środa, 20 maja 2009

Zagraniczni pomocnicy Hitlera

Zagraniczni pomocnicy Hitlera

Niemcy ponoszą pełną odpowiedzialność za Holokaust, zorganizowane na przemysłową skalę masowe zabijanie Żydów

Dotychczas pomijany był jednak fakt, że hitlerowscy oprawcy znajdowali w europejskich krajach chętnych pomocników. Takich jak John Demianiuk, nadzorca w obozie koncentracyjnym, który ma teraz stanąć przed sądem.

Tu, w kraju sprawców już kiedyś był. I widział, jak ten kraj upada. Miał wtedy 25 lat, nosił imię Iwan. Prawie do końca wojny pełnił służbę jako strażnik w obozie koncentracyjnym Flossenbürg, odkomenderowany tam z obozu zagłady w Sobiborze w dzisiejszej Polsce, jednego z najbardziej mrocznych miejsc w historii ludzkości. Był Ukraińcem, jednym z pięciu tysięcy mężczyzn wyszkolonych w obozie koncentracyjnym w Trawnikach na pomocników nazistowskiego reżimu w dokonaniu zbrodni tysiąclecia – zgładzenia wszystkich Żydów w Europie, co określano mianem "Endlösung", ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. Demianiuk w tym uczestniczył, nawet jeśli z najniższego szczebla hierarchii. (...)

Karta identyfikacyjna Johna Demjanjuka, znanego jako Ivan, 1948 r. Fot. AFP


Prawne przepychanki trwały przez wiele miesięcy. Sprawą Demianiuka zajmowały się sądy niemieckie i wszystkie instancje w jego nowej ojczyźnie, w której spędził niemałą część życia – w USA. Telewizja pokazywała rzekomo chorego, cierpiącego człowieka. Miało to wzbudzić współczucie.

Kiedy w miniony wtorek wydano nakaz aresztowania, oskarżony "tylko skinął głową" – mówi jego obrońca z urzędu, Günther Maull. Zarzuty są poważne: współudział w zamordowaniu co najmniej 29 tysięcy Żydów w Sobiborze (to, co robił we Flossenbürgu nie ma już przy tym żadnego znaczenia). Tak też zostanie sformułowany akt oskarżenia, a sąd przysięgłych byWyrównaj z obu stronć może już z końcem lata zajmie się tą sprawą – o ile zdrowie pozwoli Demianiukowi na udział w procesie, bądź co bądź człowiek ten ma już prawie 90 lat.

Przed sądem pojawią się świadkowie, ale nie będzie wśród nich ludzi, którzy mogliby go zidentyfikować jako sprawcę. Dowody istnieją tylko w aktach, a te są ciężkie. Inny z nazistowskich pomocników, nieżyjący już Ignat Danilczenko dwukrotnie, w 1949 i 1979 roku zeznał, że Demianiuk był "doświadczonym i skutecznym strażnikiem", który pędził Żydów do komór gazowych – "to była jego codzienna praca".

Ten wszystkim oskarżeniom zawsze zaprzeczał. Nigdy nie był we Flossenbürgu ani w obozie w Sobiborze, nigdy nie zapędzał ludzi do komór gazowych. W obranej taktyce ów eks-Amerykanin nie różni się od wielu innych oskarżonych, którzy po 1945 roku musieli odpowiedzieć przed sądem za swoje czyny. Już dzisiaj wiadomo jednak, że ostatni wielki proces przeciwko zbrodniarzom nazistowskim, jaki odbędzie się na niemieckiej ziemi, będzie wydarzeniem niezwykłym.

Po raz pierwszy bowiem w centrum zainteresowania światowej opinii publicznej znajdą się cudzoziemscy sprawcy, ludzie, którym dotychczas poświęcano zadziwiająco mało uwagi – ukraińscy żandarmi i litewscy policjanci pomocniczy, rumuńscy żołnierze, węgierscy kolejarze. A także polscy chłopi, holenderscy urzędnicy katastralni, francuscy merowie, norwescy ministrowie, włoscy żołnierze – wszyscy oni współuczestniczyli w zbrodni holokaustu.

Eksperci, jak Dieter Pohl z Instytutu Historii Współczesnej, oceniają liczbę ludności nieniemieckiej, która "przygotowywała, prowadziła i wspierała akcje morderstw“ na 200 tysięcy. To odpowiada mniej więcej liczbie sprawców niemieckich i austriackich. I nierzadko ludzie ci pod względem okrucieństwa nie ustępowali w niczym siepaczom Hitlera.

By wymienić jeden tylko przykład: 27 czerwca 1941 roku pułkownik ze sztabu Grupy Armii Północ (jedna z grup armii Wehrmachtu, która brała udział w ataku na Polskę, a następnie na ZSRR – przyp. Onet) w Kownie na Litwie przejeżdżając obok stacji benzynowej, zobaczył gęsty tłum ludzi. Klaskali, wołali: "Brawo!", matki podnosiły wysoko dzieci, by mogły lepiej widzieć.

Oficer podszedł bliżej, a potem zapisał to, co zobaczył. "Na wybetonowanym placu stał około 25-letni mężczyzna średniego wzrostu, o jasnych włosach. Zmęczony, opierał się o kij grubości ramienia, który sięgał mu aż do piersi. U jego stóp leżało 15, 20 ludzi, martwych lub konających. Ze szlaucha płynęła przez cały czas woda, spłukując rozlaną krew do studzienki ściekowej".

I dalej: "Kilka kroków za tym człowiekiem stało około 20 mężczyzn, którzy pilnowani przez uzbrojonego cywila, w milczeniu, pokornie czekali na okrutną egzekucję. Na skinięcie ręki występował kolejny i za pomocą drewnianej pałki zostawał zatłuczony na śmierć. Każdemu uderzeniu towarzyszyły pełne zachwytu okrzyki ze strony publiczności". Kiedy wszyscy leżeli już martwi na ziemi, jasnowłosy morderca wspiął się na stos ciał i sięgnął po akordeon. Zgromadzony tłum odśpiewał hymn Litwy, tak jakby owa zbrodnicza orgia była wydarzeniem narodowym.

Jak coś podobnego mogło się wydarzyć? To pytanie już od dawna stawia się nie tylko Niemcom – których główna odpowiedzialność za popełnione okrucieństwa nie podlega żadnej dyskusji – lecz również sprawcom ze wszystkich innych krajów. Co skłoniło na przykład rumuńskiego dyktatora Iona Antonescu i jego generałów, żołnierzy, urzędników, chłopów do wymordowania 200 tysięcy Żydów (liczba ta może być dwukrotnie większa) "z własnej inicjatywy", jak określił to historyk Armin Heinen. Jak wytłumaczyć fakt, że szwadrony śmierci z republik bałtyckich uderzały na zamówienie na Litwie, Łotwie, Ukrainie i Białorusi? I dlaczego niemieckim oddziałom do zadań specjalnych stacjonującym między Warszawą a Mińskiem z taką łatwością udało się podjudzić nieżydowską ludność do organizowania pogromów?

Jest bezspornym faktem, że bez Hitlera, szefa SS Heinricha Himmlera i wielu, wielu innych Niemców holokaust nigdy by się nie wydarzył. Pewne jest jednak i to, "że masowych morderstw popełnionych na milionach europejskich Żydów Niemcom nie udałoby się dokonać samodzielnie" – konstatuje historyk z Hamburga, Michael Wildt. Jest to konkluzja, w jaką wielu z tych, którym udało się przeżyć, nigdy nie wątpiło. Gdy w 1947 roku w Monachium spotkali się członkowie związku Żydów litewskich ocalałych z holokaustu, uchwalili rezolucję o jednoznacznym tytule: "O winie dużej części narodu litewskiego za wymordowanie litewskich Żydów".

W tak zwanej Trzeciej Rzeszy z jej doskonale funkcjonującą administracją Żydów wyłapywano od lat. Ale na terenach zdobytych przez wojska Wehrmachtu hitlerowscy oprawcy potrzebowali informacji, jakich na przykład w Holandii dostarczały im biura meldunkowe. Ich pracownicy zadali sobie sporo trudu, by sporządzić dokładny "rejestr Żydów".

A w jaki sposób w wieloetnicznych miastach wschodniej Europy SS i policja mogłyby wytropić Żydów bez pomocy miejscowej ludności? Niewielu Niemców było w stanie "rozpoznać Żyda w tłumie ludzi" – przypomina Thomas Blatt, ocalały z obozu w Sobiborze, który chce wystąpić jako oskarżyciel posiłkowy w procesie przeciwko Demianiukowi.

Blatt był wówczas jasnowłosym chłopcem i próbował w swoim rodzinnym mieście Izbica w Polsce uchodzić za chrześcijańskie dziecko. Nie nosił żółtej gwiazdy Dawida i w kontaktach z ludźmi w mundurach wykazywał się dużą pewnością siebie. Kilkakrotnie został jednak zdradzony – Niemcy płacili za takie informacje – i miał dużo szczęścia, że udało mu się przeżyć.

W Polsce Żydów denuncjowano tak powszechnie, że na określenie ludzi udzielających za pieniądze podobnych wskazówek powstało specjalne słowo: "szmalcownik" (przedtem nazywano tak paserów). Sprawca i jego ofiara – co szczególnie przygnębiające – bardzo często się znali. I podczas gdy Francuzi, Holendrzy czy Belgowie mogli jeszcze łudzić się, że deportowanym na Wschód Żydom z Paryża, Rotterdamu czy Brukseli uda się jakoś przeżyć, tu, między Wisłą a Bugiem, ludzie dobrze wiedzieli, co czeka więźniów Auschwitz czy Treblinki.

Oczywiście, bez trudu można znaleźć wiele przeciwstawnych przykładów. Jeden z oficerów wysokiej szarży z oddziału specjalnego C (odpowiedzialnego za wymordowanie ponad 100 tysięcy ludzi) skarżył się, że Ukraińcom obcy jest "antysemityzm z pobudek rasistowskich lub ideowych". I przez to "brakuje przywódców i duchowego zapału do tropienia Żydów". A jak pokazuje sfilmowana niedawno biografia krytyka literackiego Marcela Reich-Ranickiego, przeżył on czas okupacji na przedmieściach Warszawy, bo pewien polski pisarz zaryzykował wszystko, by umieścić go wraz z żoną w bezpiecznej kryjówce. Historyk Feliks Tych ocenia liczbę Polaków, którzy bezinteresownie ratowali Żydów, na 125 tysięcy.

Czego jednak, ponad prawdę, że zbrodniarze stanowili zawsze niewielką mniejszość miejscowej ludności, dowodzą takie przykłady? Niemcy zdani byli na tę właśnie mniejszość. W policji, SS i Wehrmachcie brakowało personelu do przeczesywania ogromnych terenów, na których nazistowscy przywódcy zamierzali zgładzić wszystkich ludzi pochodzenia żydowskiego. Chodziło o to, by na obszarze od Bretanii po Kaukaz – odcinek o długości prawie 4 tys. kilometrów – wyłapać ofiary, deportować je do odległych obozów zagłady lub zabić na miejscu, zapobiec ucieczkom, wykopać lub kazać wykopać masowe groby i dokonać krwawego dzieła.

Naturalnie tylko Hitler i jego otoczenie albo Wehrmacht mogli wstrzymać holokaust. Nie osłabia to jednak argumentu, że gdyby nie było zagranicznych popleczników, wielu tysiącom, może nawet milionom z około sześciu milionów zamordowanych Żydów udałoby się przeżyć.

Na polach śmierci w Europie Wschodniej na jednego niemieckiego policjanta przypada do dziesięciu lokalnych pomocników. Podobnie wyglądały proporcje w obozach zagłady, choć nie w Auschwitz, prowadzonym niemal wyłącznie przez Niemców, ale na przykład w Bełżcu (600 tys. zabitych), Treblince (900 tys.) czy w Sobiborze Demianiuka. Tam garstka esesmanów miała do pomocy około 120 wyszkolonych najemników. (...)

W obliczu tak niewyobrażalnych proporcji cisną się do głowy niepokojące pytania. Podobne berliński historyk Götz Aly postawił już przed kilkoma laty: czy to możliwe, by w kwestii tak zwanego ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej chodziło o "projekt ogólnoeuropejski, którego nie da się wytłumaczyć jedynie specyficznymi uwarunkowaniami niemieckiej historii"?

Jednoznaczny osąd europejskiego wymiaru holokaustu z sześcioma milionami wymordowanych Żydów jest jeszcze przed nami. Francuzi, Włosi dość późno – większość sprawców już nie żyła – rozpoczęli na szerszą skalę rozliczenia z tą częścią własnej historii, inni, jak Ukraińcy czy Litwini, do dziś z trudem radzą sobie z owym zadaniem lub podobnie jak Rumuni, Węgrzy i Polacy są dopiero na początku drogi. Nic dziwnego: od 1945 roku narody zaatakowane przez hitlerowski Wehrmacht postrzegają siebie i swoje spustoszone po wielokroć kraje w roli ofiar – i są nimi bez wątpienia za sprawą hekatomby zabitych, stanowiących spuściznę "Trzeciej Rzeszy". Tym większy ból sprawia wyznanie, że wielu rodaków służyło pomocą niemieckim oprawcom.

Najbardziej dotyczy to chyba Litwinów, którzy według badań przeprowadzonych przez amerykańskiego historyka Raula Hilbergsa mieli najwięcej takich pomocników w przeliczeniu na liczbę ludności. Na drugim końcu skali są Duńczycy, którzy w Yad Vashem uhonorowani zostali zespołowo. Kiedy w 1943 roku rozpoczęły się deportacje duńskich Żydów, szerokie rzesze mieszkańców pomagały im w ucieczce do Szwecji lub ukrywały prześladowanych przed niemieckimi siepaczami. Z około 7,5 tysiąca duńskich Żydów 98 procent przeżyło drugą wojnę. Dla porównania: Żydom z Holandii udało się to jedynie w dziewięciu procentach.

Czy więc holokaust stanowił punkt krytyczny nie tylko niemieckiej, "lecz również europejskiej historii", jak twierdzi historyk Aly? Tak czy inaczej, wiadomo o kilku faktach na temat nieniemieckich sprawców, które nie pasują do tego, co przez długi czas uchodziło za rzecz pewną. Choćby przekonanie, że pomocnicy działali pod przymusem. To prawda, że ryzykowali życie, jeśli sprzeciwili się rozkazom niemieckich okupantów – dotyczyło to zarówno jednostek policyjnych i pracowników administracji w Europie Zachodniej, jak i nowo formowanych oddziałów policji pomocniczej na wschodzie kontynentu. Ale prawdą jest również to, że w wielu miejscach ludzie dobrowolnie zgłaszali się na służbę u Niemców lub bezpośrednio uczestniczyli w zbrodniach. (...)

Szczególnie niepokojącym wnioskiem, jaki wypływa z badań, jest fakt, że podobnie jak w przypadku niemieckich złoczyńców, również ich poplecznicy nie odznaczali się żadnymi szczególnymi cechami, pozwalającymi przypisać ich do określonej grupy. Wśród morderców byli katolicy i protestanci, cieszący się życiem Europejczycy z Południa i zimnokrwiści Bałtowie, zapaleni prawicowi ekstremiści i chłodni biurokraci, wysublimowane umysły i grubo ciosani proletariusze. (...)

A antysemityzm? W latach 30. jego zwolennicy znajdowali posłuch w każdym miejscu w Europie, ponieważ głębokie zmiany po pierwszej wojnie światowej i światowy kryzys gospodarczy wywoływały silny niepokój. Zwłaszcza w Europie Wschodniej ludzie skłonni byli szukać w Żydach kozłów ofiarnych i wykluczać ich jako rywali z rynku pracy. Na Węgrzech od końca lat trzydziestych nie mogli oni obejmować urzędów publicznych i wykonywać wielu zawodów. Rumunia z własnej inicjatywy wprowadziła niesławne ustawy norymberskie. W Polsce młodzieży pochodzenia żydowskiego ograniczono dostęp na uczelnie.

Rozmiary niezależnego od Niemiec antysemityzmu widać również w tym, że w Polsce jeszcze po zakończeniu wojny miejscowy motłoch pozbawił życia co najmniej 600, a niewykluczone, że parę tysięcy Żydów, którzy przetrwali holokaust. Wydaje się jednak, że ważniejszą rolę odgrywał tu wybujały nacjonalizm, przynajmniej w Europie Wschodniej. Wielu marzyło o państwie narodowym, pozbawionym mniejszości. Z takiej perspektywy Żydzi stanowili tylko jedną z obcych grup narodowościowych, których chciano się pozbyć. (...)

Trudno stwierdzić, co skłania człowieka do tego, by pozbawiał życia drugiego. Często nacjonalistyczne zaślepienie lub antysemityzm stanowiły jedynie pretekst. W Niemczech podczas wojny nikt nie głodował, na wschodzie kontynentu natomiast warunki życia były straszne. "Dla Niemców 300 Żydów oznaczało 300 wrogów ludzkości. Dla Litwinów było to 300 par spodni i butów" – tak świadek tamtych czasów opisywał panujące powszechnie chciwe pożądanie mienia ofiar.

A w szerszym wymiarze – nad Sekwaną 97 procent przejętych żydowskich przedsiębiorstw pozostało w rękach Francuzów. Rząd węgierski dzięki majątkom pożydowskim mógł rozbudować system emerytalny i zahamować inflację. Ale czy to wystarczy do wyjaśnienia europejskiego wymiaru holokaustu? Czy też na końcu będziemy wiedzieć tylko tyle, że podobny koszmar wymyka się wszelkim próbom wytłumaczenia? (...)

Nie da się z całą pewnością stwierdzić, jak wielką rolę w konkretnych przypadkach odegrali niemieccy podżegacze. Przed i za linią frontu latem 1941 roku miały w każdym razie miejsce potworne wydarzenia, jak to w Jedwabnem we wschodniej Polsce. Około 40 polskich katolików, uzbrojonych w nabijane gwoździami pałki i metalowe rury na oczach wszystkich mieszkańców spędziło swoich żydowskich sąsiadów na rynek. Tam zmuszali ich, by tańczyli, niektórych zabili od razu, a pozostałych zamknęli w stodole, którą następnie podpalili. 300 mężczyzn kobiet i dzieci zginęło, nie doczekawszy się niczyjej pomocy.

Wydarzenie to w 2000 roku wywołało zainteresowanie na całym świecie, kiedy polski historyk Jan Gross zbadał dokładnie jego przebieg i został oskarżony przez wielu swych rodaków, że kala własne gniazdo. Komisja polskich historyków potwierdziła wyniki dochodzenia Grossa i zwróciła uwagę na cały region. Dziś więc wiadomo już dość dokładnie, co sprawiło, że mieszkańcy Jedwabnego i wielu innych miejscowości w 1941 roku stali się mordercami.

Czasem motywem były pieniądze. Niektórzy sprawcy byli zadłużeni u Żydów i w taki sposób próbowali pozbyć się obciążeń. Główny powód pogromów stanowiła jednak, jak się wydaje, wyimaginowana zemsta. Teza, że "ci właśnie Żydzi" tworzą swego rodzaju bazę dla sowieckiego panowania, przyciągała coraz więcej zwolenników, bo komuniści pochodzenia żydowskiego przez pewien czas byli bardzo licznie reprezentowani w niektórych sektorach radzieckiego aparatu władzy. Organizatorzy pogromów obciążyli więc Żydów winą za zbrodnie, jakich Rosjanie dopuścili się w latach 1939-1941 podczas okupacji wschodniej części Polski. (...)

Zasada oczerniania zadomowiła się także w Holandii i we Francji. Podobnie jak usłużne posłuszeństwo miejscowych władz, by nie stawać na przeszkodzie masowym morderstwom, lecz współdziałać. Powszechna była również wymówka, że o losie tych ludzi nie miało się najmniejszego pojęcia, nie mówiąc już o jakiejkolwiek wiedzy. Tak tłumaczyli się przestępcy siedzący za biurkiem, pomagierzy różnej maści i oportuniści. Istnieniu tej kategorii sprawców akurat we Francji często się zaprzecza. Tu bowiem zrodził się mit, że cały naród heroicznie walczył w "résistance", ruchu oporu, jak określił to generał Charles de Gaulle, późniejszy prezydent. (...)

Demianiuk to całkiem inny typ sprawcy, on nie należał do kolaborantów ani szmalcowników, którzy z dala od śmiercionośnej maszynerii wnosili swój wkład w dzieło wytępienia Żydów. Był dokładnie na miejscu – tak widzą to prokuratorzy, tak napisane jest w obszernym akcie oskarżenia. (...) Powinien stanąć przed sadem. – Jesteśmy to winni ofiarom holokaustu – powiedział wicekanclerz Niemiec Frank-Walter Steinmeier.

Ci, którym tacy ludzie jak Demianiuk przysporzyli cierpień, nie czują dziś chęci odwetu. (...) Thomas Blatt, ocalały z Sobiboru, mówi, że jest mu wszystko jedno, czy oskarżony trafi do więzienia, czy też nie. Ważny jest dla niego sam proces, chce jedynie, by prawda wyszła na jaw. Demianiuk mógłby z pewnością wiele opowiedzieć o Sobiborze i o przerażającym świecie ludzi, którzy pomagali dokonać Zagłady.

Brak komentarzy: