poniedziałek, 23 listopada 2009

Jak we Wrocławiu hartował się agent Tomek

Jacek Harłukowicz
2009-11-19, ostatnia aktualizacja 2009-11-19 16:15

- Bystrzak i wesołek, gadką potrafił wybrnąć z największych kłopotów - wspominają Tomasza K., najsłynniejszego polskiego agenta, znajomi z VIII LO we Wrocławiu. Kilka lat później przełożony w komendy wojewódzkiej policji napisał: "Cechuje go odwaga, zdecydowanie i samodzielność. Z uwagi na posiadane kwalifikacje zawodowe oraz cechy osobowości został skierowany do realizacji niebezpiecznych zadań operacyjnych".

Agent Tomek podczas działań operacyjnych.
Archiwum
Agent Tomek podczas działań operacyjnych.
Tomasz K. w czasach licealnych...
Archiwum
Tomasz K. w czasach licealnych...
Ponoć alkohol nigdy nie był mocna strona agenta Tomka.
Archiwum
Ponoć alkohol nigdy nie był mocna strona agenta Tomka.
Zanim stał się najsłynniejszym łowczym CBA, polującym na byłą posłankę PO Beatę Sawicką, celebrytkę Weronikę Marczuk-Pazurę i prezydentostwo Kwaśniewskich, Tomasz K. dorastał i uczył się we Wrocławiu. Tu się urodził, mieszkał, uczył i przez lata trenował sport. Tu rozpoczynał karierę w policji.

Dziś większość jego znajomych sprzed lat nie może uwierzyć, że ten niepozorny chłopak z rozbrajającym uśmiechem przeistoczył się w bezwzględnego łowczego. Wykorzystującego swój urok osobisty do polowania na kobiety, które urzeczone pięknym Tomkiem godziły się na łamanie prawa. Choć od trzech lat nie mieszka we Wrocławiu, zostawił po sobie wiele śladów, znajomości i niekoniecznie dobrych wspomnień.

Doskonale się adaptował

Tomasz K. ma dziś 33 lata. Dzieciństwo i młodość spędził na wrocławskich Krzykach, gdzie mieszkał z rodzicami w 10-piętrowym bloku przy ul. Powstańców Śląskich. W 1991 roku, po ukończeniu podstawówki, rozpoczął naukę we wrocławskim VIII LO. Wybór szkoły wydawał się oczywisty: 15-letni Tomek mieszkał tuż obok, od kilku lat trenował pływanie, a "ósemka" była szkołą o profilu sportowym, z którą klub Tomka - WKS Śląsk Wrocław - miał umowę.

Jego ówczesny wychowawca i nauczyciel historii J., by uwierzyć, że to spod jego skrzydeł Tomasz K. wyfrunął w Polskę łapać celebrytów, potrzebuje dobrej chwili. Ale Tomka pamięta doskonale.

Wspomina: - Nieszczególnie dobry uczeń, taki, o którym mówi się "leń śmierdzący". Jak wśród miernych pojawiła się trója, to należało mu to zaliczyć za sukces. Ale z klasy do klasy ślizgał się bez problemu.

Wiedząc już, kim stał się jego wychowanek, przypomina sobie cechy Tomasza, które pasują do jego dzisiejszego zajęcia: - W kontaktach z kolegami niczym się nie wyróżniał. Klasy sportowe to były grupy z przywódcami. Tomek liderem z pewnością nie był. Miał inną cechę: doskonale się adaptował i potrafił wyjść z każdej sytuacji.

J. zapamiętał Tomasza, bo nieczęsto zdarzało mu się, że musiał odwiedzać swoich podopiecznych w domach.

- Tomek został oskarżony o kradzież - wspomina. - Nic wielkiego, zwędził batonik z bufetu. Czort wie: założył się, że go ukradnie, czy naprawdę chciał go zwinąć, nie doszliśmy do tego. Skończyło się na pogadance w obecności rodziców i obniżonym zachowaniu.

Cztery sekundy gorzej od rekordu

Stanisław Miśków, do dziś uczący w VIII LO wychowania fizycznego, niewiele może o swoim uczniu powiedzieć: - Pływak, ale chyba bez większych sukcesów. Mieliśmy tu i mistrzów Polski, i olimpijczyków, ale Tomek do nich nie należał. Chyba potem wielkiej kariery nie zrobił.

Myli się. O ile w szkole Tomek niczym się nie wyróżniał, o tyle w klubie doskonale go pamiętają.

- Doskonale się zapowiadał, w wieku 17 lat setkę motylkiem pływał w 0,56 minuty - wspomina jeden z trenerów. - To tylko cztery sekundy gorzej od dzisiejszego rekordu Polski.

Trener nie chce, by ujawniać jego nazwisko: - Wiemy, dlaczego pan o niego pyta. Po co ktoś ma nam potem głowę zawracać, że za dużo gadamy?

Faktem jest, że od kiedy w mediach zaczęto pisać o agencie Tomku, pokazywać jego częściowy wizerunek, w klubie stał się obiektem szczególnych wspominek.

- Kto by pomyślał, że nasz Tomek zrobi taką karierę - śmieje się Kazimierz Bauer, który trenował go w szkole podstawowej i na początku liceum. Ma jednak o K. jako sportowcu jak najlepsze zdanie: - Bardzo dobry pływak. Jego specjalnością był delfin na krótkich dystansach. Kiedy przeszedł do seniorów, wykręcił nawet srebro na mistrzostwach Polski na setkę. Kontakt nam się urwał, kiedy skończył szkołę. Chyba chciał trenować za granicą, wyjechał do jakiejś ciotki do Hamburga, ale z tego, co pamiętam, nic nie wyszło i wrócił do Polski.

On jeden kąpał się bez niczego

Anka, znajoma ze szkoły i treningów, kiedy słyszy, że Tomasz K. to słynny "piękny Tomek z CBA", najpierw nie wierzy, potem przez pół minuty dławi się ze śmiechu. - Nasz Tomuś, z odstającymi uszami? Chociaż, jakby dobrze pomyśleć...

Tomasz nigdy nie miał problemu z dziewczynami - wspomina. Nawet te odstające uszy (widoczne na zdjęciach z tamtego okresu) mu nie przeszkadzały. Lubił zaszpanować nowym dresem, drogimi adidasami. - W tym szpanie był jednak jakiś taki ujmujący, zawsze uśmiechnięty. Szybko zdobywał przyjaciół, a dla kogoś, kogo polubił, był jak brat łata - pomocny i bezinteresowny. Ale kiedy trzeba było, to potrafił nieźle zaczarować. Na treningu po 20. czy 30. basenie grzbietem część z nas zaczynała oszukiwać. Jak trener przyuważył, dostawaliśmy kolejne karne dystanse. Tylko Tomuś mrugał tymi swoimi długimi rzęsami i zawsze się wykręcił.

Monice, innej koleżance z czasów pływania, w pamięci zapadła inna scena: - On nigdy nie czuł skrępowania. Po treningu pływackim normalną rzeczą jest prysznic, bo trzeba się opłukać z chloru. Chłopcy kąpali się w slipkach, dziewczyny w strojach, a on jeden bez niczego. Zero wstydu. A jak chodziłyśmy go podglądać, to się puszył. Ale trzeba przyznać - jak się spiął, to na swoim dystansie nie miał sobie równych.

Zapowiadał się na dobrego pływaka, już pod koniec liceum postanowił, że nie sportem będzie zarabiał na życie. Do matury w 1995 roku, kiedy zdawał jego rocznik, nie przystąpił, a dwa miesiące później wstąpił do policji. Wychowawca J. spotkał go w szkole kilka lat później.

- Pytał o możliwość przystąpienia go egzaminu. Słyszałem, że został policjantem, ale odziany w jakąś drogą skórę, ze złotym łańcuchem i pierścieniami wyglądał raczej jak złodziej samochodów - wspomina nauczyciel.

Lubił dobre bryki

Służbę we wrocławskiej policji Tomek zaczął od samego dołu - został aplikantem w oddziale prewencji. W notatce służbowej z czasów jego szkolenia można przeczytać: "Nie sprawiał żadnych kłopotów wychowawczych. Należał do policjantów łatwo przyswajających wiedzę teoretyczną i praktyczną". Po rocznym przeszkoleniu 1 maja 1996 roku został pełnoprawnym funkcjonariuszem policji, a cztery miesiące później na własną prośbę przeniesiony do batalionu zabezpieczania miasta KWP we Wrocławiu.

Ale nie miał zamiaru być zwykłym "psem" patrolującym ulice. W 1997 roku z oceną dobrą kończy szkolenie podoficerskie w szkole policyjnej w Słupsku. Rozpoczyna pracę w sekcji kryminalnej. To czas, kiedy Wrocław przoduje w policyjnych statystykach kradzieży samochodów. W odpowiedzi w policji powstaje zespół zajmujący się tylko i wyłącznie zwalczaniem tego procederu. Tomek dołącza do grupy. Od kolegów otrzymuje ksywkę "Kola".

- Pasował do tej ekipy: był dobrze zbudowany, ogolony na zapałkę, lubił dobre ciuchy i bryki - wspomina jeden z wrocławskich policjantów z długim stażem. - Oni wszyscy wyglądali jak prawdziwi złodzieje: markowe dresy, adidasy albo drogie garnitury i do wszystkiego obowiązkowe złoto. Łańcuchy, bransoletki, sygnety. Na wyposażeniu mieli cywilne drogie auta. Dla kogoś niezorientowanego byli nie do odróżnienia od zwykłych jumaków, ale o to przecież chodziło. Myśmy wołali na niego "Kola", choć pseudonimów miał kilka. W jednej z knajp, w której przesiadywaliśmy, wołali na niego "Majami". Chyba od policjantów z Miami - śmieje się funkcjonariusz.

Grupa zalicza sukcesy, liczba kradzieży w mieście gwałtownie spada. A Tomaszowi K. po raz pierwszy powija się noga.

O byłym chłopaku nie rozmawiam

4 lipca 1998 roku odbiera z pracy swoją dziewczynę, trzy lata starszą od siebie Dorotę F., i razem służbowym nieoznakowanym chryslerem neonem jadą ul. Hallera. Jest godz. 18, widoczność bardzo dobra. Nagle na wysokości skrzyżowania z Gajowicką Dorota słyszy: "trzymaj się!", a przed oczami wyrasta jej czerwona toyota MR2.

Oba auta po wypadku nadają się tylko na złom. Tomek ma złamane oba podudzia, Dorota dodatkowo prawy obojczyk.

Gorzej jest z kierowcą i pasażerką toyoty. Ireneusz S. ma złamany prawy obojczyk i przedramię, poważny uraz głowy, kręgosłupa szyjnego, liczne urazy wewnętrzne, krwiak mózgu. Jego pasażerka, 27-letnia Galina Ł., ginie na miejscu. Osieroca 4,5-roczną córeczkę.

Zaraz po wypadku na miejscu zjawia się kilkanaście radiowozów. Policjanci odgradzają auta od zbierającej się publiki, zabezpieczają ślady. Śledztwo mające wyjaśnić okoliczności zdarzenia prowadzi prokuratura.

Tomek K. zeznaje, że jechał z prędkością co najwyżej 60-70 km/godz., ale biegli stwierdzają jednoznacznie, że w momencie zderzenia z toyotą pędził "z prędkością nie mniejszą niż 110 km/godz.". Z tą opinią zgodne są zeznania jednego ze świadków, który mówi w śledztwie: "Wydaje mi się, że kierowca toyoty prawidłowo i bezpiecznie wykonał manewr zawracania i gdyby kierowca chryslera jechał z normalną prędkością, to do wypadku by nie doszło".

Tomasz K., Ireneusz S. i Dorota F. po rekonwalescencji dochodzą do siebie. Ale próby nie wytrzymuje związek policjanta z Dorotą F. Rozstają się. Dziś kobieta prowadzi we Wrocławiu sklep zoologiczny. O byłym chłopaku nie chce rozmawiać.

Człowiek ginie, sąd skazuje, Tomek zostaje w policji

Po trwającym blisko rok postępowaniu sąd uznaje, że winę za wypadek ponoszą obaj kierowcy: Tomasz K., bo jechał z niedozwoloną prędkością, Ireneusz S., bo wjechał na skrzyżowanie na czerwonym świetle.

W śledztwie Tomasz K. nie przyznaje się do winy, ale na rozprawie zmienia zdanie i wnosi o dobrowolne poddanie się karze. Sąd się do tego wniosku przychyla i 7 października 1999 roku skazuje go na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata i 1000 zł nawiązki na rzecz osoby sprawującej opiekę nad osieroconą córką Galiny Ł.

Choć w wypadku zginął człowiek, a sąd uznał Tomasza K. za współwinnego, nie stracił pracy w policji. A to nie był pierwszy wypadek z jego udziałem. Rok wcześniej, zjeżdżając z chodnika przy ul. Wielkiej we Wrocławiu, wjechał w jadącego prawidłowo volkswagena polo. Nie stanął jednak przed sądem. Prokurator zawiesił postępowanie na rok próby i zasądził 100 zł nawiązki na rzecz Polskiego Związku Niewidomych.

- Wyrok był za przestępstwo nieumyślne, wcześniejsza sprawa to była w rzeczywistości kolizja, a postępowania nie odwieszono, bo wyrok za Hallera zapadł po okresie próby - wspomina wrocławski policjant. Plotka głosi, że za Tomkiem wstawił się wówczas osobiście ówczesny komendant wojewódzki, a dziś wiceszef MSWiA Adam Rapacki. Rzeczniczka MSWiA Wioletta Paprocka nie potwierdza jednak tej informacji.

Czesał miasto, łapał jumaków

Laurkę Tomaszowi K. wystawia zastępca naczelnika Wydziału Kadr i Szkolenia KWP we Wrocławiu podinsp. Marek Bogacki. W swojej opinii pisze: "Przez cały dotychczasowy okres służby wykazywał zdolności adaptacyjne, nie stwarzał sytuacji konfliktowych w procesie wychowawczym i edukacyjnym. Cechuje go odwaga, zdecydowanie i samodzielność. Z uwagi na posiadane kwalifikacje zawodowe i cechy osobowości został skierowany do realizacji niebezpiecznych zadań w pionie kryminalnym. Posiada perspektywy rozwoju zawodowego".

Po rekonwalescencji Tomek wraca do pracy. Pracuje w parze z Arturem G., pseudonim "Grzybek", zamieszanym w atak antyterrorystów na dyskotekę Reduta (dziś już poza policją, ponoć wyjechał do Anglii). Lubią mówić o sobie, że "czeszą miasto w poszukiwaniu jumaków". Kiedy dziesięć lat temu jedna z dziennikarek "Gazety" pisze materiał o policjantach zajmujących się złodziejami samochodów, trafia akurat na Tomka i jego partnera. Przez całą noc "czesze" z nimi miasto. Funkcjonariusze chętnie opowiadają o swojej pracy.

"Grzybek": - Nie chwaląc się, jesteśmy najlepsi w kraju. Jeździmy i czeszemy po dziesięć, dwanaście godzin dziennie. Znamy jumaków, wiemy, czym jeżdżą.

"Kola": - Widziałem w telewizji pościgi nakręcane przez amerykańskich gliniarzy. Oni tam mogą auta spychać w czasie jazdy z drogi. A my o nasze musimy dbać, nie możemy ich narażać.

Obaj przyznają, że w policji zarabiają słabo. - Gdybyśmy tego nie lubili, nie moglibyśmy tu pracować - podkreśla "Grzybek".

Agent do zadań specjalnych

Ale także grupa samochodowa była na drodze kariery Tomasza K. tylko epizodem. Na krótko zahacza się w brygadzie antyterrorystycznej. Kiedy Wrocław odwiedzają polityczne VIP-y, współpracuje z Biurem Ochrony Rządu przy ich ochronie. Stamtąd trafia do Centralnego Biura Śledczego, policyjnej elity. Jego działania okryte są tajemnicą. Mariusz Kamiński, były szef CBA, zdradził podczas konferencji prasowej, że i w CBŚ pracował pod przykryciem, m.in. przy zwalczaniu przemytu narkotyków i ludzi. Stamtąd trafił w 2006 roku do CBA i został agentem do zadań specjalnych. Co robił, wiadomo dobrze z poważnych gazet i prasy brukowej. Jego ofiarami stały się posłanka Beata Sawicka, Weronika Marczuk-Pazura, miała zostać Jolanta Kwaśniewska.

Po zdekonspirowaniu przez media nowy szef CBA Paweł Wojtunik oświadczył, że Tomasz K. zostanie w służbie. Będzie dalej pracować dla CBA. Jednak już nie pod przykryciem. Zostanie mu przydzielone inne zadanie.

Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław

komentarze na Forum Gazeta.pl

Brak komentarzy: