sobota, 1 maja 2010

Alicja Bachleda-Curuś: Jestem flexible

Alicja Bachleda-Curuś i Colin Farrell w filmie Ondine
Alicja Bachleda-Curuś i Colin Farrell w filmie Ondine

- W Polsce idziemy często na łatwiznę: naśladujemy amerykańskie wzory albo koncentrujemy się na ciemnych stronach naszej historii. Ten polski pesymizm czasem mnie przeraża - mówi Alicja Bachleda-Curuś, tytułowa Ondine w filmie Neila Jordana

 
 
Ondine
Ondine
Ondine
Ondine
ZOBACZ TAKŻE
SERWISY
Paweł T. Felis: Wiara w selkie, kobiety, które zrzucają foczą skórę, jest tylko legendą z książek czy wciąż żywym mitem w Irlandii?

Alicja Bachleda-Curuś: W Polsce mamy legendy o Wandzie, która nie chciała Niemca, albo o smoku wawelskim, ale nigdy nie spotkałam kogoś, kto by tego smoka naprawdę widział. A w miasteczku, w którym kręciliśmy "Ondine", ta pamięć jest wciąż żywa - rozmawiałam z mieszkańcami, którzy zarzekali się, że ktoś kiedyś naprawdę taką osobę spotkał. Opowiadali o tajemniczych kobietach, dziwnie smutnych, które żyły wśród ludzi, zakładały rodzinę, a po siedmiu latach bez słowa znikały. Nie uciekały, ale - jak tłumaczono mi z przekonaniem - "wracały w otchłań oceanu".

W "Ondine" po raz kolejny Neil Jordan opowiada "realistyczną bajkę", historię o ludziach z krwi i kości, którzy funkcjonują w świecie żywego mitu.

- Uwielbiam w filmach Neila Jordana tę strefę mroku między dniem i nocą, którą po angielsku ładnie określa słowo "twilight". Do dziś pamiętam, jakie wrażenie zrobiły na mnie wiele lat temu "Gra pozorów" czy "Towarzystwo wilków". W "Ondine" świat jest bardzo niebajkowy: to świat prywatnych tragedii, nałogów, nieuleczalnych chorób, biedy. Ale nagle pojawia się w nim dziewczyna, którą niektórzy uważają za selkie, bo tego potrzebują: to ktoś, kto daje im światełko w tunelu. Łatwiej w nie uwierzyć, jeśli patrzy się na tę dziewczynę jak na kogoś, kto nie jest istotą ludzką i ma w sobie nadprzyrodzoną moc.

W "Ondine" mówisz po angielsku ze specyficznym akcentem - trochę irlandzkim, trochę wschodnioeuropejskim.

- Od początku wiedziałam, że muszę grać postać realną, która ma za sobą konkretną przeszłość, ale jednocześnie może być traktowana jak istota z wody. Próbowałam więc znaleźć niedookreślony akcent, który trudno będzie zakwalifikować. Trochę irlandzki, bo Ondine zaczyna mieszkać w Irlandii i używa słów, które tutaj właśnie usłyszała, ale trochę inny, żeby realistyczny, niebajkowy finał mógł być prawdopodobny. W efekcie miałam dość komfortową sytuację, bo nie musiałam się kontrolować - zmieniałam akcent w zależności od sytuacji, sceny, rozmówcy.

Jednym z najważniejszych bohaterów "Ondine" jest woda...

- Na planie musiałam pływać w wodzie o temperaturze 8 stopni, a jednocześnie pilnować się, żeby nie wyglądać na zbyt zmarzniętą, bo Ondine nie może przecież umierać z zimna. Wymagało to sporej dyscypliny i koncentracji, ale też zaufania do reżysera - kiedy oglądałam później niektóre ujęcia, nie mogłam uwierzyć, że tak właśnie wygląda moja twarz. W potwornym zimnie trudno do końca kontrolować mimikę.

Długo starałaś się o rolę u Neila Jordana?

- To on mnie wybrał. Zobaczył film "Trade", chciał się ze mną spotkać, ale chyba już wtedy był zdecydowany. Byłam akurat na wakacjach, kiedy dostałam od mojej menedżerki telefon: przesyłam ci faksem scenariusz Neila Jordana, czy możesz być za dwa dni w Londynie? Oczywiście rzuciłam wszystko i pojechałam.

O Zosi z "Pana Tadeusza" powiedziałaś kiedyś zdanie, które ładnie pasuje do "Ondine": "to zjawa, której urokowi poddaje się Tadeusz, ucieleśnienie jego snu o niewinności". Inaczej pracuje się na planie w Polsce i za granicą?

- Jeśli coś mnie zaskoczyło, to skala produkcji - nie spotkałam się w Polsce z takim rozmachem, chociaż i "Trade", i "Ondine" były filmami niskobudżetowymi. Udziela się jakaś euforia pracy, dzięki czemu masz poczucie, że pracujesz nad czymś naprawdę wyjątkowym. Chociaż na planie "Pana Tadeusza" było podobnie...

Z każdym reżyserem pracuje się inaczej - niektórzy robią dużo prób, jak Andrzej Wajda, innym - jak Neilowi Jordanowi - wystarczy parę dni na wspólne czytanie scenariusza.

Wielu polskich aktorów chciało zaistnieć na rynku międzynarodowym, ale bez skutku. To kwestia przypadku, szczęścia, pracowitości, znajomości?

- Wszystkiego po trochu. W "Trade" miałam pojawić się tylko w epizodzie. Znałam reżysera Marca Kreuzpaintnera, u którego zagrałam wcześniej w filmie "Sommersturm". Bardzo chciał dać mi rolę Veroniki

...ale producent nalegał, żeby główną rolę zagrała Milla Jovovich, która w ostatnim momencie zrezygnowała.

- A ja znalazłam się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. I pojawiłam się w filmie, w którym zauważył mnie m.in. Neil Jordan. To właśnie przypadek oraz szczęście.

Nie boisz się, że na brutalnym rynku amerykańskim może ci go zabraknąć?

- Nie skupiam się na Stanach - jestem tutaj, bo tu jest mój syn, ale chciałabym pracować równocześnie w Ameryce i w Europie. Teraz w Hollywood jest zresztą dość kiepska sytuacja ekonomiczna i filmów kręci się mało - jeśli nie są to komercyjne hity albo sequele tzw. pewniaków, często scenariusze utykają gdzieś na etapie finansowania. Mam na przykład nagranych kilka projektów, w tym dwa, na których realizację są duże szanse, ale cały czas czekamy na domknięcie budżetów.

Wyjechałaś do Stanów, żeby uczyć się w szkole Lee Strasberga, potem szlifowałaś angielską wymowę w Nowym Jorku. Dla aktora emigranta to niekończąca się praca?


- Kiedy patrzę wstecz, to myślę, że bez pracy, którą włożyłam jako kilkuletnia dziewczynka, nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem. Na początku granie było głównie przyjemnością, potem przyszła świadomość, że im więcej ćwiczę, tym lepsze są efekty. A ćwiczyłam sporo, bo przez całe dzieciństwo godziłam normalną szkołę, śpiew, taniec i aktorstwo. Może dzięki temu stałam się - jak mówi się tutaj - "flexible"?


Mówię i gram po angielsku, niemiecku, francusku, być może niedługo również po hiszpańsku, więc łatwo odzwyczaić mi się od akcentu. Zawsze, kiedy wracam z długiej podróży, zdaję sobie sprawę, jak dużo zapomniałam. Więc tę biegłość - mam na myśli akcent - cały czas muszę ćwiczyć.


Czy to plotki, że zamierzasz zagrać w polskim filmie?


- Bardzo bym chciała i szukam scenariuszy, w których będzie coś oryginalnego. A w Polsce, chociaż warsztatowo jesteśmy świetni, idziemy często na łatwiznę: albo naśladujemy amerykańskie wzory, albo koncentrujemy się na ciemnych stronach naszej historii czy naszej tożsamości. Ten polski pesymizm czasem mnie przeraża.


Za kilka tygodni będziesz jednak jednym z jurorów oceniających nowe polskie filmy w Gdyni


- I bardzo się z tego cieszę, bo wymądrzam się tu strasznie i krytykuję polskie filmy, a przecież od dłuższego czasu w Polsce już nie mieszkam. Wiem, że dzieje się coś dobrego w polskim kinie, że jest teraz naprawdę dobry czas dla młodych twórców.


Polski kompozytor Abel Korzeniowski, który od kilku lat mieszka w Los Angeles, opowiadał mi o największym zaskoczeniu: jechał do Hollywood z przekonaniem, że to gniazdo żmij, a okazało się, że i zwykli ludzie, i filmowcy są wobec siebie bardziej przyjaźni niż w Polsce.


- Nam, Polakom, często się wydaje, że wszyscy są tu sztuczni, bo ciągle pytają "How are you?", chociaż w ogóle ich to nie interesuje. Oczywiście ten optymizm jest powierzchowny, ale po paru latach w Los Angeles mam wrażenie, że łatwiej się z nim żyje. Kiedyś, kiedy wracałam do Stanów z Polski, sama chciałam od razu wszystkim opowiadać, że jest mi smutno, że jestem tu sama itd. Ale zrozumiałam, że nie muszę. I że ten uśmiech na powitanie nie jest taki zły.


Zmieniłaś się w Stanach jako aktorka, ale też jako kobieta.


- Te dwie Alicje rozwijały się równolegle. Myślę, że jako aktorka nabrałam większej pewności siebie, większej świadomości swoich możliwości i ograniczeń. Ale w moim życiu prywatnym zaszły ostatnio tak gruntowne zmiany, że nie da się ich oddzielić od pracy. Pracujemy przecież naszą wrażliwością i naszym doświadczeniem.


Wciąż nie wiem oczywiście, na ile uda mi się pogodzić macierzyństwo z aktorstwem, bo jestem świeżo upieczoną mamą: wystarczy krótki wyjazd na jeden dzień, a już mam wyrzuty sumienia. Nie wyobrażam sobie wyjazdu na parę tygodni, więc pewnie będę zabierać syna ze sobą na plan. Ale jak wtedy pogodzić aktorkę ze stuprocentową mamą, którą chciałabym być? Nie mam pojęcia. 

Brak komentarzy: