wtorek, 30 listopada 2010

Agent Tomek: Chroniłem Buzka, skułem w kajdanki Leppera. Teraz dostaje 4 tys. emerytury miesięcznie


  • Data publikacji: 30.11.2010 07:11

Zanim trafił do CBA, przez lata jako policjant rozpracowywał gangi narkotykowe i handlarzy bronią. Chronił najważniejszych polityków i zakuwał w kajdanki Andrzeja Leppera. Dzisiaj najsłynniejszy polski agent Tomasz K. (34 l.), który usidlił m.in. posłankę Beatę Sawicką i celebrytkę Weronikę Marczuk, jest już na emeryturze i dostaje 4 tys. zł.

"Super Express" ujawnia fragmenty książki Piotra Krysiaka "Agent Tomek. Spowiedź", która 10 grudnia pojawi się w księgarniach. Najbardziej znany polski tajniak opowiada o swoim prywatnym życiu, przerwanej karierze sportowej oraz pracy policjanta i agenta CBA.

Od pływaka do tajniaka

Urodził się we Wrocławiu. Ojciec był trenerem ciężarowców, mama pracowała w zakładach produkujących płytki do anten. Młody Tomek chodził do szkoły o profilu sportowym i kilka godzin dziennie spędzał na basenie. Kiedy w 8 klasie zdobył cztery medale na mistrzostwach Polski, postawił wszystko na jedną kartę. - Na basenie znałem każdy odprysk na kafelku. Organizm nie wytrzymywał obciążeń. Ale rzucałem pawia i pływałem dalej - wspomina.

Przeczytaj koniecznie: Agent Tomek: Nie uwodziłem Sawickiej ani Marczuk. To one do mnie lgnęły - ZDJĘCIA agenta Tomka Z TWARZĄ!

Na mistrzostwach Polski seniorów przegrał tylko ze słynnym Rafałem Szukałą. Kiedy jednak działacze uniemożliwili mu start na mistrzostwach Europy, powiedział - dość. Postanowił zostać gliną. Bez problemów przeszedł testy i szybko został rzucony na głęboką wodę. Rozpracowywał gangi narkotykowe i handlarzy bronią. Chronił polityków z pierwszych stron gazet, m.in. premiera Jerzego Buzka. - Chodziliśmy z nim po restauracjach, po rynku i wspomagaliśmy borowików - wspomina.

Dyplomy od Papały, Matejuka i Czerwińskiego

Niektórych polityków chronił, innych... zakuwał w kajdanki. - Kiedyś na granicy zatrzymywaliśmy Leppera. Był wtedy znany z ostrych zadym. Tym razem nie było problemów. Kajdany na łapy i szybko wsadziliśmy go do voyagera. Nie za bystry facet był wtedy z niego. Dopiero Tymochowicz zrobił mu dobry wizerunek - tłumaczy. Co ciekawe, w tamtym okresie agent Tomek współpracował z "Gazorem", czyli Pawłem Wojtunikiem, obecnym szefem CBA.

- Wielokrotnie wyjeżdżaliśmy razem do pracy w Polsce czy za granicą - opowiada.

Pod jego dyplomami za przeprowadzone akcje bądź wzorową służbę podpisywali się najsłynniejsi policjanci w kraju. Także ci, którzy piastują obecnie wysokie funkcje w państwie - wiceszef MSWiA Adam Rapacki, Janusz Czerwiński, kiedyś szef CBŚ obecnie wiceszef CBA, a także obecny szef KGP Andrzej Matejuk oraz nieżyjący już gen. Marek Papała.

Spotkanie z Kaczyńskim

W 2002 roku Tomek robi kurs na przykrywkowca (agenta). Z kilkusetosobowej grupy kurs przeszło tylko dwóch najlepszych.

Patrz też: Weronika Marczuk (Pazura): Agent Tomek zabił młodą kobietę

- Nie chciałbym, aby moja praca była odbierana tylko przez pryzmat dobrej zabawy i spożywania markowych trunków. To piekielnie ciężka robota - mówi Tomek. Do CBA trafił w 2006 roku. Najpierw musiał przejść testy i rozmowy kwalifikacyjne. Część z nich odbywała się w Kancelarii Premiera. To tam po raz pierwszy spotkał Jarosława Kaczyńskiego (61 l.). Minął się z nim na korytarzu. - Dzień dobry - powiedział kurtuazyjnie szef rządu.

Także na dzień dobry dostał w CBA 4 tys. złotych. Dwa razy więcej, niż zarabiał w policji. Po dwóch latach pracy w drużynie Mariusza Kamińskiego inkasował już 8 tys., tyle co wojewódzki komendant policji.

34-letni emeryt

Zanim dostał pierwsze zadanie, musiał zbudować swoją legendę, czyli wymyślić całe swoje życie - imię, nazwisko, rodziców, szkoły, do których chodził. Ostatecznie zdecydował, że będzie miał dwie tożsamości - Tomasz Małecki i Tomasz Piotrowski. Potem trzeba było jeszcze wyrobić dowód, paszport, prawo jazdy, kupić odpowiednie ciuchy i gadżety. Dopiero tak wyposażony ruszał na "polowanie". A co agent Tomek robi dziś? Nowe kierownictwo CBA przeniosło go do Wrocławia i posadziło za biurko. - I co ja tam miałem robić? Stemplować papierki? - złości się funkcjonariusz. We wrześniu odszedł na emeryturę. Dostaje ok. 4 tys. zł, ale nie ma zamiaru siedzieć w domu w kapciach.

- Dostałem kilka propozycji, nad niektórymi poważnie się zastanawiam.

Czy to 22-letni haker-samotnik ośmieszył Amerykę?

Michał Gostkiewicz
2010-11-29, ostatnia aktualizacja 2010-11-29 12:41

Ma 22 lata, niewinny uśmiech i pogodne niebieskie oczy. Od lata czeka na proces, który może zakończyć się wyrokiem wieloletniego więzienia. W maju chwalił się, że wykradł setki tajnych dokumentów z amerykańskich archiwów. Czy to zdobyte przez niego materiały ujawnił portal Wikileaks?

Czytaj więcej o ujawnieniu przez Wikileaks dokumentów amerykańskiej dyplomacji

Wszystkie przecieki Wikileaks wykradł prawdopodobnie niski rangą analityk z placówki wywiadu wojskowego w Bagdadzie - pisze "Gazeta Wyborcza". Chodzi o 22-letniego Bradleya Manninga, który w maju przechwalał się na czacie internetowym z hakerem komputerowym Adrianem Lamo, że skopiował setki dokumentów z wojskowego komputerowego systemu informacyjnego.

Zuchwała kradzież tajnych dokumentów

Jak młody analityk mógł uzyskać dostęp do wojskowego systemu, skopiować dane i wynieść je na zewnątrz? Jak opisuje "New York Times", dyrektywa amerykańskiego Departamentu Obrony zabrania użycia przenośnych dysków USB do wszystkich komputerów Pentagonu i amerykańskich służb wojskowych. Odpowiednie gniazda tych komputerów są zablokowane. Jednak dyrektywa nie wspomina nic o...płytach CD.

- Wchodziłem do pokoju z danymi z dyskiem z nalepką "Lady Gaga" i nagrywałem co chciałem. Nikt nic nie podejrzewał - opisywał swoją zuchwałą akcję Manning. A dostęp do tajnych informacji miał przez osiem miesięcy - przypomina "Gazeta Wyborcza".

Donos, aresztowanie i sąd. 52 lata więzienia?

W czacie z Adrianem Lamo Manning miał twierdzić, że materiały, w tym około 260 tys. depesz z ambasad i konsulatów amerykańskich do Departamentu Stanu, przekazał właśnie Wikileaks. Lamo - którego wiarygodność i obiektywność jest kwestionowana przez część prasy i blogerów - poinformował o rewelacjach Manninga władze federalne. Analityk został aresztowany i przewieziony do USA. Wymiar sprawiedliwości oskarża go o "skopiowanie tajnych danych" i "umieszczenie nieautoryzowanego sprzętu w tajnym systemie komputerowym" oraz "kontaktowanie się, przekazanie i dostarczenie niezweryfikowanemu źródłu informacji mających znaczenie dla bezpieczeństwa narodowego". Jeśli potwierdzi się, że to młody analityk wykradł tysiące dokumentów z wojskowych sieci i udostępnił Wikileaks, amerykański sąd może uznać go winnym ujawnienia co najmniej 11 tys. dokumentów zakwalifikowanych jako "tajne", 9 tys. oznaczonych jako "nie do okazania cudzoziemcom i obcym rządom" i 4 tys. oznaczonych jako "tajne i nie do okazania cudzoziemcom i obcym rządom". Grożą mu 52 lata więzienia.

Co jest w dokumentach Wikileaks?

W wielu depeszach, wymieniających poufne źródła informacji amerykańskich dyplomatów, znajdują się wzmianki z prośbami o ścisłą ochronę informatorów. Zagraniczne dzienniki i gazety, które otrzymały od Wikileaks zebrane przez portal informacje, zadeklarowały, że nie będą publikować tych z nich, które mogłyby zagrozić czyjemuś życiu lub zdrowiu. Ale to, co ujrzało dzięki Wikileaks światło dzienne, już wstrząsnęło amerykańską polityką. Niedługo po ujawnieniu tożsamości młodego hakera, brytyjski "Guardian" i niemiecki "Der Spiegel" opublikowały artykuły oparte na ujawnionych przez Wikileaks dokumentach dotyczących wojny w Iraku i Afganistanie, dotyczące m.in. zastrzelenia przez amerykańskich żołnierzy reporterów agencji Reuters. A od wczoraj amerykańska dyplomacja robi, co może, by uniknąć kompromitacji po ujawnieniu przez Wikileaks materiałów dotyczących m.in. Iranu, Korei Północnej i Rosji, ale także Wielkiej Brytanii i Niemiec. Wciążnie wiadomo, co dokładnie znajduje się w ponad 900 dokumentach , wysyłanych do Waszyngtonu z Polski. Media, w tym polskie, skłaniają się do interpretacji, że źródłem ujawnionych wczoraj materiałów był właśnie Manning.

Trudne dzieciństwo, samotność i...tajne dokumenty

Kim jest człowiek, który najprawdopodobniej upokorzył amerykańską dyplomację? "New York Times" pisze o ambitnym, zamkniętym w sobie dziecku amerykańskiego wojskowego i Walijki, która nie mogła odnaleźć się po przeprowadzce za mężem do małej, religijnej miejscowości w stanie Oklahoma. Młody Bradley był wyśmiewany przez rówieśników jako maniak komputerowy. Według "NYT" znające Manninga osoby wspominają o jego nad wiek sprecyzowanych zainteresowaniach i poglądach politycznych. Po rozwodzie rodziców przeniósł się z matką do jej rodzinnej Walii. Szybko stał się obiektem żartów ze względu na swój amerykański akcent i wybuchowy temperament. Według wspomnień szkolnych kolegów potrafił zareagować furią na najdelikatniejsze docinki i żarty. Koledzy śmiali się m.in. z jego homoseksualizmu - pisze "NYT". Po szkole średniej matka odesłała Bradleya do Oklahomy. Według przyjaciół Manninga - pisze "NYT" - kiedy jego ojciec dowiedział się, że syn jest gejem, wyrzucił go z domu. Wsparcie Manning znalazł dopiero w grupie uniwersyteckich znajomych swojego partnera - m.in. hakerów, z którymi młody pasjonat łamania komputerowych zabezpieczeń szybko znalazł wspólny język. Trochę wcześniej zaciągnął się do armii. Przeszedł szkolenie w Fort Huachuca w Arizonie i otrzymał certyfikat bezpieczeństwa. Niedługo później wyjechał na misję do Iraku. Ale i w wojsku mu nie szło - skarżył się na to, że jest "często ignorowany" przez przełożonych. Został nawet zdegradowany za domniemany atak na innego żołnierza.

Zamiary hakera: koniec hipokryzji i kłamstwa

Szef Wikileaks Julian Assange nazwał artykuł opublikowany przez "NYT" "absolutnie oburzającym". Assange dodał, że opisana przez amerykański dziennik historia życia Manninga odziera czyn młodego analityka z motywacji czysto politycznych i sprowadza wszystko do problemów z dzieciństwa i pragnienia zwrócenia na siebie uwagi. W ujawnionych przez jego rozmówców zapisach czatów, na których mówił o wykradzionych przez siebie dokumentach, Manning obszernie wspomina o swoich motywacjach. Jak mówił, natrafił na dokumenty i informacje, które nie powinny "leżeć na jakimś serwerze w piwnicach Waszyngtonu", ale "są własnością publiczną". Twierdził też, że miał nadzieję na to, że ujawnienie tajnych informacji amerykańskiej dyplomacji obnaży wykorzystywanie krajów "Trzeciego Świata" przez kraje rozwinięte, i sprowokuje dyskusje i zmiany.

Być może to przez splot wszystkich okoliczności życia osobistego i zawodowego pewnego dnia młody analityk w Bagdadzie wziął płytę oznaczoną "Lady Gaga" i zabrał ją ze sobą do pracy. Usiadł przed komputerem, zalogował się do systemu i nacisnął "kopiuj".

"Karząca dłoń Barcelony", "Barca skatowała ekipę Mourinho"


wyb. jp

2010-11-30

PRZEGLĄD PRASY. Polska prasa po poniedziałkowym Gran Derbi nie pozostawia suchej nitki na ekipie z Madrytu. "Po jednej stronie była magia, po drugiej tylko wściekła bezradność" - napisała Rzeczpospolita. Z kolei dziennik Polska The Times określiła mecz na szczycie Primera Division jako "kopanie leżących", a Przegląd Sportowy uważa, że "Mourinho powinien spalić się ze wstydu".

Przeczytaj relację Sport.pl z Gran Derbi »

Rzeczpospolita

Dziennik określa porażkę Realu 0:5 jako "odebranie złudzeń": - Barcelona zabrała Realowi prowadzenie w lidze, zabrała miano niepokonanego we wszelkich rozgrywkach tego sezonu, rozwiała złudzenia, że między wielkimi ligi hiszpańskiej zapanowała znowu równowaga sił.

Rzeczpospolita przedstawia niepowodzenie Królewskich w El Classico, jako osobistą klęskę ich trenera, Jose Mourinho: - Stracił na Camp Nou dużo więcej. On już w Realu spokoju nie zazna, a na pewno nie w tym sezonie. Choćby wygrał Ligę Mistrzów, a nawet rewanż z Baceloną, co zresztą nie byłoby takie zaskakujące, znając moc tego trenera w meczach u siebie. Bezsilności na Camp Nou i tak nikt mu nie zapomni.

- Chciałoby się, żeby ten mecz kojarzył się z bramkami, twórczym transem Barcelony, "la manitą": wyciągniętą dłonią i pokazywanymi na palcach rozmiarami zwycięstwa. Ale mocniej zapadną nam w pamięć sceny walki i kłótni - zauważyła Rzeczpospolita, przypominając liczne przepychanki z udziałem piłkarzy obu drużyn.

Polska The Times

Artykuł o Gran Derbi rozpoczyna się od słów: - Tego chyba się nikt nie spodziewał. Miało być starcie gigantów, a zobaczyliśmy kopanie leżących. Barcelona robiła i upokorzyła Real Madryt, którego piłkarze musieli przełknąć pierwszą porażkę od chwili, gdy trenuje ich słynny Jose Mourinho.

Dziennikarze Polski przypomieli, że poniedziałkowa porażka na Camp Nou, była szóstą w karierze portugalskiego szkoleniowca. - Nie zmieniły się również statystyki Mourinho, który choć eliminował w Lidze Mistrzów Barcę, to jednak jeszcze nigdy nie wygrał na jej obiekcie, choć próbował w sumie pięć razy. Szósta próba miała być udana.[...] W starciu z rozpędzoną jak pociąg Barceloną misternie zbudowana przez Portugalczyka konstrukcja runęła jak domek z kart.

Przegląd Sportowy

Zdaniem Przeglądu Sportowego Jose Mourinho, po tym meczu "powinien spalić się ze wstydu": - Miał poprowadzić Real do triumfu na Camp Nou, a został brutalnie upokorzony. - tak podsumowali pierwsze Gran Derbi w Królewskich Portugalczyka.

Samo spotkanie określają jako "pojedynek akcji z reakcją": - Mieliśmy tę nową jakość futbolu posuniętą do formy ekstremalnej. Budowanie wielokondygnacyjnych futbolowych konstrukcji kontra próba ich burzenia, wydostania się z uścisku Blaugrany.

A co z kartką dla Pepa Guardioli?

Szok w Katalonii. FC Barcelona - Real Madryt 5-0


2010-11-29 20:45:04
fotTo były Wielkie Derby Europy, ale w wykonaniu tylko jednego zespołu. FC Barcelona rozgromiła Real Madryt 5-0 i pokazała, że na naszej planecie jest piłkarskim tworem najbliższym doskonałości. Jose Mourinho poniósł najbardziej dotkliwą klęskę w swojej dotychczasowej trenerskiej karierze.

Gran Derbi Europa doskonale rozpoczęła Barcelona. "Barca" od pierwszego gwizdka arbitra rzuciła się do frontalnego ataku, próbując narzucić Realowi swój styl gry. "Królewscy" próbowali przeszkadzać Katalończykom, ale wychodziło z tego bardzo niewiele.

Już w 7. minucie spotkania dał o sobie znać Leo Messi. Argentyński geniusz lekkim lobem próbował zaskoczyć Ikera Casillasa i był o krok od powodzenia. Kopnął jednak piłkę minimalnie za mocno i ta ostatecznie trafiła w spojenie słupka z poprzeczką.

To było ostrzeżenie dla Realu i - mimo, że nie minęło jeszcze 10 minut gry - okazało się, że ostatnie. Po chwili Andres Iniesta cudownie posłał piłkę do Xaviego, a rozgrywający Dumy Katalonii wpadł w pole karne i precyzyjnym strzałem pokonał Casillasa.

Real już po pierwszej bramce był w szoku, a niespełna 10 minut później "Barca" wyprowadziła drugi cios! Tym razem Iniesta przerzucił piłkę na lewą stronę boiska, skąd zaatakował David Villa. Kupiony przed sezonem z Valencii gwiazdor ograł Sergio Ramosa, podał wzdłuż linii końcowej boiska do Pedro, a ten ostatni dołożył tylko nogę i z najbliższej odległości pokonał bezradnego Casillasa.

Real nie potrafił odpowiedzieć na doskonałą grę Barcelony, a kolejnym piłkarzom puszczały nerwy. Najpierw Cristiano Ronaldo odepchnął próbującego przytrzymać piłkę Pepa Guardiolę, a po chwili Ricardo Carvalho barkiem pchnął "krasnala" Messiego w twarz. Argentyńczyk niespecjalnie ucierpiał, za to pokazał, że gdy zajdzie taka potrzeba potrafi być dobrym aktorem!

Najlepszą okazję do zdobycia kontaktowej bramki miał Real w 36. minucie spotkania. Piłkę 30 metrów od bramki Victora Valdesa ustawił Ronaldo i w swoim stylu przymierzył ponad murem piłkarzy Barcelony. Do szczęścia zabrakło Portugalczykowi ledwie kilkudziesięciu centymetrów!

Od początku drugiej połowy Jose Mourinho wpuścił na boisko Lassanę Diarrę. Francuz ani przez moment nie grał jednak lepiej niż Mesut Oezil, za którego został wprowadzony. Diarra nie potrafił zorganizować dobrze gry Realu w obronie, a Barcelona tego wieczoru bezwzględnie to wykorzystywała.

Po godzinie gry jasne było, że to Gran Derbi zakończy się dla Realu klęską. Obie bramki były efektem fenomenalnej gry duetu Messi - Villa. Argentyńczyk dwa razy rewelacyjnie podał do "El Guaje", a ten nie miał problemów z pokonaniem Casillasa. Obrona Realu grała nerwowo i popełniała błąd za błędem. Ricardo Carvalho odbijały się czkawką słowa, że woli grać przeciwko Leo Messiemu, niż grającemu w Athletic Bilbao Fernando Llorente.

Drużyna Mourinho po stracie czwartej bramki posypała się już kompletnie i do samego końca spotkania skupiła się wyłącznie na wyrażaniu swojej bezsilności ostrymi faulami. Nerwów na wodzy nie potrafił utrzymać zwłaszcza Sergio Ramos, który na sekundy przed końcem meczu wyleciał z boiska za brutalne wejście w nogi Messiego.

Wtedy było już jednak 5-0 i prawdę mówiąc trudno dziwić się frustracji Ramosa. Moment wcześniej ani on, ani żaden z jego kolegów z obrony nie potrafił przeciąć podania Bojana Krkicia do Jeffrena, które ten ostatni zamienił na bramkę.

To były Wielkie Derby Europy, ale w wykonaniu tylko jednego zespołu. FC Barcelona pokazała, że na naszej planecie jest piłkarskim tworem najbliższym doskonałości, a Realowi paradoksalnie nigdy jeszcze nie brakowało do "Blaugrany" aż tyle.

Jose Mourinho poniósł najbardziej dotkliwą klęskę w swojej dotychczasowej trenerskiej karierze i teraz zarówno przed nim, jak i przed jego zespołem mnóstwo pracy, by uwierzyć w to, że z "Barcą" można w ogóle podjąć walkę.

Trudno uwierzyć w to, że drużyna grająca tak pięknie, jak Duma Katalonii może być dla rywali tak okrutnie bezwzględna!

FC Barcelona - Real Madryt 5-0 (2-0)

Bramki:

1-0 Xavi (11.)

2-0 Pedro (19.)

3-0 Villa (56.)

4-0 Villa (59.)

5-0 Jeffren (90.)

FC Barcelona: Victor Valdes - Dani Alves, Gerard Pique, Carles Puyol, Eric Abidal - Andres Iniesta, Xavi (87. Seydou Keita), Sergio Busquets - Pedro Rodriguez (87. Jeffren Suarez), Leo Messi, David Villa.

Real Madryt: Iker Casillas - Sergio Ramos, Pepe, Ricardo Carvalho, Marcelo (60. Alvaro Arbeloa) - Xabi Alonso, Sami Khedira - Cristiano Ronaldo, Mesut Oezil (46. Lass Diarra), Angel Di Maria - Karim Benzema.

Sędzia: Iturralde Gonzalez

niedziela, 28 listopada 2010

Gorący weekend na Morzu Żółtym

Bartosz T. Wieliński, MAK

2010-11-27

W weekend na Morzu Żołtym zaczynają się manewry amerykańsko - południowokoreańskie. Sytuacja zbliża się do krawędzi wojny - ostrzega Pjongjang

Fot. Kenji Suzuki AP

Lotniskowiec USS "George Washington" w drodze na Morze Żółte

Wczoraj na Yeonpyeong, ostrzelanej we wtorek przez wojska Północy wyspie Korei Południowej, znowu słychać było odgłosy artylerii. Skończyło się na strachu. Na wyspę nie spadły pociski, a odgłosy słychać było z Korei Północnej. Zapewne chodziło o postraszenie sąsiada bo wcześniej Północ ostrzegła USA i Koreę Południową, że jeśli nie odwołają zaplanowanych na weekend ćwiczeń morskich, to gorzko tego pożałują. - Sytuacja zbliża się do krawędzi wojny. - napisała północnokoreańska agencja KCNA. Ćwiczenia nie zostały odwołane. W rejon ćwiczeń na Morzu Żółtym dopływa amerykański lotniskowiec USS "George Washington".

Aprezydent Korei Południowej mianował nowego ministra obrony, którym został jego doradca ds. bezpieczeństwa, zwolennik utworzenia szybkich sił reagowania na nagłe zagrożenia Północy. Jego poprzednik podał się do dymisji na fali krytyki, że ostrzał zaskoczył Seul. Również wczoraj Seul ogłosił, że na dzień przed atakiem w bazie z której padły strzały, pojawił się Kim Dżong Il wraz z 27-letnim synem Kim Dżong Unem, którego szykuje na następcę.

Rozmowa z Josephem S. Bermudezem, ośrodka badawczego Jane's

BARTOSZ T. WIELIŃSKI: Czy świat jest bezsilny wobec Pjongjangu?

JOSEPH S. BERMUDEZ: Obawiam się, że tak. Ale tego typu prowokacje przebiegały według podobnego scenariusza. Ameryka postraszy lotniskowcem iwspólnymi manewrami zKoreą Południową. Chińczycy nacisną na Pjongjang i za jakiś czas sytuacja się uspokoi, a Pólnoc w nagrodę dostanie żywność i olej opałowy. Parę miesięcy będzie spokój. Jeśli Waszyngton i Seul chciałby pokazać, że nie pozwolą się więcej prowokować, musiałby już teraz odpowiedzieć siłą.

Myśli pan, że USA byłyby skłonne rozpocząć z wojnę?

- Na pewno nie chodziłoby o inwazję czy jakiś zmasowany atak. Wystarczyłoby dokonać tzw. proporcjonalnej odpowiedzi. Za atak na wyspę Yeonpyeong południowokoreańskie samoloty mogłyby zbombardować jakiś cel wojskowy na Północy. Ale dziś za wcześnie jednak mówić. Myślę, że politycy i sztabowcy wWaszyngtonie i Seulu zastanawiają się nad granicami własnej cierpliwości. Co jeszcze Północ musiałaby zrobić, żeby dostać po głowie? Pjongjang na pewno zdaje sobie sprawę, że jest nieprzekraczalna linia, bo wtedy wojny nie da się zatrzymać. Ale z drugiej strony w ostatnich miesiącach Północ pozwala sobie na coraz więcej. Na początku roku, gdy ostrzelała sporny rejon Morza Żółtego. Nikomu nic się wówczas nie stało. W marcu Północ storpedowała południowokoreańską fregatę, teraz od jej pocisków giną cywile.

Skąd ta eskalacja?

- Na szczytach władzy chyba dzieje się to samo co w latach 60. gdy wielkie wpływy mieli wojskowi. Wówczas linia demarkacyjna między Północą a Południem praktycznie płonęła. Północ ostrzeliwała pozycje Południa, komandosi przeprowadzali rajdy z lądu i morza. I wojna wisiała na włosku. Potem rola wojskowych została ograniczona. Jednak w ostatnim czasie Północ zreformowała armię i służby bezpieczeństwa. Wielu dowódców awansowano i przeniesiono do stolicy. Wojsko odzyskuje wpływy, a polityka robi się coraz bardziej agresywna.

Może w takim razie lepiej nie odpowiadać na zaczepki Pjongjangu?

- Część koreanistów tak uważa. Ale przymykanie oczu na kolejne prowokacje Kimów oznacza przyzwalanie na nie iwkońcu Północ zrobi się zbyt zuchwała.

Inni wierzą w sens sześciostronnych negocjacji na temat rozbrojenia atomowego Północy, które jednak na razie nic nie dały. Korea Północna raz w nich uczestniczy, a raz zrywa rozmowy. No i jest jeszcze jedna możliwość - traktować Koreę Północną tak jak ZSRR - demonstrować siłę, wciągnąć ją do wyścigu zbrojeń, prowokować i straszyć np. niespodziewanym alarmowym startem eskadr samolotów, które zawracałyby do baz tuż przed przekroczeniem granicy. W ten sposób można pogłębić wewnętrzny kryzys na Północy i wyczerpać kierownictwo kraju. Ale ma to swoje wady. Wojskowi Północy nie potrafią trzymać nerwów na wodzy i na prowokacje mogą odpowiedzieć ogniem.

Czy w Korei Północnej możliwe są wewnętrzne przemiany?

- Nie na miarę tych, które miały miejsce w 1989 r. w Europie. Północ jest zbyt izolowana. Ludzie nie wiedzą, że można żyć w innym systemie, bo nie wyjeżdżają, nie mają dostępu do internetu, prasy, książek. Nie można zainicjować społecznego fermentu. Możliwe jest natomiast, że w obliczu głodu władze przejmie grupa wojskowych i być może zliberalizuje system i uchyli drzwi na świat.

Świat rozdarty na pół między Real a Barcelonę


2010-11-28 10:01:35
fot"Byłoby głupotą sprowadzać Gran Derbi do pojedynku Messiego ze mną" - mówi Cristiano Ronaldo. Portugalczyk ma rację, obok laureatów dwóch ostatnich edycji "Złotej Piłki", w Barcelonie i Realu jest przecież 13 mistrzów świata.

Pięć meczów, 450 minut na boisku przeciwko Barcelonie i Cristiano Ronaldo wciąż nie wie, jak czuje się ktoś, kto pokonał Victora Valdesa. To zadziwiające jak na piłkarza, który w 54 spotkaniach w Realu Madryt trafił do siatki aż 51 razy. "Nie mam żadnej obsesji Barcelony" - zastrzega, ale i tak nikt mu nie wierzy. Na niewiele ponad dobę przed Gran Derbi Portugalczyk mówi o meczu z Katalończykami jak o jednym z wielu w drodze po mistrzostwo Hiszpanii, i to najlepszy dowód, jak bardzo stara się ukryć emocje.

Obsesja Messiego?

O całkiem inną obsesję można podejrzewać Leo Messiego. On Ikera Casillasa pokonał w ośmiu meczach siedem razy. Zadebiutował w Gran Derbi w listopadzie 2005 roku, kiedy fani z Santiago Bernabeu owacją na stojąco pożegnali jego wielkiego idola Ronaldinho. W marcu 2007 roku Leo zagrał pierwszy klasyk na Camp Nou zdobywając hat-tricka (3-3).

Co więc może martwić Argentyńczyka? Na przykład to, że choć w 49 spotkaniach Champions League trafił do siatki aż 31 razy, nigdy nie udało mu się to przeciw drużynie prowadzonej przez Jose Mourinho. Kiedy przypomniano mu o tym przed rewanżem z Interem w półfinale ostatniej edycji Champions League odpowiedział z uśmiechem: "Czyli jest na to najwyższy czas". Tamto spotkanie było jednak siódmym potwierdzającym regułę smutną dla Argentyńczyka.

Koledzy Messiego z Barcelony śmieją się słysząc takie rozważania. "Leo nie może mieć żadnych obsesji, bo kompletnie ignoruje statystyki" - mówią. Jego gole, mecze, zwycięstwa i trofea zliczają dziennikarze i kibice, sam 23-letni piłkarz traktuje je ponoć nonszalancko nie mając do futbolowej buchalterii ani głowy, ani serca.

Ronaldo też raczej nie drży ze strachu przed katalońską parą stoperów Carles Puyol - Gerard Pique. To fakt, że powstrzymali go w kilku ważnych meczach (finał LM w 2009, lub 1/8 finał MŚ w RPA), ale w ostatnim towarzyskim spotkaniu Portugalia - Hiszpania robił z nimi, co chciał.

Higuain groźniejszy niż Ronaldo?

Pep Guardiola i Jose Mourinho obiecują, że podczas Gran Derbi nie będzie specjalnych planów przeciw Ronaldo i Messiemu. Trener Barcy bardziej obawia się nawet strzeleckiego instynktu Gonzala Higuaina. Ronaldo jest wciąż aktywny: biega, kiwa, walczy i strzela - łatwiej mieć go pod kontrolą niż Argentyńczyka, który "przesypia" mecz, by dwa razy znienacka się ocknąć i go rozstrzygnąć.

Mourinho z kolei - ceniąc klasę Messiego -co najmniej na równi z nim stawia Xaviego i Iniestę. Zdaniem Portugalczyka to dwaj hiszpańscy pomocnicy sprawiają, że Argentyńczyk może być tak skuteczny.

Tegoroczne Gran Derbi zapowiada się porywająco ze względu na pojedynek trenerów, liderów drużyn, ale też 13 mistrzów świata w kadrach obu zespołów. Bohaterem może być Pedro, czy Busquets - czyli piłkarze uchodzący w Barcelonie za drugoplanowych, lub nawet Albiol i Arbeloa - złoci medaliści z RPA, których Mourinho sadza na ławce dla rezerwowych. Przy takiej konstelacji gwiazd w obu klubach każdego piłkarza stać na dokonanie czegoś niezwykłego.

"Zachowujecie się, jakby to miał być koniec świata" - powiedział do dziennikarzy zdumiony Pep Guardiola podczas jednej z konferencji przed Gran Derbi. Napięcie przed najważniejszym wydarzeniem w ligowej piłce narasta z każdą chwilą. Hiszpańskie media emocjonują się jakby w poniedziałek czekał ich finał mistrzostw świata. Tymczasem w praktyce ten mecz o niczym nie rozstrzygnie. "Nikt nie zdobywa tytułu w listopadzie" - przypomina David Villa. "Nawet, gdybyśmy przegrali, będziemy mieli do Barcy tylko dwa punkty straty i nikt nie powie, że mistrzostwo przepadło" - dodaje Marcelo.

Skończone dzieło Mourinho?

Praktyczna waga spotkania rzeczywiście nie jest największa, ale obie drużyny grają o coś od strony emocjonalnej bardzo istotnego. Gdyby po czterech porażkach z drużyną Pepa Guardioli Real zdobył na Camp Nou choć punkt, byłoby to ostatecznym dowodem, że dzieło Mourinho jest niemal skończone. Przez sześć ostatnich lat klub z Madrytu zrobił bardzo dużo, by nadwerężyć prestiż najlepszej drużyny świata XX wieku (sześć kolejnych porażek w 1/8 finału LM). W tym samym czasie Katalończycy przeszli drogę w przeciwną stronę - Międzynarodowe Stowarzyszenie Historyków i Statystyków Futbolu (IFFHS) uznało właśnie Barcę za najlepszy klub mijającej dekady. Stawiając jej czoła zespół z Madrytu dałby sygnał całej Europie, że wraca do gry.

Swoją wagę mają też zadawnione konflikty. Mecze Realu z Barceloną nigdy nie będą zwykłym kopaniem piłki przez 22 ludzi. Hiszpanie są świadomi siły oddziaływania za granicą rywalizacji ich największych klubów. Jeden z felietonistów "Sportu" zauważa, że w poniedziałek Katalonia będzie mogła sprzedać światu bezcenną reklamówkę. Być może nawet bardziej nośną niż film Woody'ego Allena: "Vicky Cristina Barcelona" - sławiący uroki stolicy regionu.

Ten sam felietonista "Sportu" opisuje wizytę w swojej redakcji kolegi z telewizji Al Jazeera, który przyleciał do Barcelony kilka dni wcześniej, by relacjonować atmosferę wokół hiszpańskiego klasyku. Korespondent z Kataru mówił mu, że w samolocie do Barcelony leciał tłum szejków chcących przeżyć ten niezwykły mecz z trybun. To tylko przykład dowodzący, które wydarzenie będzie w poniedziałek w centrum uwagi świata. Azja, Afryka, Ameryka, Australia z Oceanią i przede wszystkim Europa będą śledziły tę piłkarską wojnę jakby dotyczyła ona ludzi im bliskich.

Zapowiada się nadzwyczajny mecz

Ze sportowego punktu widzenia mecz też zapowiada się nadzwyczajnie. W kilku poprzednich latach starcia Realu z Barceloną miały zwykle wyraźnego faworyta. Najpierw w czasach galaktycznych był nim Real, potem drużyna Franka Rijkaarda z Ronaldinho, która popadła w kryzys w 2007 roku. Cztery ostatnie klasyki zdominował zespół Pepa Guardioli, w tym czasie Real przeżywał duże kłopoty. Teraz oba zespoły wydają się być u szczytu formy. Wygrały swoje grupy w Champions League, w lidze mają za sobą pasmo zwycięstw, w ostatniej kolejce wbiły rywalom w sumie 13 goli.

"Mówicie, że Barca wygrała z Almerią 8-0" - odpowiadał dziennikarzom Cristiano Ronaldo po wygranej Realu z Athletikiem Bilbao "zaledwie" 5-1. "Zobaczymy, czy nam też wlepi osiem" - ironizował. "Wystarczy nam 1-0" - powiedział potem skromnie Bojan Krkic. "Niech wygra lepszy, a lepszy jest Real" - stwierdził Portugalczyk. "Szanse są 50-50, choć przypominam, że to my gramy u siebie" - dodał Carles Puyol. Premier Zapatero stawia rzecz jasna na Barcę, tenisista Rafael Nadal, który awansował właśnie do finału Masters trzyma kciuki za Real. Jutro rozdarta na pół będzie nie tylko Hiszpania, ale większa część mieszkańców planety Ziemia.

"Mam talent": Zwycięzcą...


2010-11-27 22:01:46
fotZaskoczeni? Chyba nie mogło być inaczej - trzecią edycję programu "Mam talent" zgodnie z oczekiwaniami wygrała 11-letnia wokalistka Magda Welc.

Przypomnijmy, że pierwszą serię "Mam talent" wygrał gimnastyczny duet Melkart Ball, natomiast drugą - akordeonista Marcin Wyrostek.

Trzeci sezon "Mam talent" jest wyjątkowy - w finale znalazło się aż ośmiu wokalistów, co jest wydarzeniem bez precedensu w tym show.

Zaczęła właśnie wokalistka - Patrycja Malinowska, która sięgnęła po piosenkę Jacksons Five. "Podoba mi się, że masz w sobie 'zadziora'. Jesteś śpiewającym afrodyzjakiem" - chwalił juror Kuba Wojewódzki.

"Angels" Sarah McLachlan to bardzo ważna piosenka w życiu Kasi Sochackiej, ale jurorzy skupili się najpierw na wychwalaniu wyglądu wokalistki. "Pięknie zaśpiewałaś, nie mam słów" - to Agnieszka Chylińska, "Ty jesteś muzyką" - nie miał wątpliwości Wojewódzki.

Taneczno-akrobatyczny duet Ania & Jacek w historii finału zapisał się tym, że ich występ w pewnym momencie kompletnie się posypał. Jednak dopingowani brawami publiczności zmobilizowali się i dokończyli show. "Pokazaliście wielkie serce" - komentował Wojewódzki, a Chylińska z uznaniem wypowiadała się o ich walce do końca.

Pierwszym z wokalnych faworytów był Piotr Lisiecki, skromny chłopak z gitarą, który zaprezentował balladę "Lost" Anouk. Publiczność słuchała oniemiała, jednak jurorzy dość zaskakująco tym razem byli stonowani w pochwałach.

"Podoba mi się twój spokój, przy tobie Adam Małysz to gaduła i histeryk" - mówił Wojewódzki, jednak jego zdaniem takim utworem nie wygrywa się finału. "To najsłabszy twój występ, ale na każdej piosence odbijasz swoje piętno" - dodała Chylińska.

Energii i żywiołowości nie zabrakło za to w występie Sabiny Jeszki, która zaśpiewała "I Wanna Dance With Somebody" Whitney Houston. "Narodziła się wielka gwiazda" - oznajmiła trzecia jurorka Małgorzata Foremniak.

Wokalnym objawieniem okazało się trio Me Myself & I z jazzowo-beatboxową interpretacją kompozycji Fryderyka Chopina. Niezwykłe zgranie, feeling, świadomość tego, co się robi to wielkie atuty wokalnej grupy. "Największe odkrycie tego programu" - Wojewódzki z uznaniem kiwał głową, a Foremniak uroniła łzy ze wzruszenia. Chylińska również była pod wrażeniem: "Zaskakujący występ, chylę czoła".

Najlepiej dobrana piosenka - tak Chylińska skomentowała wykonanie przeboju "Easy" grupy Commodores (znanego także z wersji Faith No More) przez niewidomego wokalistę i pianistę Pawła Ejzenberga. "Jesteś magikiem. Niech słuchacze nie kierują się współczuciem, a podziwem, a ty po prostu jesteś wielkim wokalistą" - nie miał wątpliwości Wojewódzki.

"Śpiewa w tobie cała dusza" - dodała Foremniak.

W ścisłym gronie faworytów bukmacherów był Kamil Bednarek, który sięgnął po przebój "Is This Love" króla reggae Boba Marleya, na wstępie akompaniując sobie na saksofonie. "Wyrywasz Polskę z zaścianka" - mówił Wojewódzki, nawiązując do internetowych sukcesów grupy Star Guard Muffin, na czele której stoi Bednarek. Jej debiutancki album "Szanuj" właśnie zadebiutował na 13. miejscu najpopularniejszych płyt w Polsce.

"Ta piosenka była zbyt oczywista, jak na twój talent" - kręcił nosem Wojewódzki. "Jesteś niesamowitym wokalistą" - Chylińska była jednak na "tak".

Drugim nieśpiewającym finalistą było taneczne Studio UDS, które raczej nie powaliło. "To wszystko już było" - oceniła Agnieszka Chylińska.

Na koniec zaśpiewała główna faworytka - 11-letnia Magda Welc z Niedrzwicy Dużej. Podczas castingu zachwyciła dojrzałym wykonaniem "Nie żałuję" Edyty Geppert i po piosenkę tej samej wokalistki sięgnęła również w finale. "Kocham cię życie" głosami telewidzów przyniosło jej nagrodę główną - 300 tys. zł.

"Zajdziesz bardzo daleko" - trafnie przewidziała po finałowym występie Agnieszka Chylińska.

W najlepszej trójce znaleźli się sami wokaliści: Welc, Bednarek i Lisiecki i taka właśnie była końcowa kolejność trzeciej edycji "Mam talent". Nagroda specjalna w wysokości 100 tys. zł powędrowała do Sabiny Jeszki.

Tak śpiewa Magda Welc - zobacz jej zwycięski występ z finału "Mam talent":

Kowalczyk druga, na Bjoergen nie ma siły


2010-11-28 11:30:58
fotJustyna Kowalczyk zajęła drugie miejsce w biegu pościgowym na 10 kilometrów techniką dowolną, który odbył się w Kuusamo. Zwyciężyła najlepsza na początku sezonu Marit Bjoergen.

Norweżka, wyprzedziła Kowalczyk o 33,6 s. Trzecia przybiegła Szwedka Charlotte Kalla ze stratą 45,7.

- Miałam na starcie przewagę. Na drugiej pętli (w sumie były cztery po 2,5 kilometra - przyp. red.) byłam już pewna, że nie mogę przegrać - powiedziała Bjoergen, która jest bardzo zadowolona ze swoich występów w ten weekend.

Norweżka wygrała wszystkie trzy części minicyklu, który odbył się w Kuusamo, a więc sprint, bieg na 5 kilometrów techniką klasyczną i na 10 kilometrów techniką dowolną. Liderka Pucharu Świata wzbogaciła się więc o dodatkowe 200 punktów. W sumie było to jej dziewiąte zwycięstwo z rzędu - wygrała wszystkie cztery indywidualne starty w obecnym sezonie oraz pięć ostatnich w poprzednim.

W niedzielę zawodniczki startowały z uwzględnieniem różnicy czasu po piątkowych i sobotnich biegach. Bjoergen wyruszyła z przewagą 26 sekund nad Petrą Majdić, 35 na Kowalczyk i 43 nad Kallą. I tylko te cztery zawodniczki miały realne szansę walczyć o podium, ale nie o pierwsze miejsce, bo Norweżka spokojnie utrzymywała wystarczającą przewagę.

Polka szybo doścignęła Słowenkę, a po chwili dogoniła je Szwedka. Następnie Kalla i Kowalczyk zaatakowały zostawiając Majdić. Obie biegły wspólnie do jednego z ostatnich podbiegów, kiedy to nasza narciarka przyspieszyła i oderwała się od rywalki. Tym samym por raz drugi w ten weekend zajęła drugie miejsce, z czego na mecie była zadowolona.

Z pozostałych reprezentantek Polski najlepiej spisała się Paulina Maciuszek (LKS Poroniec), która była 44. Ewelina Marcisz (Halicz Ustrzyki Dolne) zajęła 59. miejsce, Martyna Galewicz (LKS Poroniec) 63., a Agnieszka Szymańczak (AZS AWF Katowice) 66.

W klasyfikacji generalnej PŚ Kowalczyk awansowała na trzecie miejsce. Do drugiej Kalli traci tylko dwa punkty, a do Bjoergen 131.

Kolejne zawody zaplanowano na 4 i 5 grudnia w Duesseldorfie. Zarówno Polka, jak Bjoergen zapowiedziały jednak, że nie wezmą w nich udziału. Na starcie pojawią się tydzień później w szwajcarskim Davos.

Bieg na dochodzenie na 10 km techniką dowolną i końcowa klasyfikacja cyklu Ruka Triple w Kuusamo:

1. Marit Bjoergen (Norwegia) 29.35,9

2. Justyna Kowalczyk (Polska) strata 33,6

3. Charlotte Kalla (Szwecja) 45,7

4. Nicole Fessel (Niemcy) 1.19,3

5. Julia Czekalewa (Rosja) 1.21,1

6. Vibeke Skofterud (Norwegia) 1.25,5

7. Petra Majdic (Słowenia) 1.30,6

8. Marianna Longa (Włochy) 1.38,1

9. Arianna Follis (Włochy) 1.54,6

10. Therese Johaug (Norwegia) 1.58,6

..

44. Paulina Maciuszek (Polska) 4.18,8

59. Ewelina Marcisz (Polska) 5.56,2

63. Martyna Galewicz (Polska) 7.03,1

66. Agnieszka Szymańczak (Polska) 7.18,0

czasy biegu na 10 km techniką dowolną:

1. Therese Johaug (Norwegia) 29.24,2

5. Nicole Fessel (Niemcy) strata 4,1

3. Justyna Kowalczyk (Polska) 10,7

3. Marit Bjoergen (Norwegia) 11,7

5. Charlotte Kalla (Szwecja) 14,1

6. Julia Czekalewa (Rosja) 15,8

..

41. Paulina Maciuszek (Polska) 1.37,7

60. Ewelina Marcisz (Polska) 2.59,1

62. Martyna Galewicz (Polska) 3.55,0

63. Agnieszka Szymańczak (Polska) 4.15,7

klasyfikacja PŚ (po pięciu z 31 zawodów):

1. Marit Bjoergen (Norwegia) 440 pkt

2. Charlotte Kalla (Szwecja) 311

3. Justyna Kowalczyk (Polska) 309

4. Nicole Fessel (Niemcy) 217

5. Vibeke Skofterud (Norwegia) 206

6. Julia Czekalewa (Rosja) 188

7. Petra Majdic (Słowenia) 186

8. Arianna Follis (Włochy) 184

9. Marianna Longa (Włochy) 186

10. Therese Johaug (Norwegia) 149

piątek, 26 listopada 2010

Łzy Lady GaGi w Trójmieście


2010-11-26 23:40:34
fotNiespodzianka polskich fanów kompletnie rozbroiła Lady GaGę. Amerykanka podczas koncertu w Polsce przez dwie minuty płakała ze wzruszenia i nie potrafiła wydusić z siebie choćby zdania.

24-letnia Lady GaGa, najpopularniejsza obecnie wokalistka na świecie, wystąpiła w piątkowy wieczór, 26 listopada, w nowoczesnej, 13-tysięcznej hali Ergo Arena, znajdującej się na granicy Gdańska i Sopotu. Ekscentryczna artystka na scenę wyszła o godzinie 20.40 i występowała przez ponad 120 minut!

Wszystko za sprawą polskich fanów. GaGa otwarcie przyznała w drugiej części koncertu, że chciała w Polsce zaprezentować skrócony wariant Monster Ball Tour. Jednak wystarczyło kilkaset uniesionych w górę karteczek, by zapłakana Amerykanka zmieniła swoje "nikczemne" plany.

Tuż przed wykonaniem utworu "Telephone", gdy wokalistka zbliżyła się do publiczności, jej fani jak na komendę wznieśli do góry motto piosenkarki i zarazem tytuł jej płyty, która ukaże się w 2011 roku - "Born This Way" ("taka już się urodziłam").

GaGa osłupiała. Z początku wydawało się, że to wystudiowane, teatralne zdumienie, ale za chwilę na telebimach ujrzeliśmy, jak piosenkarka... zanosi się szlochem. "Jesteście naj... Nie wiem, co mam powiedzieć" - wydusiła z siebie po kilku dłuższych chwilach wzruszenia. Gdy już doszła do siebie, wykrzyczała w swoim stylu: "A teraz urwę wam głowy kawałkiem, który zrobiłam z Beyonce!" - chodziło oczywiście o wspomniany "Telephone".

W piątkowy wieczór GaGa wielokrotnie nawiązywała do tej sytuacji. Nowa królowa popu w rewanżu za polską gościnność wykonała premierowy utwór - "You And I". Zdradziła też, że album "Born This Way" może być "dłuższy niż się spodziewacie" - GaGa rozważa zamieszczenie na płycie ponad 20 piosenek.

Przy "You And I" dała zresztą nie lada popis - jedną nogą stanęła na fortepianie, drugą zaczęła akompaniować gitarzyście, i w ten sposób obiema nogami wykonała całkiem psychodeliczną solówkę. To nie koniec. Za chwilę z powrotem usiadła przy fortepianie i zaimprowizowała dalszy ciąg utworu. Zaskoczyła tym nawet swoich muzyków, którzy nie bardzo wiedzieli, co ze sobą począć. Gdy GaGa krzyknęła na basistę, zaczęło się kilkuminutowe, jazzowe jam session, do którego po kolei włączali się również pozostali instrumentaliści.

Stefani Germanotta dobitnie pokazała, w czym jest o wiele lepsza od Madonny - świetnie śpiewa na żywo, nawet przy intensywnym ruchu. "Chcecie wiedzieć, ile piosenek wykonałam dziś z playbacku?" - pytała prowokacyjnie. - "Ani jednej nuty! Płacicie za bilety na mój koncert i dlatego nigdy bym sobie na to nie pozwoliła!"

Lady GaGa w Ergo Arena od akcji z karteczkami w połowie koncertu wymieniła słowo "Poland" chyba kilkadziesiąt razy, a przy okazji otulała się polską flagą wręczoną jej przez fanów. Gdy w trzeciej godzinie koncertu wykonywała finałowy numer "Bad Romance", wyglądała na wyczerpaną. Nie zmęczoną. Wyczerpaną. Jak po maratonie.

Hasło "Born This Way" stało się motywem przewodnim tego show. GaGa w swoich długich i głośnych przemowach - niekiedy dość pompatycznych, ale chyba szczerych - apelowała do swoich sympatyków, by wyzwolili się z kompleksów, by nie wstydzili się być takimi dziwakami jak ona sama, by manifestowali swoją odmienność. Piosenkarka na potrzeby "Monster Ball Tour" przyjęła rolę przywódcy buntu przeciwko nietolerancji i na rzecz wolności totalnej.

Nawet jeśli odezwy Lady GaGi wydadzą się niektórym pretensjonalne, to nie sposób jej odmówić fenomenalnej więzi, jaką zbudowała ze swoimi fanami. To rzecz dziś rzadko spotykana, żeby sympatycy tak mocno identyfikowali się ze swoją gwiazdą, a gwiazda z nimi (co było widać po emocjonalnej reakcji piosenkarki). Ta obustronna identyfikacja to dziś największy kapitał Lady GaGi.

Michał Michalak, Gdańsk (i Sopot)

Występ Lady GaGi w Ergo Arena poprzedził mini koncert glamrockowego zespołu Semi Precious Weapons, zaprzyjaźnionego z GaGą. - Chcemy być największą, rockandrollową formacją świata - powiedział portalowi INTERIA.PL wokalista grupy, Justin Tranter. Wkrótce będziecie mogli na naszych stronach przeczytać zapis tej rozmowy i znaleźć więcej informacji na temat Semi Precious Weapons. Dodajmy tylko, że biseksualny Tranter, mocno kojarzony z nurtem queer, wystąpił w butach na wysokim obcasie, widzów nazwał "polish sluts" (nie obraźliwie, raczej pieszczotliwie), a najwierniejszym fanom obiecał, że będzie im świadczył "usługi seksualne". Nudno w każdym razie nie było.

piątek, 5 listopada 2010

Liga Europejska. "City nie mogą mówić o pechu", "Czarne chmury nad głową Manciniego"

ka
2010-11-05, ostatnia aktualizacja 2010-11-05 09:43

04.11.2010, godzina 19:00

Lech Poznań

Bramki:
D. Injac (30.), Arboleda (86.), Możdżeń (90.+1)
Kartki:
Rudnevs, Djurdjevic - żółta.
Skład:
J. Buric - M. Kikut, B. Bosacki, M. Arboleda, L. Henriquez - S. Peszko (73. Wilk), D. Injac (57. Kiełb), I. Djurdjevic, S. Krivets - S. Stilic (62. Możdżeń) - A. Rudnevs
3
1
  • 22 Poł1
  • 11 Poł0

Stadion Miejski

Manchester City

Bramki:
E. Adebayor (51.)
Kartki:
Richards, Bridge - żółte.
Skład:
S. Given - P. Zabaleta, M. Richards, D. Boyata, J. Lescott - A. Johnson P. Vieira, W. Bridge (70. Kolarov), S. Wright-Phillips (45. D. Silva) - J. Milner (77. Kompany), E. Adebayor

Brytyjska prasa w pomeczowych komentarzach koncentruje się na problemach Manchesteru City i trenera Manciniego, który nie może być pewny utrzymana posady do środowego derbowego spotkania z United. Piękny gol Możdżenia sprawił, że City nie mogą mówić o pechu - zaznacza "Daily Mail".

LE. Lech Poznań - Manchester City
Fot. Lukasz Cynalewski / Agencja Gazeta
LE. Lech Poznań - Manchester City
LE. Lech Poznań - Manchester City
Fot. KACPER PEMPEL REUTERS
LE. Lech Poznań - Manchester City
LE. Lech Poznań - Manchester City
Fot. KACPER PEMPEL REUTERS
LE. Lech Poznań - Manchester City
Lech Poznań - Manchester City 3:1 - STRONA MECZU »

"Guardian": Polacy zasłużyli na wygraną, świetny Stilić

" Po ostatnim gwizdku Mancini zaprzeczał jakoby jego zawodnicy rozegrali słaby mecz, sugerując, że zostali ofiarami złego losu. Patrząc bardziej beznamiętnym wzrokiem zobaczyłby wszystko w zupełnie innym świetle. Wymowne jest, że przynajmniej do czasu wprowadzenie Davida Silvy najbardziej wyróżniającym się graczem był pomocnik gospodarzy Semir Stilić. Polacy są godni miana zwycięzców" - nie pozostawia wątpliwości prestiżowy "Guardian".


"Daily Telegraph": Czarne chmury nad głową Manciniego


"Manchester City poniósł trzecią z rzędu porażkę, co nie zdarzyło mu się od 18 miesięcy. Nad głową Manciniego zebrały się ciemne chmury. - W tej chwili wszystko jest przeciwko nam - powiedział, ale prawdę mówiąc, nie było nic do gadania. City poniosło pechową porażkę" - uważa komentator "Daily Telegraph".

"The Sun": Czy Mancini utrzyma posadę do derby?

"Ostatnią rzeczą jakiej potrzebował Mancini było odwrócenie się on niego szczęścia na cztery minuty przed końcem meczu, kiedy Manuel Arboleda strzelił głową bramkę, nie do końca zdając sobie sprawę że to robi. Następnie w doliczonym czasie potężnie uderzył Mateusz Możdżeń, i Manchester przegrał mecz w którym rządził na boisku przez większą część drugiej połowy.

Teraz Mancini musi zatrzymać West Bromwich w niedziele, by utrzymać posadę do środowego derbowego meczu z United - zaznacza "The Sun".

"Daily Mail": City nie mogą mówić o pechu

"Niebiosa, pomóżcie!" - pisze w tytule "Daily Mail" obrazując go zdjęciem wyraźnie zaniepokojonego Emmanuela Adebayora wznoszącego oczy w górę.

"Fan drużyny z Poznania wychylił się, by przybić Manciniemu piątkę po meczu, ale ten zdenerwowany uderzył go w rękę. Jeśli City chcieli zwalić swoją porażkę na pecha, zostali skarceni trzecią bramką w 90 minucie. Wspaniałe uderzenie przypieczętowało wielką wygraną Polaków, którzy zasłużyli sobie na świętowanie przed swoimi fanami - przyznaje "Daily Mail".

"The Independent": Pieniądze nie grają

Mancini zdecydował się mocno odświeżyć skład - dokonał ośmiu zmian w porównaniu z sobotnim meczem na stadionie Molineux. Nie mógł skorzystać z Carlosa Teveza i braci Toure. Sezon City nie jest jeszcze zmarnowany, ale porażka składu wartego 315 milionów funtów z drużyną o wartości 19 milionów, z najdroższym Semirem Stiliciem wartym 2,3 miliona, pokazuje, że nie tak miały się spełniać marzenia" - smutnie konstatuje "The Independent".


Ewentualnie 9 dywizji


Marcin Górka
2010-11-05, ostatnia aktualizacja 2010-11-05 00:42

Anders Fogh Rasmussen
Anders Fogh Rasmussen
Fot. YVES HERMAN REUTERS

NATO ma już gotowe nowe plany obrony Polski i krajów nadbałtyckich - dowiedziała się "Gazeta". Sojusz wytypował konkretne dywizje i porty, które mogłyby służyć ewentualnej operacji

ZOBACZ TAKŻE
Tak zwane plany ewentualnościowe nie tylko gwarantują państwu pomoc zbrojną sojuszników. Są też zarysem operacji bojowej, która może być przeprowadzona na terenie państwa, gdyby zostało ono zaatakowane. Takie plany mają jeszcze od czasu zimnej wojny wszystkie stare kraje NATO.

Polska takie plany miała od 1999 r. - wstąpienia do NATO - ale wymagały one uaktualnienia (m.in. z powodu wycofania części jednostek amerykańskich z Europy). Równocześnie zabiegaliśmy o objęcie takimi planami krajów bałtyckich - Litwy, Łotwy i Estonii.

Polskie zabiegi zakończyły się sukcesem. - Plany dla Polski zostały przygotowane we wrześniu tego roku po uzgodnieniu z szefami obrony państw bałtyckich i Polski - mówi nasz informator w dowództwie NATO. - Zawierają działania w pierwszej fazie operacji. Plany dla Polski są już dość szczegółowe, dla państw bałtyckich - to wstępna wersja.

- Po dwóch latach udało się przygotować plany ewentualnościowe dla Polski - potwierdza nam szef MON Bogdan Klich. Odmawia jednak rozmowy o szczegółach - to tajemnice Sojuszu.

Nieoficjalnie wiemy, że plany są już przyjęte przez dowództwo Sojuszu. Kraje NATO mają je zatwierdzić na szczycie w Lizbonie za dwa tygodnie.

Według nieoficjalnych informacji dowodzenie nad operacją obronną Polski i państw bałtyckich obejmie Dowództwo Sił Połączonych NATO w Brunssum w Holandii, które odpowiada za bezpieczeństwo Europy Środkowo-Wschodniej. Co ważne, tego dowództwa nie objęły cięcia w ramach prowadzonej właśnie reformy NATO.

Brunssum wyznaczy kwaterę tzw. wysokiej gotowości, która bezpośrednio będzie prowadziła operację w Polsce.

W przypadku agresji na Polskę NATO zamierza rzucić do walki aż dziewięć dywizji. Z tego cztery polskie, pozostałe to jednostki krajów zachodnich, wśród nich brytyjskie, niemieckie i amerykańskie. - Zostaną przerzucone wszystkimi możliwymi drogami: lądową, kolejową, na pokładach samolotów i morską.

Wytypowano już porty, które mają przyjmować duże jednostki desantowe. Wśród polskich najistotniejsze jest Świnoujście. Ten port za pieniądze NATO przechodzi obecnie gruntowną modernizację, by mógł przyjmować duże okręty o długości ponad 200 m i zanurzeniu powyżej 10 m.

Z NATO-wską pomocą został także zmodernizowany port w Gdyni. Polsce bardzo zależało, by wojska sojuszników mogły lądować nie tylko przy zachodniej granicy kraju.

NATO przewiduje też, że zachodnie wojska będą przerzucane do niemieckich portów w Rostocku, Wismarze, Stralsundzie, w ostateczności - jeśli nie będzie można bardziej na wschód - do portu w Hamburgu.

- Wyznaczone zostały jednostki marynarki wojennej, które będą bronić polskiego wybrzeża - dodaje nasz rozmówca z NATO. - To okręty brytyjskie i amerykańskie.

Polski system obrony powietrznej jest już zintegrowany z systemem NATO. Sojusz m.in. rozbudował stacje radiolokacyjne na terenie Polski.

Do systemu NATO włączony jest też system Baltic Air Policing. To rotacyjny system obrony powietrznej, który nad krajami bałtyckimi pełnią siły powietrzne poszczególnych krajów NATO. Już kilkakrotnie przeganiały one rosyjskie myśliwce, które ocierały się o przestrzeń powietrzną tych państw bądź nawet ją naruszały. Jeszcze w tym miesiącu nad krajami bałtyckimi odbędą się duże ćwiczenia, w których udział wezmą m.in. amerykańskie samoloty bojowe.

W obronę Polski zaangażowane mogą zostać także Siły Odpowiedzi NATO (NATO Response Force). To jednostki różnych państw Sojuszu, które rotacyjnie pełnią dyżur bezpieczeństwa w Europie. Problem w tym, że nie osiągnęły one wciąż takiej gotowości, jakiej życzyliby sobie dowódcy NATO i polski resort obrony.

Szef MON Bogdan Klich uważa, że NRF to siły "na papierze", i naciska, by jak najszybciej mogły przeprowadzić ćwiczenia na terenie Polski. To jeden z polskich postulatów na szczyt w Lizbonie.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Order Orła Białego dla naczelnego "Gazety Wyborczej"

kid, tvn24.pl
2010-11-05, ostatnia aktualizacja 2010-11-05 10:47

Współczesny Order Orła Białego
Współczesny Order Orła Białego
Fot. Jerzy Gumowski / AG

Biskup Alojzy Orszulik, Jan Krzysztof Bielecki, Aleksander Hall i Adam Michnik mają otrzymać od prezydenta Bronisława Komorowskiego najwyższe i najstarsze polskie odznaczenie

Michnik o internecie: - Zadaję sobie pytanie, czy internet kiedyś wyprze gazety papierowe. Potrafię sobie wyobrazić taką sytuację, ale z drugiej strony ludzie zadawali sobie pytanie, czy kino wyprze teatr a telewizja radio. Tak się nie stało.
Fot. Małgorzata Kujawka / Agencja Gazeta
Michnik o internecie: - Zadaję sobie pytanie, czy internet kiedyś wyprze gazety...

Fot. Waldemar Kompała / AG Jan Krzysztof Bielecki
Fot. Robert Kowalewski / AG
Jan Krzysztof Bielecki

fot. Kamil Gozdan / AG
SERWISY
SONDAŻ
Czy Adam Michnik powinien zostać uhonorowany Orderem Orła Białego?

Tak
Nie

Prezydent ma je wręczyć 10 listopada w przeddzień rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości.

Adam Michnik to redaktor naczelny "Gazety Wyborczej", jeden z jej założycieli. Przed 1989 r. działał w opozycji, w 1968 r. za udział w wydarzeniach marcowych został relegowany z uczelni, w II połowie lat 70 był w Komitecie Obrony Robotników. Od lat 70 był redaktorem lub współpracownikiem niezależnych pism wychodzących w drugim obiegu. W 1980 r. został doradcą mazowieckiej "Solidarności", po wprowadzeniu stanu wojennego został internowany, do 1984 r. bez wyroku przebywał w areszcie, w 1985 r. skazany na 3 lata więzienia za próbę organizacji strajku w Stoczni Gdańskiej, zwolniono go po amnestii w 1986 r. W 1988 został doradcą nieformalnego Komitetu Koordynacyjnego Lecha Wałęsy, a następnie członkiem Komitetu Obywatelskiego. Uczestniczył aktywnie w przygotowaniach, a potem obradach Okrągłego Stołu. Jest laureatem licznych polskich i zagranicznych wyróżnień, m.in. Francuskiej Legii Honorowej.



Alojzy Orszulik został biskupem w 1989 roku. Przez wiele lat pełnił funkcję sekretarza pomocniczego, a następnie zastępcy sekretarza Episkopatu Polski. W 1989 roku był obserwatorem ze strony Kościoła w obradach "Okrągłego Stołu".

Jan Krzysztof Bielecki to były premier i b. prezes banku Pekao SA. Przed 1989 r. był jednym z ekspertów "Solidarności". Obecnie pełni funkcję przewodniczącego Rady Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów.

Aleksander Hall to b. opozycjonista i ministrem w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. W 1989 roku brał udział w obradach Okrągłego Stołu.

Order Orła Białego to najstarsze i najwyższe odznaczenie państwowe Rzeczypospolitej Polskiej nadawane za znamienite zasługi cywilne i wojskowe dla pożytku Rzeczypospolitej Polskiej, położone zarówno w czasie pokoju jak i w czasie wojny. Nie dzieli się na klasy. Nadawany jest najwybitniejszym Polakom oraz najwyższym rangą przedstawicielom państw obcych. Noszony jest na wstędze błękitnej przewieszonej przez lewe ramię do prawego boku. Gwiazdę Orderu, niegdyś haftowaną, nosi się na lewej piersi.

Orzeł Biały dla Michnika??? Szok na prawicy

Portal niezależna.pl podaje, że "w trybie natychmiastowym" rezygnację ze stanowiska członka Kapituły Orderu Orła Białego" złożył b. Rzecznik Interesu Publicznego Bogusław Nizieński. Z Kapituły ma też odejść Andrzej Gwiazda i - jak pisze niezalezna.pl "prawdopodobnie" b. premier Jan Olszewski. O odznaczeniach mieli dowiedzieć się z telewizji TVN24.

Źródło: Gazeta Wyborcza


Cimoszewicz: Język Kaczyńskiego to język głupiego kaznodziei

luk
2010-11-05, ostatnia aktualizacja 29 minut temu
Włodzimierz Cimoszewicz
Włodzimierz Cimoszewicz
Fot. Agnieszka Sadowska / Agencja Gazeta

- Mam nadzieję, że Kaczyński będzie ponosił kolejne porażki. Jego język, to język głupiego kaznodziei, a nie mądrego polityka - mówi Włodzimierz Cimoszewicz "Gazecie Wyborczej". Porusza też kwestię ustawy o dopalaczach i problemów SLD.

''Marsz Pamięci'' z pochodniami na Krakowskim Przedmieściu
Fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta
''Marsz Pamięci'' z pochodniami na Krakowskim Przedmieściu
"Dziwoląg polityczny" - mówi Włodzimierz Cimoszewicz o Jarosławie Kaczyńskim, komentując jednocześnie zachowanie prezesa PiS i jego zwolenników przed Pałacem Prezydenckim, kiedy to śpiewali: "Ojczyznę wolną racz na wrócić Panie".

Język głupiego kaznodziei

Zarzuty Jarosława Kaczyńskiego wobec polityków PO, jakoby byli odpowiedzialni za katastrofę smoleńską, to zdaniem Cimoszewicza "przykład organizowania publicznego dyskursu wokół kłamliwych tez i zarzutów najcięższego kalibru, które są formułowane bez poczucia odpowiedzialności".

- Jeśli ktoś nawet byłby pośrednio odpowiedzialny za tę katastrofę, to i tak to by się kwalifikowało do odpowiedzialności karnej. Taka maniera uprawiania polityki jest po prostu karygodna - mówi "Gazecie Wyborczej" Cimoszewicz. Jak twierdzi, ma nadzieję, że prezes PiS będzie "ponosił kolejne porażki" i, że "nie odegra żadnej istotnej roli w polityce".

- Przyklasnąłbym wszelkim próbom cywilizowania gęby PiS-u, jak mówi Joanna Kluzik - Rostkowska, jedna z tych, od których tego ucywilizowania się oczekuje - mówi. Styl uprawiania polityki przez PiS zdaniem Cimoszewicza, jest "bliski polityce autorytarnej". - To polityka podziału, wykluczenia, dyskwalifikacji. Oznacza to, że oto ja i moja grupa jesteśmy większością, a jakiś margines został przypadkowo wybrany i nami rządzi. To język głupiego kaznodziei, a nie mądrego polityka - komentuje.

Opozycja, jak twierdzi były premier, pomaga Platformie Obywateslkiej, a twierdzenie Tuska, że nie ma z kim przegrać wyborów jest "trochę aroganckie, ale prawdziwe". - To pokazuje nadmierna pewność siebie, co może dekoncentrować, bo o poparcie nie trzeba zabiegać - mówi.

Prezydent powinien przesłać ustawę o dopalaczach do TK

Zdaniem Włodzimierza Cimoszewicza, ustawa o dopalaczach, to "bardzo zły przykład zabiegania o głosy opinii publicznej".

- I nie chodzi tylko o zły przykład tworzenia prawa, ale i rozwiązania tego problemu. Bo to hipokryzja, że problem dopalaczy został rozwiązany. Nie został, zepchnięto jedynie handel tymi substancjami do podziemia, gdzie nie ma żadnej kontroli, czyli dramatyczne skutki zażywania dopalaczy mogą się zwiększyć - twierdzi i dodaje, że prezydent Komorowski za wcześnie zadeklarował, że ustawę podpisze i powinien przesłać ją do Trybunału Konstytucyjnego. - Jeśli ja podpisze, to niestety, postawi spory znak zapytania nad swoją chęcią wypełnienia podstawowej funkcji prezydenta, który w myśl konstytucji jest jej strażnikiem - dodaje.

Nieprzygotowana lewica

Zdaniem Cimoszewicza w lewicy jest "cała masa marnowanych szans", a jej głównym problemem jest nowe, nieprzygotowane merytorycznie pokolenie.

- Oni nauczyli się technik politykierstwa, jak za kulisami sobie zagwarantować zwycięstwo w wyborach, ale bardzo mało wiedza o państwie, gospodarce, o prawie, o świecie. Dlatego pływają po powierzchni. (...) Nie mają zdolności do poważnej inicjatywy, bo nie maja nic do zaproponowania - podsumowuje.

wtorek, 2 listopada 2010

To była kula z ludzkich ciał. 320 fragmentów 96 ofiar

opr. kid
2010-11-02, ostatnia aktualizacja 2010-11-02 11:51

Miejsce katastrofy prezydenckiego tupolewa
Miejsce katastrofy prezydenckiego tupolewa
Fot. Filip Klimaszewski / Agencja Gazeta

- Dlaczego prezydent Kaczyński spóźnił się na samolot do Smoleńska? Jak obecność gen. Błasika wpłynęła na zachowanie pilotów? Czy samolot był dobrze przygotowany? - te i inne pytania stawiają po analizie 57 tomów smoleńskiego śledztwa dziennikarze tygodnika ''Wprost'', którzy mieli wgląd do akt śledztwa. Ale opublikowany materiał niewiele wnosi do tego co już wiadomo. Potwierdza natomiast wcześniejsze informacje o bałaganie w pułku, obsługującym rządowe samoloty

Opublikowany we wtorek tekst "Zapis śmierci" to próba odpowiedzi na kluczowe pytania jak doszło do katastrofy. Część odpowiedzi znaliśmy już wcześniej, część pytań wciąż pozostaje bez odpowiedzi. Z akt śledztwa wynika - według "Wprost" - m. in., że:

Na samolot spóźnił się prezydent Kaczyński. Ale nie wiadomo dlaczego

Wylot był planowany na godzinę 6.30, a samolot odleciał o 7.27. "Wprost" nie znalazł w aktach odpowiedzi na pytanie czemu Kaczyński się spóźnił. Ocenia, że "raczej nie zaspał, wieczór poprzedzający wylot spędził spokojnie. Był w Belwederze na spotkaniu ze współpracownikami i u matki w szpitalu przy ul. Szaserów". "Około godz. 23 dnia 9 kwietnia prezydent powrócił do Pałacu Prezydenckiego" - opowiedział śledczym jego kierowca. Z zeznań Jarosława Kaczyńskiego wynika, że jego brat prezydent już około szóstej był na nogach, bo o tej godzinie do niego zadzwonił.

Część rodzin ofiar katastrofy uważa, że spóźnienie było główną przyczyną katastrofy, jednak, jak podkreśla "Wprost", samoloty z VIP-ami rzadko wylatują punktualnie: np. tupolew, który 7 kwietnia wiózł do Smoleńska Donalda Tuska, miał 50 minut poślizgu.

Przygotowania samolotu: awaria klimatyzacji

Mechanicy zaczęli przygotowywać tupolewa o czwartej rano. "Wprost" cytuje zeznania mechanika Krzysztofa F.: "Ok. 5.10 Przemysław L. () stwierdził, że na środkowym silniku nr 2 jest drobny wyciek. Polecił przerwanie czynności (). Podszedłem do niego i razem sprawdziliśmy, co jest przedmiotem wycieku. Pod silnikiem widać było plamę wielkości ok. 40 cm, jak później się okazało, plamę wody. Woda ta była prawdopodobnie pozostałością po myciu samolotu. Fakt ten stwierdziłem poprzez sprawdzenie lepkości tej cieszy, jej zapachu i jej smaku".

Dwa dni przed wylotem do Smoleńska tupolew był z premierem w Pradze. Podczas drogi powrotnej w samolot uderzył ptak, który uszkodził osłonę radaru i zadrapał lakier. Usterkę naprawiono i nałożono nowy lakier. Potem samolot został umyty. Stąd woda pod silnikiem. 10 kwietnia tupolew wystartował z drobną usterką: nie działała klimatyzacja. Mechanicy stwierdzili, że to nic groźnego i można lecieć. Naprawą mieli zająć się po powrocie.

Kto za sterami?

"Wprost" pisze, że "ostatecznej odpowiedzi na to pytanie prokuratorzy jeszcze nie znają. Faktem jest jednak, że badaniu tej hipotezy poświęcają bardzo dużo energii: o zwyczaje gen. Andrzeja Błasika, dowódcy Sił Powietrznych, wypytywali wszystkich przesłuchiwanych pilotów, ich bliskich, a nawet znajomych. Łącznie kilkanaście osób".

Co wynika z zeznań? Wdowa po generale zapewnia, że generał "był bardzo pryncypialny, jeśli chodzi o bezpieczeństwo. A nawet jeśli 10 kwietnia wszedł do kokpitu, to na pewno nie po to, by wywierać presję na pilotów. Wręcz przeciwnie, pewnie chciał być zderzakiem chroniącym załogę przed naciskami i pytaniami w stylu: "Czy wylądujemy o czasie?", "Czy zdążymy?"

Wdowy innych pilotów Tu 154 mówią jednak, że Błasik miał w zwyczaju wchodzić na pokład i zajmować miejsce pilota. Według byłego dowódcy Wojsk Lądowych gen. Waldemara Skrzypczaka, postępowanie Błasika nie było niczym nadzwyczajnym. Do kokpitu lubili zaglądać także i inni generałowie. "Takie zachowania wyższych przełożonych z Sił Powietrznych były powszechną praktyką" - zeznał.

"Wprost" ocenia, że niezależnie od jej formy, obecność Błasika musiała działać deprymująco na pilotów. Bo był z nimi w konflikcie. Wdowa po techniku Andrzeju Michalaku mówiła o szkoleniu survivalowemu w Zakopanem, do którego generał "zmusił" żołnierzy z 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego. Piloci oceniali, że zajęcia z przetrwania w trudnych warunkach nie miały sensu dla załóg samolotów transportowych, które nie mają szans na katapultowanie się, a co za tym idzie na przeżycie. Błasik miał być bardzo niezadowolony, powiedzieć, że jeśli piloci nie mają kondycji, to ją sobie wyrobią - co nastąpiło pod postacią forsownych marszów z ciężkimi plecakami po górach.

Czy loty z Lechem Kaczyńskim były wyjątkowe?

"10 kwietnia żona wstała o 3 w nocy, wyszykowała sobie mundur i niechętnie ale udała się na lotnisko" - zeznał w prokuraturze wdowiec po funkcjonariuszce BOR. Jego zdaniem żona nie lubiła latać z Lechem Kaczyńskim. "Główny problem polegał na wiecznym spóźnianiu się (). W zasadzie nie zdarzało się, aby prezydent był o czasie. Prezydent potrafił się spóźnić trzy godziny".

Z akt prokuratury wynika, że lotów z Lechem Kaczyńskim nie lubili piloci i stewardesy. Wszyscy powtarzali, że prezydent spóźniał się najczęściej z wszystkich, a jego kancelaria była nieprzewidywalna.

Śledczy sprawdzają wątek presji, jaką piloci czuli po wyprawie do Gruzji 12 sierpnia 2008 r., gdy samolot miał wylądować w Gandżi w Azerbejdżanie, ale Lech Kaczyński osobiście zażądał, by zmieniono plany i wylądowano w stolicy Gruzji Tbilisi. Pilot kpt. Grzegorz Pietruczuk (drugim pilotem był wówczas kpt. Arkadiusz Protasiuk) odmówił wykonania rozkazu. MON nagrodził go za to srebrnym krzyżem za zasługi dla obronności, ale prezydent nie chciał już z nim latać, Przemysław Gosiewski zaś w swej interpelacji poselskiej nazwał jego zachowanie "niesubordynacją, tchórzostwem i odmawianiem wykonywania rozkazów". Większość osób służących w pułku mówi o presji jaką odczuwali piloci po tym wydarzeniu. Uczestnicząca w locie gruzińskim stewardesa Monika K. zeznawała: "Arek Protasiuk wspierał Pietruczuka w tej decyzji odmowy lądowania w Tbilisi. Później, już po powrocie do kraju, Pietruczuk miał nieprzyjemności. Arek wiedział o nich, dochodziło wręcz do sytuacji, że ludzie z Kancelarii Prezydenta niby w żartach mówili o nim "Grzegorz Tchórzliwy". Była to bardzo niezdrowa sytuacja."

Zdaniem żony zmarłego pilota jej mąż był poddawany wówczas presji. Dowództwo przypuszczało, że symuluje on chorobę. "Ktoś z pułku dzwonił i pytał, czy aby na pewno bierze leki i jest chory. Pojawiały się sugestie, że celowo tak postąpił, chcąc uchylić się od lotu z prezydentem". Z zeznań kolegów wynika, że dostał wtedy ksywę "Arkadiusz Chorowity".

Ciało prezydenta znaleźli Rosjanie

Zderzenie samolotu z ziemią nastąpiło o 8.41 czasu polskiego. Ciało prezydenta Lecha Kaczyńskiego znaleziono o 9.30. Wstępnej identyfikacji dokonali funkcjonariusz BOR i konsul ambasady w Moskwie. Wbrew sensacyjnym doniesieniom, wciąż powtarzanym przez niszową prasę w Polsce, na miejscu katastrofy nie doszło do strzelaniny między BOR-owcami, a funkcjonariuszami rosyjskiej Federalnej Służby Ochrony. BOR-owcy, którzy czekali na Kaczyńskiego w Katyniu, byli nieuzbrojeni - Rosjanie nie zgodzili się na wwóz i posiadanie przez nich broni służbowej. Według zeznań BOR-owców, Rosjanie nie zgodzili się na obecność polskiej ochrony na lotnisku Siewiernyj. Był tam tylko kierowca ambasadora w Moskwie Jerzego Bahra. To funkcjonariusz oddelegowany do służby w Moskwie.

Zaraz po odnalezieniu zwłok prezydenta konsul Stanisław Ł. poprosił Rosjan o pozostawienie ciała na miejscu katastrofy. Chodziło o to, by Jarosław Kaczyński, który był już w drodze do Smoleńska, dokonał oficjalnej identyfikacji zwłok jeszcze na lotnisku. "Rosyjski prokurator jedynie mówił, że chcą zabrać ciało z polany i złożyć je z honorami w jakimś godnym miejscu" - relacjonował w prokuraturze funkcjonariusz BOR Jarosław S. Polacy się na to nie zgodzili. "Nie wybuchła żadna kłótnia" - zgodnie zeznali wszyscy polscy pracownicy ochrony.

Nikt nie przeżył katastrofy, zwłoki 96 osób w 320 fragmentach

Kilkadziesiąt minut po wypadku po lotnisku rozeszła się plotka, że trzy osoby przeżyły. "Dotarła do nas informacja, że w stanie ciężkim przewieziono je do szpitala" - zeznał funkcjonariusz BOR Krzysztof D. Plotka miała pochodzić z polskich mediów, które podały, że z lotniska odjechały trzy karetki. "Okazało się, że nic takiego nie miało miejsca" - powiedział w prokuraturze R. z Biura Ochrony Rządu.

Wielu świadków zdarzenia, którzy tuż po tragedii byli na miejscu katastrofy, a później nie brali udziału w akcji wydobywania zwłok, zeznawało, że nie widziało ciał zabitych. Jeden z rosyjskich strażaków relacjonuje: "W środku wraku było miejsce "kula", w której były ludzkie ciała. Te ciała były przemieszane. Samolot jest "rurą", a jak samolot się odwróci do góry nogami, ludzie odczepiają się z siedzeniami od podłoża samolotu. Pasy od siedzeń przecinają ludzkie ciała, a te ciała po uderzeniu samolotu o powierzchnię przyciągane siłą grawitacji udają się w jedno miejsce". Z ekspertyzy Instytutu Medycyny Sądowej w Moskwie wynika, że przebadano 320 fragmentów zwłok.

Nagranie z chwili katastrofy

Wstrząsający jest fragment o ostatniej rozmowie pasażera Tu 154. Poseł PSL Leszek Deptuła zadzwonił do żony. W krótkim nagraniu na poczcie głosowej poseł krzyczy "Asia, Asia!", a w tle "słychać było głos tłumu, krzyk ludzi". - Nagranie trwało 2-3 sekundy. Trzaski były krótkie, ostre dźwięki. Tak jakby łamał się wafel lub plastik - relacjonuje żona posła Joanna Krasowska-Deptuła.

Załoga na Siewiernym w niepełnym składzie, zeznania kontrolerów nieścisłe

Zgodnie z wymogami rosyjskiego prawa stację meteorologiczną powinno obsługiwać trzech pracowników etatowych. "W dniu 10 kwietnia był tylko jeden pracownik, to znaczy ja" - zeznał Michaił R., naczelnik stacji meteorologicznej miejscowej jednostki wojskowej. Według jego zeznań, brakowało kierowcy-obserwatora meteorologicznego i technika meteorologa. Według zeznań Michaił R. "wykonywał obowiązki wszystkich trzech pracowników".

Polska prokuratura dostała od Rosjan dwa komplety zeznań osób, które były w wieży kontrolnej lotniska Siewiernyj - Pawła Plusnina (wersja odręczna i maszynopis) i dwa - Wiktora Ryżenki (wersja odręczna i maszynopis). Wszystkie pochodzą z 10 kwietnia. Zeznania Plusnina są bardzo podobne, ale nie identyczne. Na pierwszej wersji wpisano godziny przesłuchania: 15.30-18. Znajduje się w niej bardzo ważny fragment dotyczący rozmów z załogą tupolewa: "Zaniżyłem widoczność do 400 m, ponieważ myślałem, że załoga samodzielnie podejmie decyzję o przekierunkowaniu się na zapasowe lotnisko i że taka widoczność obudzi czujność samolotu, chociaż w rzeczy samej widoczność ta mieściła się w granicach 800 m". Według maszynopisu przesłuchanie odbyło się między 16.10 a 18. W tej wersji brakuje też fragmentu, w którym Plusnin tłumaczyłby powody zaniżenia widoczności.

Podobnie jest z Ryżenką. Pierwszy protokół to maszynopis, są na nim godziny: 14-15. Druga wersja jest odręczna. Według niej przesłuchanie odbyło się między 14 a 16. W drugiej kopii znajduje się też fragment, którego nie ma w maszynopisie: "Około godziny 7 Plusnin i ja nie odbyliśmy badań lekarskich, ponieważ w punkcie zdrowia nikogo nie było". Co więcej, protokół jest pomazany i można się domyślać, że pierwsza wersja tego zdania brzmiała odwrotnie: "Około godziny 7 Plusnin i ja odbyliśmy badania lekarskie, w wyniku których stwierdzono, że jestem zdrowy".

Lotniska zapasowe - tylko w teorii

Według informacji wyczytanych przez dziennikarzy "Wprost" w aktach śledztwa, plan lotu przewidywał zapasowe lotniska w Mińsku i Witebsku, ale nikt nie wiedział, jak prezydent miałby stamtąd dotrzeć do Katynia. Mińsk i Witebsk leżą na Białorusi. Rosjanie mogliby więc co najwyżej odebrać Lecha Kaczyńskiego na granicy.

"Wprost" publikuje też umieszczony w aktach zapis rozmów oficerów Centrum Operacji Powietrznych, Centrum Hydrometeorologii z których wynika, że w czasie, gdy prezydencki tupolew od kilkunastu minut leżał roztrzaskany w lesie pod Smoleńskiem, oficerowie nadzorujący w Polsce lot wciąż zastanawiali się, które lotnisko zapasowe jest najlepsze. Nie byli pewni, czy Witebsk i Briańsk leżą na Białorusi, czy w Rosji, nie mieli też przygotowanych odpowiednich map.

Piloci tupolewów często łamali przepisy

"Wprost" pisze, że piloci latający tupolewami lądowali wcześniej w tak trudnych warunkach jakie były 10 kwietnia w Smoleńsku. Lesław P., były pilot Tu-154, niegdyś pracujący w 36. pułku razem z kpt. Arkadiuszem Protasiukiem, zeznał m. in.: "Nie wykluczam, że Protasiuk mógł schodzić samolotem poniżej dozwolonej wysokości. Z mojej pracy wiem, że wielokrotnie lądowano przy niższej widzialności, tj. poniżej 60 metrów. Wtedy wpisywano wartość minimalną, by nie narażać się na nieprzyjemności".

Samoloty niebezpieczne, piloci źle wyszkoleni

Przesłuchiwani zeznawali, że członkowie ich rodzin bali się latać tupolewami, narzekali na ich stan techniczny. Sami piloci narzekali na braki kadrowe i przemęczenie. Wdowa po mjr. Robercie Grzywnie, drugim pilocie w locie do Smoleńska, mówiła, że sytuacja w pułku przypominała "zamawianie taksówki, gdy brakuje taksówkarzy". Piloci tupolewa narzekali też, że są źle wyszkoleni, od dwóch lat nie mieli ćwiczeń na symulatorach.

Wiesław F., były pilot 36. pułku, oceniał, że chodziło o oszczędności "To my, piloci, domagaliśmy się tych szkoleń. Dowództwo spoza pułku, które było decyzyjne pod względem finansowym, było niechętne takim szkoleniom". Wszyscy przesłuchani żołnierze znający pilota prezydenckiego samolotu zgodnie stwierdzili, że Arkadiusz Protasiuk nie był skłonny do brawury i ryzyka. Z części zeznań wynika jednak, że Protasiuk bardzo chciał się wykazać, bo awansował wolniej od kolegów "chciał pokazać, że jest bardzo dobrym pilotem".

Cały raport w tygodniku "Wprost"

Źródło: Gazeta Wyborcza


Więcej... http://wyborcza.pl/1,105743,8599278,To_byla_kula_z_ludzkich_cial__320_fragmentow_96_ofiar.html#ixzz147mbWUyo