Przez trzy lata poznańscy urzędnicy pobierali zbyt wysokie opłaty za wydanie karty pojazdu sprowadzonego z zagranicy. Teraz mogą za to słono zapłacić. Przed sądem ruszyła pierwsza sprawa o zwrot pieniędzy
ZOBACZ TAKŻE
- GM planuje dalsze redukcje i przekazanie rządowi większości udziałów (28-04-09, 18:29)
- Arabskie petrodolary na ratunek niemieckiej motobranży? (28-04-09, 16:05)
- General Motors proponuje wymianę swych obligacji na akcje (27-04-09, 17:49)
- Niemiecki rząd szuka inwestorów, aby ratować Opla (24-04-09, 19:02)
- "Der Spiegel": Fiat zainteresowany Oplem (23-04-09, 14:05)
- Chiny wyprzedziły Niemców i Amerykanów (22-04-09, 10:31)
Urząd Miasta pozwała mieszkanka Poznania, która we wrześniu 2004 r. rejestrowała w wydziale komunikacji 12-letniego nissana sprowadzonego z zagranicy. Za wydanie karty pojazdu, którą musi posiadać każdy samochód, poznanianka zapłaciła 500 zł. Właściciel auta kupionego w Polsce za wydanie takiej samej karty pojazdu płacił w tym czasie jedynie 75 złotych.
Różnicę w opłatach wprowadził w 2003 r. rząd Leszka Millera, który chciał w ten sposób zahamować import używanych samochodów. Rzecznik Praw Obywatelskich uznał jednak, że ministerstwo infrastruktury działało wbrew prawu, bo opłata za kartę pojazdu nie może być wyższa niż koszt jej wydania. Zaskarżył więc rozporządzenie do Trybunału Konstytucyjnego, a ten uchylił je.
Choć prawo nie działa wstecz, prawnicy znaleźli sposób, jak odzyskać 425 złotych z 500-złotowej opłaty. Zarzucają urzędom bezpodstawne wzbogacenie. Bo faktycznie urzędy zarabiały na nielegalnych przepisach. Bartosz Pelczarski, dyrektor wydziału komunikacji poznańskiego magistratu, szacuje, że w czasie obowiązywania rozporządzenia w Poznaniu wydano 30 tys. kart pojazdu dla samochodów sprowadzonych z zagranicy. - Gdyby każdy właściciel chciał odzyskać pieniądze, musielibyśmy zwrócić 13 mln złotych - szacuje Pelczarski.
Na szczęście dla urzędników poznaniacy nie kwapią się do odzyskiwania pieniędzy. Choć taką możliwość mają już od ponad dwóch lat, pierwszy pozew do sądu trafił dopiero na początku tego roku. Złożyła go właśnie poznanianka, która rejestrowała nissana. O takiej możliwości dowiedziała się od rodziny z Ostrowa Wielkopolskiego, która przed sądem wywalczyła zwrot 425 zł. - Sami się dziwiliśmy, że dopiero teraz taki pozew został złożony - przyznaje Pelczarski.
Ale lawina może dopiero ruszyć. W ostatnim miesiącu do poznańskich sądów trafiły trzy akty oskarżenia. A kilkudziesięciu kierowcom, którzy poprosili o zwrot 425 zł, miasto odpisało, że nie może tego zrobić i pozostawia jedynie drogę sądową.
Pierwszy w Poznaniu proces o zwrot pieniędzy rozpoczął się w czwartek. Miasto w odpowiedzi na pozew stwierdziło, że nie może oddać poznaniance 425 złotych, bo już je wydało. Potwierdzić ma to na następnej rozprawie Michał Mieloch, zastępca dyrektora wydziału komunikacji.
- To nie ma znaczenia - twierdzi Martyna Lipke-Gawronek, aplikant radcowski w ostrowskiej kancelarii Andrzej Spychała i Partnerzy, która reprezentuje poznaniankę. - Fakty są takie, że tak wysoka opłata była nielegalna, a urząd nie może łamać prawa. Wygraliśmy ponad 50 takich spraw.
Zdaniem Lipke-Gawronek, nie da się udowodnić, że miasto wydało 425 złotych wpłaconych przez poznaniankę, bo te pieniądze trafiły do budżetu Poznania. - Są jak wrzucone do wielkiego wora. Nie da się ich odnaleźć - twierdzi Lipke-Gawronek.
- Czekamy na wyrok sądowy. Zobaczymy, jaki będzie. Jeśli niekorzystny, to po otrzymaniu uzasadnienia zdecydujemy, co dalej robić - odpowiada dyrektor Pelczarski. - Dla nas to sprawa precedensowa. Nie kwestionujemy tego, że pieniądze trafiały do budżetu miasta. Pozostaje tylko pytanie, czy to miasto powinno odpowiadać za to, że przepis, którym się posługiwaliśmy, był niezgodny z konstytucją. Mamy co do tego wątpliwości.
Wyrok w tej sprawie zapaść może jeszcze w maju. Miasto nie wie jeszcze, czy w przypadku przegranej będzie domagać się zwrotu pieniędzy od skarbu państwa.
Różnicę w opłatach wprowadził w 2003 r. rząd Leszka Millera, który chciał w ten sposób zahamować import używanych samochodów. Rzecznik Praw Obywatelskich uznał jednak, że ministerstwo infrastruktury działało wbrew prawu, bo opłata za kartę pojazdu nie może być wyższa niż koszt jej wydania. Zaskarżył więc rozporządzenie do Trybunału Konstytucyjnego, a ten uchylił je.
Choć prawo nie działa wstecz, prawnicy znaleźli sposób, jak odzyskać 425 złotych z 500-złotowej opłaty. Zarzucają urzędom bezpodstawne wzbogacenie. Bo faktycznie urzędy zarabiały na nielegalnych przepisach. Bartosz Pelczarski, dyrektor wydziału komunikacji poznańskiego magistratu, szacuje, że w czasie obowiązywania rozporządzenia w Poznaniu wydano 30 tys. kart pojazdu dla samochodów sprowadzonych z zagranicy. - Gdyby każdy właściciel chciał odzyskać pieniądze, musielibyśmy zwrócić 13 mln złotych - szacuje Pelczarski.
Na szczęście dla urzędników poznaniacy nie kwapią się do odzyskiwania pieniędzy. Choć taką możliwość mają już od ponad dwóch lat, pierwszy pozew do sądu trafił dopiero na początku tego roku. Złożyła go właśnie poznanianka, która rejestrowała nissana. O takiej możliwości dowiedziała się od rodziny z Ostrowa Wielkopolskiego, która przed sądem wywalczyła zwrot 425 zł. - Sami się dziwiliśmy, że dopiero teraz taki pozew został złożony - przyznaje Pelczarski.
Ale lawina może dopiero ruszyć. W ostatnim miesiącu do poznańskich sądów trafiły trzy akty oskarżenia. A kilkudziesięciu kierowcom, którzy poprosili o zwrot 425 zł, miasto odpisało, że nie może tego zrobić i pozostawia jedynie drogę sądową.
Pierwszy w Poznaniu proces o zwrot pieniędzy rozpoczął się w czwartek. Miasto w odpowiedzi na pozew stwierdziło, że nie może oddać poznaniance 425 złotych, bo już je wydało. Potwierdzić ma to na następnej rozprawie Michał Mieloch, zastępca dyrektora wydziału komunikacji.
- To nie ma znaczenia - twierdzi Martyna Lipke-Gawronek, aplikant radcowski w ostrowskiej kancelarii Andrzej Spychała i Partnerzy, która reprezentuje poznaniankę. - Fakty są takie, że tak wysoka opłata była nielegalna, a urząd nie może łamać prawa. Wygraliśmy ponad 50 takich spraw.
Zdaniem Lipke-Gawronek, nie da się udowodnić, że miasto wydało 425 złotych wpłaconych przez poznaniankę, bo te pieniądze trafiły do budżetu Poznania. - Są jak wrzucone do wielkiego wora. Nie da się ich odnaleźć - twierdzi Lipke-Gawronek.
- Czekamy na wyrok sądowy. Zobaczymy, jaki będzie. Jeśli niekorzystny, to po otrzymaniu uzasadnienia zdecydujemy, co dalej robić - odpowiada dyrektor Pelczarski. - Dla nas to sprawa precedensowa. Nie kwestionujemy tego, że pieniądze trafiały do budżetu miasta. Pozostaje tylko pytanie, czy to miasto powinno odpowiadać za to, że przepis, którym się posługiwaliśmy, był niezgodny z konstytucją. Mamy co do tego wątpliwości.
Wyrok w tej sprawie zapaść może jeszcze w maju. Miasto nie wie jeszcze, czy w przypadku przegranej będzie domagać się zwrotu pieniędzy od skarbu państwa.
Źródło: Gazeta Wyborcza Poznań
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz