niedziela, 26 kwietnia 2009

Witajcie na podatkowym Dzikim Zachodzie

Andrew Clark
2009-04-23, ostatnia aktualizacja 2009-04-26 16:31

Nie ma tu rzędów palm i piaszczystych plaż jak na Kajmanach. Brakuje alpejskich szczytów Lichtensteinu. Ale czy przypadkiem Delaware, drugi na liście najmniejszych stanów USA, nie powinien się znaleźć na czarnej liście cieszących się złą sławą międzynarodowych rajów podatkowych?

W jednym biurowcu w stolicy Delaware mieści się 200 tys. firm
W jednym biurowcu w stolicy Delaware mieści się 200 tys. firm
Amerykański stan Delaware oferuje przedsiębiorcom anonimowość i swobodę działalności porównywalne z rajami podatkowymi.

Delaware to 150 kilometrowy kawałek ziemi na północno-wschodnim wybrzeżu USA. Stan ma 870 tys. mieszkańców, co stanowi zaledwie 0,3 proc. ludności Stanów Zjednoczonych. Jednak to właśnie tutaj jest zarejestrowana ponad połowa wszystkich amerykańskich spółek giełdowych, wliczając w to 60 proc. firm z listy Fortune 500, czyli największych korporacji świata.


Zaledwie jeden bezimienny biurowiec służy za siedzibę dla ponad 200 tys. spółek.

Na nieszczęście dla korporacyjnego eldorado, amerykańskim stanem zainteresował się premier Luksemburga Jean-Claude Juncker (wpływowy polityk Unii Europejskiej - przyp. tłum). W zeszłym tygodniu stwierdził, że jeśli jego kraj miałby zostać uznany za raj podatkowy, to nie inaczej powinno się traktować Delaware. Według Junckera ustalenia krajów G20 - dotyczące zwalczania rajów podatkowych - "będą niewiarygodne" jeśli do Delaware i kilka innych "przyjaznych podatkowo" amerykańskich stanów. - Jeśli musi być jakaś czarna lista, to Ameryka powinna dostać na niej swoje miejsce - uważa Juncker.

1209 Orange Street

Najważniejsza ulicą w Wilmington, największym mieście Delaware, jest Market Street. I widać tam wszystkie oznaki recesji. W sklepach o uwagę klientów walczą peruki, trampki i przeceniona odzież sportowa. Staromodne, ale schludne i gustowne drewniane trolejbusy suną tam i z powrotem prawie puste.

Za to samo centrum miasta jest usiane strzelistymi biurowcami amerykańskich banków. Nad miejskim placem góruje błyszczący budynek sądu, gdzie można usłyszeć najbardziej wyrafinowane rozmowy biznesowe. Korporacyjne życie kwitnie. Tablica obok kawiarni Brew Ha-Ha pyta przechodniów: "Masz dość sal konferencyjnych? Następne spotkanie biznesowe u nas, nad filiżanką najlepszej kawy w Delaware".

Kilkupiętrowa kamienica z żółtej cegły na 1209 Orange Street jest oficjalną siedzibą ponad 200 tys. firm m.in. Forda, American Airlines, General Motors, Coca-Coli, Kontucky Fried Chicken.

Stoi na skraju osiedla, a wejście do niej zasłania zielona kotara, naprzeciwko wielopoziomowy parking. Przez okna budynku widać rzędy szaf biurowych, ale prawie nie widać pracowników. Prawnie służy firmom za miejsce, gdzie wieszają tylko tabliczkę ze swoją nazwą na wykupionej szufladzie - tak jak to się dzieje na Bermudach, Jersey czy w Andorze.

Co przyciąga tam przedsiębiorstwa? Oczywiście przyjazny system podatkowy i elastyczne sądownictwo. Korporacyjni doradcy finansowi przyznają z uśmiechem, że prawie żadna firma zarejestrowana w Delaware nie prowadzi działalności na terenie stanu.

Jerry Daniel, wiceszef działu lobbingu w Corporation Trust Company, która zarządza 1209 Orange Street mówi wprost, że biuro jest niczym więcej niż użytecznym adresem pocztowym dla korporacji, które rozliczają się zgodnie z niekrępującym systemem podatkowym Delaware. - Każda działająca u nas firma musi mieć zarejestrowane biuro i oficjalnego pełnomocnika. Nasza rola to po prostu odbieranie i przesyłanie dalej oficjalnych pism kierowanych do firm - mówi Daniel.

Ale raje podatkowe są teraz na cenzurowanym. Barack Obama, jeszcze w czasie kampanii wyborczej przywołał konkretny adres - Ugland House na Kajmanach. Jest tam zarejestrowanych 12 tys. firm ze Stanów Zjednoczonych. - To największy biurowiec świata albo największy przekręt podatkowy w historii - mówił.

Biznesowy urok Delaware ma dwie strony. Stan nalicza firmom podatek dochodowy tylko od pieniędzy zarobionych na terenie Delaware. Spółki zależne działające gdzie indziej na terenie USA nie płacą CIT w ogóle. A dodatkowo - w związku z tym, że Delaware jest tak mały - faktyczne zobowiązania są minimalne.

Opłaca się być "przyjaznym"

Władze Delaware potrafią korzystać z możliwości jakie daje prawo USA. Już pod koniec XIX wieku tutejsi prawnicy wyrobili sobie markę specjalistów od prawa gospodarczego. Tamtejszy sąd kanclerski (rodzaj sądu arbitrażowego - przyp. tłum.) zajmuje się tylko sprawami gospodarczymi i zazwyczaj są one rozpatrywane przez sędziego, a nie przez ławę przysięgłych. To ważne w biznesie, bo sędziowie są mniej podatni na populistyczne argumenty i emocje. Sądy są znane z tego, że z papierkową robotą radzą sobie szybko i ściśle rozgraniczają interesy zarządów, menedżerów i akcjonariuszy. Bo przecież nie jest tak, że spółki z Delaware nigdy nie wchodzą sobie w drogę.

Goszczenie na swoim terenie tylu przedsiębiorstw to dla stanu bardzo zyskowny interes. Podatki i opłaty rejestracyjne przynoszą 775 mln dol. rocznie, co stanowi 22 proc. całego budżetu stanowego. Dzięki tym nadzwyczajnym zyskom mieszkańcy Delaware, jako jedni z niewielu w USA, nie płacą niższe podatki w sklepach i restauracjach.

Mark Roe, profesor Harvard Law School uważa, że Delaware ma żywotny interes w tym, żeby tworzyć prawo jak najbardziej przyjazne międzynarodowym koncernom. Interes publiczny czy akcjonariuszy jest sprawą drugorzędną. - Władze zdają sobie sprawę, że decyzję, gdzie spółka będzie miała siedzibę podejmują menedżerowie i inne ważne osoby w korporacji - uważa Roe. Według niego stwarza to ryzyko, że "zatwierdzą prawo, które będzie im przyjazne aż do granic wiarygodności systemu prawnego".

To właśnie w Delaware decydują się często losy najgłośniejszych sporów biznesowych. Tutejszy sędzia zadecydował w 2004 roku, że Conrad Black (magnat prasowy skazany za defraudacje - przyp. tłum.) powinien stracić kontrolę nad Daily Telegraph. Na salach sądowych Delaware trwała w zeszłym roku głośna dyskusja między medialnymi potentatami Barrym Dillerem a Johnem Malone, tam też odbywały się wstępne rozmowy na temat ewentualnego bankructwa General Motors.

Wiceprezydent z Delaware

Stan ma potężnych sojuszników. Wiceprezydent Joe Biden jest byłym senatorem z Delaware, który zdążył przywyknąć do codziennych podróży na trasie Wilmington-Waszyngton. Według Centre for Responsive Politics firmy prawnicze z Delaware przekazały w latach 2002-2008 ponad milion dolarów na polityczną działalność Bidena.

We władzach stanowych system rejestracji firm nadzoruje sekretarz stanu Rick Geisenberger. I to on szczególnie się zjeżył na wypowiedzi premiera Luksemburga. Sam podkreśla, że raje podatkowe to miejsca z niejasnym nadzorem i brakiem przejrzystych zasad. - Nie mam zamiaru odnosić się do wypowiedzi pana Junckera - mówi Geisenberger. I zaraz dodaje: - Jest różnica między prawem rejestracji spółek a prawem tajemnicy bankowej. W prawie USA są jasne i skuteczne zasady monitorowania podejrzanych transakcji i zapobiegania praniu brudnych pieniędzy - przekonuje.

Bagatelizuje krytykę Delaware jako przechowalni firmowych "tabliczek adresowych". - Te adresy tak naprawdę nie są adresami firm. To zarejestrowane biura. Chodzi po prostu o to, że jeśli ktoś pozwie spółkę, to tutaj zostanie obsłużona cała procedura - wyjaśnia Geisenberger.

Na ulicach Wilmington próba zaliczenia Delaware do tej samej kategorii, co Andory i Wysp Dziewiczych budzi pewne zakłopotanie. - Słyszałem, że mamy w Delaware dużo zarejestrowanych firm. Nie wiem jak to się ma do Kajmanów, ale 'raj podatkowy'? To brzmi zbyt surowo - uważa Dennis Dorsey, pracownik opieki zdrowotnej, urodzony i wychowany w Delaware.

Michael Wellington, menedżer ds. inwestycji w jednym z banków w Delaware użyłby raczej określenia "podatkowo korzystny".



Źródło: The Guardian

Brak komentarzy: