piątek, 28 listopada 2008

Królowie, święci i generałowie


Ireneusz Dańko, Małgorzata Skowrońska
2008-11-28, ostatnia aktualizacja 2008-11-28 11:28
Zobacz powiększenie
Relikwiarz z kośćmi królowej Jadwigi
 Fot. Grażyna Makara / AG

Badanie szczątków gen. Władysława Sikorskiego to nie pierwsze takie przedsięwzięcie z udziałem krakowskich lekarzy sądowych. O poprzednich historycznych ekshumacjach mówi dr Erazm Baran*

Zobacz powiekszenie
Fot.Tomasz Wiech / AG
Dr Erazm Baran
Zobacz powiekszenie
Fot. Reprodukcja Michał Łepecki
Rok 1936 - kardynał Adam Sapieha przy otwartym grobowcu królowej Jadwigi
Zobacz powiekszenie
Fot. Reprodukcja Michał Łepecki
Szczęka św. Stanisława
Zobacz powiekszenie
Fot. Reprodukcja Michał Łepecki
Otwarty relikwiarz z czaszką św. Stanisława
Ireneusz Dańko, Małgorzata Skowrońska: Wawelskie groby niezwykle rzadko są otwierane. Czyje szczątki stamtąd jako pierwsze obejrzeli naukowcy?

Dr Erazm Baran: Najstarszy znany mi przekaz dotyczy ekshumacji szczątków króla Kazimierza Wielkiego. W 1869 roku, prawdopodobnie przy okazji remontu sarkofagu, przenoszono je w inne miejsce. Jerzy Majer, lekarz antropolog z UJ, skorzystał z okazji i zmierzył czaszkę królewską. Z jego zapisków wynika, że była dobrze zachowana i miała "wybitną cechę formy długogłowej". Zachował się jej odrys wykonany przez Jana Matejkę.

Majer nie zbadał całego szkieletu?

- Nie było chyba takiej potrzeby. Jego badania nie miały niczego wykazać ani potwierdzić. Pozwoliły jedynie określić wzrost monarchy na sześć stóp i trzy cale, a następnie porównać go z historycznymi przekazami.

Król Kazimierz Wielki okazał się rzeczywiście wielki: sześć stóp i trzy cale austriackie to ponad 190 cm!

- Z pewnością był solidnej postury. Nie wiem tylko, czy Majer zastosował pruskie czy austriackie stopy i cale, które nieco różniły się wielkością.

Kolejna ekshumacja w wawelskich kryptach nastąpiła dopiero w połowie XX wieku.

- Dokładnie w 1949 roku władze kościelne zleciły naszemu zakładowi zbadanie szczątków królowej Jadwigi. Było to konieczne w związku z toczącym się procesem beatyfikacyjnym. Przy otwarciu grobowca był kardynał Adam Sapieha, ówczesny metropolita krakowski. Badania przeprowadzono na Wawelu, trwały trzy dni. Wykonali je prof. Jan Olbrycht i dr Marian Kusiak.

Otrzymali jakieś szczególne wytyczne, co zbadać?

- Nie. Chodziło o standardowe badanie ludzkich szczątek. Mając do czynienia z samym kośćcem, musieli ustalić wiek, wzrost, płeć zmarłej osoby oraz ewentualnie przyczynę śmierci i kiedy nastąpiła.

Zdołali odpowiedzieć na wszystkie te pytania?

- Na wszystkie z wyjątkiem jednego: dlaczego zmarła. Na podstawie ułożenia kośćca w trumnie i pomiarów kości długich obliczono wzrost Jadwigi w chwili śmierci na 175-182 cm.

Dużo jak na kobietę. Nie było żadnych wątpliwości, czy w sarkofagu leży właściwa osoba?

- Wzrost królowej był rzeczywiście niemały, nawet jak na dzisiejsze kobiety. Szczegółowe oględziny kośćca, a także obecność muślinu w okolicy czaszki ponad wszelką wątpliwość wskazywały jednak, że w sarkofagu pochowano osobę płci żeńskiej. Z dokumentu rozpoznania i przeniesienia szczątków Jadwigi wiemy m.in., że badane kości nie były silnie rozwinięte, że brzegi oczodołów były cienkie i ostre, obojczyki słabo wygięte itd. To cechy charakterystyczne dla kobiet. Również miednica, mimo pewnych nietypowości, odpowiadała kobiecej budowie.

Królowa Jadwiga zmarła kilka dni po porodzie w 1399 roku. Narodzin nie przeżyła także jej córka. Być może ta nietypowa budowa miednicy przyczyniła się do śmierci?

- Pewności nie ma. Faktem jest, że jak na swój wzrost królowa miała niezwykle wąską miednicę. W kościach nie znaleziono żadnych zmian chorobowych czy urazowych. Były dobrze zachowane. Na tej podstawie ustalono, że Jadwiga zmarła kilkaset lat temu w wieku ok. 28 lat.

Kogo szczątki badano po królowej Jadwidze?

- Świętego Stanisława ze Szczepanowa. W 1963 roku wystąpił o to kardynał Karol Wojtyła. Zbadano wówczas jedynie czaszkę z relikwiarza. Tę, która każdego roku noszona jest w procesjach na Skałkę.

Kto ją badał?

- Ta sama ekipa co poprzednio: prof. Jan Olbrycht i dr Marian Kusiak.

Nie było chyba wątpliwości co do autentyczności czaszki świętego?

- Trudno powiedzieć. Może kuria chciała po prostu poszerzyć wiedzę o świętym Stanisławie.

Długo trwały badania?

- Zaledwie dzień. 

Efekty?

- Przede wszystkim ustalono, że w relikwiarzu spoczywa męska czaszka z wyraźnym wgłębieniem na kości potylicznej. To mogło potwierdzać tradycyjne przekazy o zabójstwie biskupa przez króla Bolesława Śmiałego.

Zdjęcia sugerują, że z tyłu czaszki był głęboki ubytek.

- Opis mówi jednak wyłącznie o zmianach w postaci wgnieceń blaszki zewnętrznej kości, z których najdłuższe i najgłębsze znajdowało się w rejonie potylicy. Nie wspomina się o żadnym złamaniu w tym miejscu.

Ustalono, ile miał lat biskup Stanisław, gdy zginął, i jaki przedmiot mógł spowodować jego śmierć?

- Czaszka należała do około 40-letniego mężczyzny. Wgniecenia na niej są charakterystyczne dla urazu zadanego narzędziami tępokrawędzistymi. Precyzyjne określenie tego, co spowodowało obrażenia, jest niemożliwe.

Dziesięć lat później otwarto grobowiec króla Kazimierza Jagiellończyka na Wawelu i przebadano jego szczątki. Po co?

- Najogólniej mówiąc w celach poznawczych. Podczas prac konserwatorskich w Kaplicy Świętokrzyskiej otwarto najpierw kryptę grobową Elżbiety Rakuszanki, żony króla Kazimierza Jagiellończyka. Rok później wydobyto również jego szczątki. Postanowiono więc skorzystać z okazji, aby je przebadać. W ekipie badawczej znaleźli się prof. Zdzisław Marek i Kazimierz Jaegermann oraz mgr Zbigniew Lisowski.

Jakie wyniki przyniosły ich badania?

- Potwierdzono, że szkielet należał do mężczyzny o wzroście 177-179 cm. Na kościach nie było żadnych śladów urazów. Tylko niektóre części kostne miały widoczne zmiany zwyrodnieniowe.

Według Zbigniewa Święcha, autora książki "Klątwy, mikroby, uczeni", kilka osób przypłaciło życiem swoją ciekawość, umierając niedługo po obejrzeniu zawartości królewskiej krypty. Wierzy Pan w klątwę Kazimierza Jagiellończyka jako karę za naruszenie spokoju zmarłych?

- Ta klątwa to pomysł autora książki. Do dziś żyje przecież część osób, które uczestniczyły w tych badaniach.

Podejrzewa się jednak, że śmierć niektórych ludzi mógł wywołać grzyb Aspergillus flavus występujący w starych, zamkniętych wnętrzach. Nawet niewielka jego ilość może powodować ponoć śmiertelne schorzenia u ludzi. Ślady tej samej pleśni wykryto niedawno np. w średniowiecznych podziemiach Rynku Głównego.

- Nie neguję, że w starych kryptach mogą rozwijać się pleśnie. Osobiście nie znam jednak takich dowodów, które wskazywałyby, że to ona spowodowała śmierć osób wymienianych w książce.

Pan uczestniczył w ekshumacjach na Wawelu?

- Nie. Po Jagiellończyku nie ekshumowano tam nikogo, aż do gen. Sikorskiego. Nie znaczy to oczywiście, że nasz zakład nie pracował przy innych historycznych ekshumacjach. Pierwsza, w której osobiście wziąłem udział, dotyczyła Karoliny Kózki z Zabawy koło Dąbrowy Tarnowskiej. W 1981 roku o zbadanie jej szczątków poprosił biskup tarnowski Jerzy Ablewicz. Było to związane z procesem beatyfikacyjnym. Karolina Kózka zginęła, broniąc swego dziewictwa w 1914 roku. Z historycznych przekazów wynika, że rosyjski żołnierz ciął ją szablą. Zaraz potem zaczął się szerzyć kult jej osoby. Podczas badań porównywaliśmy nasze ustalenia z zachowanym opisem obrażeń, który przed pogrzebem wykonał "oglądacz" (co ciekawe, nosił takie samo nazwisku jak moje). Z jego oględzin wynikało, że ciało miało ranę szyi po lewej stronie i odcięty jeden palec. I rzeczywiście. Nasze badania z prof. Zdzisławem Markiem potwierdziły uszkodzenie kości w obrębie obojczyka, które mogło odpowiadać obrażeniom od szabli. Ślady cięcia miał także jeden z paliczków ręki.

Karolina Kózka nie była jedyną ofiarą wojny, której szczątki badali specjaliści z krakowskiego zakładu medycyny sądowej.

- Oczywiście. W 1943 roku dr Marian Wodziński, asystent z naszego zakładu, znalazł się w komisji Polskiego Czerwonego Krzyża, która ekshumowała i badała zwłoki oficerów odkryte przez Niemców w Katyniu. Ówczesny kierownik zakładu prof. Jan Olbrycht był więziony w Auschwitz i nie mógł pojechać. Wodziński sugerował władzom niemieckim udział Olbrychta w badaniach, ale bez skutku. Po powrocie z Katynia wziął urlop, żeby nie nagabywali go dziennikarze gadzinowej prasy. Spokój miał do 1945 roku, kiedy to zainteresowało się nim NKWD. Z obawy przed aresztowaniem zaczął się ukrywać. Prokuratura rozesłała za nim list gończy, ale zdołał uciec za granicę, skąd już nie wrócił do Polski. Tam dopiero przedstawił szczegółowy raport z badań, który nie pozostawiał wątpliwości, kto był sprawcą zbrodni.

Pan również badał szczątki polskich oficerów w Katyniu, tyle że pół wieku później.

- Najpierw, bo w 1991 roku, wyjechałem z prokuratorską ekipą do Charkowa. Rosjanie wskazali nam leśny park jako prawdopodobne miejsce masowych pochówków polskich żołnierzy. Mieliśmy wyjaśnić, kto rzeczywiście leży pod ziemią, jak długo, i jaka była przyczyna zgonów. Pracowaliśmy w szybkim tempie pod okiem KGB. Kiedy znaleźliśmy pierwszy masowy grób, nie było najmniejszych wątpliwości, że kopiemy we właściwym miejscu. Między szczątkami leżały przedwojenne przedmioty pochodzące z Polski.

Na jakiej głębokości były szczątki? W jakim zachowały się stanie?

- Zwłoki leżały 1,5-2 metry pod ziemią. W większości były zeszkieletowane. Jedynie na dnie w wilgotnej ziemi odkryliśmy fragmenty zwłok dotknięte zmianami pośmiertnymi o charakterze tłuszczo-wosku, przypominające mydło.

Dużo wykopaliście zwłok?

- Ze wszystkich wykopów wydobyliśmy szczątki 169 oficerów. Poza nami pracowali tam jednak także specjaliści z innych dziedzin, jak archeolodzy, którzy kontynuowali badania w następnych latach w Charkowie.

Wszystkie czaszki miały ślady po strzałach w potylicę?

- W większości stwierdziliśmy taki postrzał. Stopień zniszczenia niektórych kości był jednak tak duży, że nie w każdym przypadku dało się ustalić typowe otwory wlotowe.

Jak miejscowe władze reagowały na wasze prace?

- Bez zarzutu. Inaczej niż dzisiaj prokuratorzy rosyjscy, także wojskowi, bardzo sprzyjali naszym działaniom. Sprzeciwiali się, by odwoływać żołnierzy, którzy pomagali nam w robotach ziemnych. Pytali tylko, po co dalej szukamy, skoro natrafiliśmy na pierwsze zwłoki. Nie rozumieli, że chcemy przekopać cały teren.

Długo pracowaliście w Charkowie?

- Kilka tygodni, potem przenieśliśmy się do Miednoje. Tam zadanie było znacznie trudniejsze. Pomordowanych oficerów zakopano w olbrzymich dołach. Ciała leżały jedno na drugim. Sprasowały się pod własnym ciężarem. Kiedy odkopaliśmy, wyglądały jak jedna wielka bezkształtna masa. Bez koparki nie dało się nic ruszyć. Praca była straszna. Mieszkaliśmy w motelu na przedmieściach Tweru. Stamtąd dowożono nas do Miednoje. Już z odległości 300-400 metrów od dołów dobiegał niesamowity smród. Co ciekawe, tuż przed naszym przybyciem Rosjanie usunęli stamtąd dacze, które po wojnie pobudowano na grobach.

W czasie waszego pobytu w Miednoje doszło do puczu Janajewa w Moskwie. Nie myśleliście o powrocie do Polski?

- Pamiętam, że w tym czasie nasze prace nadzorował oficer KGB o nazwisku Kałasznikow. Kiedy zaczęły się niepokoje w Moskwie, to przyjechał do nas i poinformował, że atmosfera w Twerze jest nieprzychylna Polakom i nie potrafi zapewnić nam bezpieczeństwa. "Pakujcie manatki i wyjeżdżajcie do Polski" - radził. Niektórzy z nas mieli rzeczywiście stracha i chcieli czym prędzej wracać, ale większość ekipy postanowiła zostać. Szczęśliwie po trzech dniach wszystko się uspokoiło.

Metoda zbrodni w Miednoje była taka sama jak w Katyniu i Charkowie?

- Tak. Strzał w potylicę.

W Katyniu pracował Pan w 1995 roku. Jaki sens miało powtórzenie badań po półwieczu?

- Mieliśmy potwierdzić ustalenia komisji z 1943 r. Wciąż przecież w Rosji pojawiają się głosy, które kwestionują radziecką winę. W Katyniu współpracowałem m.in. ze znakomitymi łódzkimi archeologami. Razem ekshumowaliśmy m.in. szczątki generałów Smorawińskiego i Bohaterewicza. Były one całkowicie zeszkieletowane. Na jednej czaszce znalazłem ślady po dwóch postrzałach.

Wcześniej nie znano miejsca ich pochówku?

- Zwłoki obydwu generałów odkryto i pochowano w osobnych grobach w 1943 roku. Rosjanie po zajęciu Katynia wykonywali tam ekshumacje, ale nie natrafili na te mogiły. Gdyby je znaleźli, to z pewnością zostałyby zniszczone.

* Dr Erazm Baran - lekarz sądowy, od 1965 do 2003 roku pracował w Katedrze i Zakładzie Medycyny Sądowej Collegium Medicum UJ. Badał m.in. ekshumowane szczątki polskich oficerów w Miednoje, Charkowie i Katyniu

Brak komentarzy: