się do pierwszego pociągu. Z kolei na przyjazd kolejki, na ostatnich trzech stacjach, oczekiwało kilkadziesiąt osób. Do godz. 4 nad ranem przejazd metrem jest bezpłatny.

Gronkiewicz-Waltz podkreślała dziś, że choć metro budowano aż 25 lat, to ostatnie cztery stacje zostały zbudowane w "europejskim tempie", czyli w ciągu dwóch lat. - Podziękowałam każdemu inżynierowi i tym, którzy zaczęli budowę. Wysłaliśmy list nawet do generała Wojciecha Jaruzelskiego i do Lecha Kaczyńskiego, który był moim poprzednikiem - mówiła. Najlepsze zdjęcia warszawskiego metra. Kliknij, by zobaczyć galerię:

Kliknij, by zobaczyć zdjęcia fot. AG

O godz. 17 na Młocinach rozpoczęły się występy polskich i zagranicznych artystów, m. in. DJ Maceo Wyro, Jerzy Połomski, Staśka Wielanka, Kapeli Warszawskiej oraz Czerwonych Gitar. Aktorzy Teatru Muzycznego "Roma" pokażą fragmenty musicalu "Upiór w operze" Andrew Lloyda Webbera w reżyserii Wojciecha Kępczyńskiego. Gwiazdą imprezy będzie brytyjska wokalistka Alice Russell.

Otwarcie pierwszej linii metra - relacja na żywo



Budowa warszawskiego metra od Kabat na Młociny trwała 25 lat. Na całej linii o długości 23 km jest 21 stacji dla pasażerów oraz dwie stacje techniczne (zajezdnie). Pociągi na przejechanie całej trasy potrzebują 38 minut. Jak dotąd z tego środka komunikacji miejskiej korzystało do 450 tys. osób dziennie. Szacuje się, że po otwarciu trzech ostatnich stacji - Stare Bielany, Wawrzyszew, Młociny - liczba ta przekroczy 500 tysięcy.