niedziela, 30 stycznia 2011

Kaczyński ostro atakuje Komorowskiego: oni mogli żyć

dzisiaj, 06:11 Jacek Nizinkiewicz / Onet.pl
Jarosław Kaczyński, fot. Piotr Molecki/Newspix.pl
Jarosław Kaczyński, fot. Piotr Molecki/Newspix.pl

"Gdyby nie Komorowski, to żyłaby dzisiaj Grażyna Gęsickiej (...), Ola Natalii - Świat i Stanisław Zając. Prawdopodobnie jeszcze dwie osoby chciały jechać pociągiem, czyli razem pięć osób, a trzy na pewno mogłyby dzisiaj żyć, gdyby marszałek Komorowski nie był tak małostkowy" - powiedział Jarosław Kaczyński w pierwszej części wywiadu dla Onet.pl . O poglądach głowy państwa Kaczyński powiedział: "Każdy, kto prześledzi ostatnie 10 lat politycznego życia pana Komorowskiego stwierdzi, że jest to człowiek o poglądach lewicowych". Prezes PiS stwierdził też, że ma nadzieję, że po rocznicy katastrofy smoleńskiej marsze pod Pałac Prezydencki każdego dziesiątego miesiąca będą odbywały się w dalszym ciągu, a on będzie w nich uczestniczył.

Z Jarosławem Kaczyńskim - prezesem PiS, byłym premierem RP - rozmawia Jacek Nizinkiewicz.

Jacek Nizinkiewicz: Dlaczego Polacy mają panu zaufać, skoro po kampanii prezydenckiej zmienił pan radykalnie wizerunek z polityka łagodnego czy wręcz koncyliacyjnego, na agresywnego i ferującego z góry wyroki? W kampanii mówił pan o końcu wojny polsko–polskiej, współpracy z rządem, a po jej zakończeniu zarzuca Donaldowi Tuskowi, jego ministrom oraz Bronisławowi Komorowskiemu winę polityczną i moralną za katastrofę smoleńską. W kampanii podaje pan mu rękę, a po wyborach odmawia takiego gestu i stwierdza, że "nie jest dla mnie partnerem do rozmów" oraz "został wybrany przez nieporozumienie". W którą wersję prezesa PiS mają wierzyć Polacy?

Jarosław Kaczyński: W kampanii wyborczej mówiłem dokładnie to samo, co mówię dzisiaj, tylko teraz zwracam więcej uwagi na sprawę smoleńską. Dziś uważam, że błędem było posłuchanie moich ówczesnych doradców, których nie ma już w moim otoczeniu, że w kampanii nie należy eksponować sprawy tragedii smoleńskiej. Dzisiaj tego bardzo żałuję. Wszyscy, którzy byli wtedy w moim otoczeniu, słyszeli jak mówiłem, że niezależnie od wyniku wyborów prezydenckich 4 lipca wieczorem już tę sprawę poruszę, bo sprawa smoleńska jest bardzo ważna dla mnie osobiście i bardzo ważna dla Polski - dla jej statusu i godności. Trudno było nam utrzymać pokój, gdy PO rozpoczęła wojnę. W momencie przełomowym PiS prosił PO, żeby przerwać tę wyniszczającą wojnę polsko–polską, ale nasza propozycja została odrzucona. W kampanii wyborczej wielokrotnie atakowano mnie personalnie. Proszę chociażby przypomnieć sobie, co o mnie mówił Donald Tusk na konwencji PO 26 czerwca, na tydzień przed drugą turą wyborów. A agresywnymi wypowiedziami członków komitetu honorowego Bronisława Komorowskiego wobec mojej osoby, np. "charyzmę zbyt często mają psychopaci, więc brońmy Bronka naszego normalnego", był zbulwersowany także świat mediów. My, mimo że mieliśmy wiele powodów, by atakować Komorowskiego, to nigdy tego nie zrobiliśmy. PiS i PO mają radykalnie odmienne wizje Polski, ale to nie znaczy, że musi dochodzić do stosunków wojennych. PO dokonała takiego, a nie innego wyboru. To w PO był atakujący nas i śp. Lecha Kaczyńskiego Palikot czy bliski im wtedy Kutz. Wciąż atakuje nas ordynarnie Niesiołowski i cała masa innych polityków. Nawet kiedy Donald Tusk z mównicy sejmowej ma się ustosunkować do raportu MAK, to zamiast tego atakuje PiS. Wola pokoju musi być wolą dwóch stron, a nie tylko jednej - PiS.

- Część społeczeństwa może się przez pana poczuć oszukana po kampanii wyborczej?

- Nie ma zasadniczej różnicy między mną z czasów kampanii prezydenckiej, a dzisiaj. Mówiłem to samo. Przecież ja już w kampanii mówiłem o chłopcach, którzy bawili się zapałkami i podpalili dom, mając oczywiście na myśli Tuska i jego towarzystwo. Wtedy nie dopowiadałem, a po kampanii dopowiedziałem do końca...

- …i PiS stał się partią jednego tematu.

- Jest całkowitą nieprawdą mówienie, że PiS jest zafiksowane tylko na jednej sprawie. W ciągu tego czasu złożyliśmy 65 ustaw dotyczących całego spektrum spraw - od gospodarczych przez służbę zdrowia do spraw społecznych. Sprawa smoleńska jest niezwykle ważna i należy się nią zajmować, bo dotyczy także diagnozy stanu państwa, ale nie jest to jedyna sprawa, którą się zajmujemy. Domaganie się ode mnie, żebym nie uczestniczył w comiesięcznych spotkaniach pod Pałacem Prezydenckim jest co najmniej niestosowne. Przecież zginął mój brat bliźniak. Wyjaśnienie przyczyn katastrofy smoleńskiej to także kwestia lojalności względem moich bliskich. Ci, którzy żądają, żebym nie zajmował się tym tematem, nie brał udziału w comiesięcznych spotkaniach i zarzucają mi, że zajmuję się tylko sprawą smoleńską, są z jakiegoś odległego plemienia.

- Po rocznicy katastrofy smoleńskiej marsze z pochodniami każdego dziesiątego miesiąca będą kontynuowane?

- To nie są żadne marsze z pochodniami tylko spotkania mające charakter procesji. Ja jestem tam jako Jarosław Kaczyński, nie jako polityk. Mam nadzieję, że będą kontynuowane. Nie ja jestem ich organizatorem, ale myślę, że będą się odbywały co miesiąc i zamierzam w nich uczestniczyć.

- Może rację mają ci, którzy mówią, że w kampanii pokazał pan inną twarz, bo był pan - jak sam przyznał - na proszkach?

- Ale czy w trakcie naszej rozmowy jestem niespokojny? Czy na co dzień jestem agresywny? Nie i zapewniam pana, że nie jestem na środkach. Przyznałem się w jednym z wywiadów, że na początku - po tym, gdy się dowiedziałem o śmierci brata - brałem środki uspokajające. Powiedziałem o tym, bo chciałem być uczciwy. Wykorzystano moją uczciwość i rozdmuchano to do niebotycznych rozmiarów. Przecież musiałem się zajmować moją chorą mamą. Walczyłem o jej życie i nie mogłem jej powiedzieć o śmierci brata. Jestem człowiekiem i nie jestem ze stali, a musiałem funkcjonować bardzo intensywnie. Stąd te leki, o których wspomniałem, a które nie wpłynęły na mnie w zasadniczy sposób. W trakcie kampanii wyborczej nie byłem w pełni formy i na pewno wyglądałaby ona zupełnie inaczej, gdybym nie został tak tragicznie doświadczony. Powiedziałem prawdę, która została wykorzystana przeciwko mnie.

- Pańska kampania prezydencka wyglądałaby inaczej, gdyby był pan wtedy w formie?

- Przypomnę jedną rzecz: niedawno było dwudniowe posiedzenie Sejmu, a trzeciego dnia sejmowych obrad nie było, bo klub PO zaplanował spotkanie w Kazimierzu. Marszałek skrócił posiedzenie Sejmu ze względu na potrzeby PO i mam nadzieję, że zrobi to również wtedy, kiedy my go o to poprosimy. Przypomnę o tym, że przed katastrofą smoleńską poprosiliśmy marszałka Komorowskiego, żeby nie skracał posiedzenia Sejmu, tylko żeby przeniósł głosowanie na wieczór dnia poprzedniego, by pewna grupa naszych posłów mogła pojechać na uroczystości do Katynia pociągiem. Komorowski odmówił. Nie dał żadnej odpowiedzi i głosowanie się odbyło. W związku z tym trzy osoby poleciały samolotem do Smoleńska i dzisiaj nie żyją. Gdyby marszałek Komorowski nie był taki małostkowy – bo marszałkowanie Komorowskiego było strasznie małostkowe, w czym Schetyna szczęśliwie jest od niego dużo lepszy - to te trzy osoby by dzisiaj żyły. Co najmniej trzy. Gdyby nie Komorowski, to żyłaby dzisiaj Grażyna Gęsicka, która nigdy nie zasłużyła na wypowiedzi, że się prostytuuje, od których to wypowiedzi Palikota Komorowski nigdy się nie odciął i nie przeprosił. Mówił, że "kobieta w polityce podlega dokładnie takim samym regułom jak mężczyzna, choćby w imię równości płci". Uważał, że Palikota spotkała kara nie za to sformułowanie, tylko dlatego, że "nie wykonywał dyspozycji kierownictwa partii", które oczekiwało od niego zmiany języka politycznego. To jasna, prosta dyspozycja i za to powinien być ukarany, nie za konkretne sformułowania.

- Przecież politycy PO zareagowali oburzeniem, Donald Tusk przeprosił posłankę PiS, a Palikot został ukarany za swoją haniebną wypowiedź.

- Bronisław Komorowski powiedział, że taka jest cena polityki, bronił Palikota za tę wypowiedź i nigdy nie przeprosił. Janusz Palikot był najważniejszą osobą jego kampanii w prawyborach PO i Komorowski nazywał go wtedy przyjacielem. Ola Natali-Świat i Stanisław Zając też chcieli jechać pociągiem. Prawdopodobnie jeszcze dwie osoby chciały jechać pociągiem, czyli razem pięć osób, a trzy na pewno mogłyby dzisiaj żyć, gdyby marszałek Komorowski nie był tak małostkowy. Chodziło o uroczystości katyńskie, więc przeniesienie głosowania nie powinno było być problemem.

- Panie prezesie, nie przesadza pan? Nie może pan obwiniać za śmierć tych osób Bronisława Komorowskiego.

- Gdyby Komorowski nie był małostkowy, to co najmniej trzy osoby by dzisiaj żyły. Nie twierdzę, że Komorowski działał intencjonalnie, ale jego małostkowość i chorobliwie wrogie zachowanie względem PiS skończyło się w ten sposób. Mogłem w trakcie kampanii o tym mówić, bo mamy na to dowody, dokumenty, ale nie zrobiłem tego. Nie robiłem też tego po kampanii, a odniosłem się do tej sprawy teraz, żeby pokazać, że dla PO skraca się posiedzenie Sejmu, a dla uczczenia 70. rocznicy mordu katyńskiego nie. Nie wiem, czy to by coś zmieniło, czy to by polepszyło wynik wyborów – pewnie to by pogorszyło mój wynik, ale społeczeństwo powinno wiedzieć, kogo wybiera na prezydenta. O takim człowieku powinno się mieć pełną wiedzę. Demokracja to system, w którym każdy ma pełną, taką samą wiedzę, by najlepiej wybrać. Donald Tusk dwa tygodnie przed wyborami znał zapisy z wieży na lotnisku w Smoleńsku, ale nie pokazał ich Polakom, bo chciał wygrać wybory prezydenckie.

- Gdyby pan był w lepszej kondycji, to powiedziałby pan dużo więcej o Komorowskim w trakcie kampanii wyborczej?

- Na pewno tak, ale nie chcę już tego kontynuować. Wracając do tematu, jeśli ktoś liczył, że PiS nie będzie się intensywnie zajmować sprawą smoleńską, to się przeliczył. Katastrofa smoleńska skompromitowała III RP i ci wszyscy, którzy jej bronią jako państwa swojego interesu, będą nas atakowali, mimo iż wiedzą, że ich działanie nie ma z prawdą nic wspólnego.

- Niech PiS i każdy, kto szczerze i uczciwie uważa, że może pomóc w wyjaśnieniu tej sprawy zajmuje się tematyką katastrofy, ale wypowiedzi o Polsce jako kondominium, prezydencie, który został wybrany przez nieporozumienie, podważanie jego wiary katolickiej i intelektu niczemu nie pomagają.

- Sądzę, że dziennikarze powinni uważnie czytać tekst, a nie tylko skróty dokonane w sposób intencjonalny. Dokładnie tak, jak mówię teraz panu, powiedziałem w pierwszej wypowiedzi. Mówiąc o wyborze Komorowskiego przez nieporozumienie, powiedziałem tylko tyle, że Komorowski jest przedstawicielem skrajnie lewego skrzydła PO i wiele osób o tym nie wiedziało, więc te osoby, które wybierały go z pozycji konserwatywnej były w błędzie. Polacy nie mieli pełni wiedzy, a to podstawa demokracji. Z tego jasno wynika, że Komorowski został przez osoby o poglądach konserwatywnych wybrany przez nieporozumienie. Tylko to miałem na myśli. Czy tego nie wolno powiedzieć? To prawda polityczno-socjologiczna. Każdy, kto prześledzi ostatnie 10 lat politycznego życia pana Komorowskiego, stwierdzi, że jest to człowiek o poglądach lewicowych. Dzisiaj chociażby zatrudnia Tomasza Nałęcza, który nie tak dawno temu miał przemówienie na XV plenum KC PZPR. Ci, którzy myśleli, że głosują na Komorowskiego jako na konserwatystę byli w błędzie. Nie rozumiem, dlaczego moja wypowiedź ma być uważana za skandaliczną. Z nas dwóch politykiem bardziej konserwatywnym jestem ja, a nie on.

- Specyficzny punkt widzenia, tylko nie wiem, czy wiarygodny i czy tłumaczenie nie jest spóźnione. A dlaczego powiedział pan, że w Polsce jest "kondominium rosyjsko-niemieckie"?

- W polityce używa się czasami przerysowań. W Polsce gigantyczne wpływy mają lobby rosyjsko–niemieckie i gdybym ja był premierem, to ich wpływy byłyby systematycznie, przy wszystkich dopuszczalnych prawem metodach, ograniczane. Niemcy potrafią dbać o swoje interesy, Rosjanie potrafią dbać o swoje. Polska też musi zadbać o swoje.

- Gdzie dostrzega pan te gigantyczne wpływy lobby rosyjsko–niemieckiego?

- Nie widzę ich ograniczania, a dostrzegam ich wzmacnianie. W relacjach z Niemcami nie uzyskujemy nic, czego przykładem jest Nord Stream, ale stwarzamy wrażenie, że jest świetnie i wszystko akceptujemy. W relacjach z Rosją dostajemy po twarzy, czego kolejnym aktem jest orzeczenie rosyjskiego Sądu Najwyższego, który oddalił skargę ws. zbrodni katyńskiej, a polski rząd udaje, że deszcz pada. Mówię o tym, co widać, o oddziaływaniach medialnych i zajmowaniu stanowiska wielu osób w mediach zawsze po stronie tych państw, co często jest w sprzeczności z interesem Polski. Działanie lobby jest na całym świecie czymś normalnym, ale są granice oddziaływania i działania przeciwko interesom państwa. Rząd polski powinien ograniczać lobby rosyjsko-niemieckie w Polsce, a na pewno nie powinien działać pod ich dyktando. Gdybym powiedział to w formie mniej zdecydowanej, to nikt by tego nie zauważył, a tak od razu były komentarze, konferencje. Uderzyłem w stół, a nożyce same się odezwały. Niemcy w swoim raporcie Urzędu Ochrony Konstytucji zwracają uwagę na działanie wywiadu rosyjskiego na ich terenie i zalecają przeciwdziałanie i państwo to robi. W Polsce powiedzenie tego wywołuje wściekły atak.

- Nie wyjaśnił pan, jak to jest, że najpierw gratuluje pan Komorowskiemu zwycięstwa, podpisujecie wspólnie Konstytucje RP z waszymi hasłami wyborczymi "Polska jest najważniejsza" i "Zgoda buduje", po czym mówi, że nie poda nowo wybranemu prezydentowi ręki i oskarża go o moralną i polityczną odpowiedzialność za katastrofę smoleńską?

- Gratulacje to element grzecznościowy.

- Jeśli jest pan tak dobrze wychowany, to dlaczego później odmawia pan podania ręki prezydentowi RP i stwierdza, że prezydent Komorowski nie jest dla pana partnerem do rozmów?

- Jeśli pan myśli, że w świecie ludzi dobrze wychowanych wszystkim podaje się rękę, to pan się myli...

- Dlaczego znowu atakuje pan ludzi? Zaatakował pan dziennikarkę TVN 24, a wcześniej rzucił oskarżenia pod adresem ekspertów wypowiadających się na temat katastrofy smoleńskiej? Wciąż pan wierzy w łże-elity?

- Jak zobaczę, że dziennikarze mają zbiór obraźliwych wypowiedzi Tuska i w każdym wywiadzie będą go pytać, kiedy przeprosi, to wtedy też będę o tym mówił...

- To odsyłam do mojego wywiadu z Donaldem Tuskiem i politykami PO.

- Na kongresie w Krakowie wszystkich tych, którzy nie kłamią, a poczuli się urażeni tym sformułowaniem, przeprosiłem i uważam sprawę za zamkniętą.

- A wracając do niepodawania ręki Bronisławowi Komorowskiemu...

- Pewnym osobom ręki się nie podaje. Jeden z powodów wymieniłem wcześniej. Komorowski lubi się obnosić ze swoim pochodzeniem i tak się składa, że znałem ojca pana Komorowskiego, z którym krótko pracowałem, a nawet bywałem na jego seminariach w Zakładzie Badań nad Szkolnictwem Wyższym. Byłem wtedy bardzo młodym człowiekiem, bo miałem 22 lata, a ojciec pana Komorowskiego nie był wtedy jeszcze profesorem, a docentem. Był człowiekiem kulturalnym, dobrze ułożonym, sympatycznym, a Komorowski takich cech nie ma. Komorowski lubi eksponować, że wywodzi się z pewnego typu świata – o czym według mnie nie powinno się dużo mówić - ale cech tego środowiska nie ma.

- Gen. Jaruzelskiemu podał pan rękę, a Komorowskiemu nie chce pan podać?

- Komorowskiemu brakuje dobrego wychowania. Zachowuje się w sposób małostkowy i kiedy nie muszę, to już mu ręki podawać nie będę.

- Jak pan ocenia prezydenturę Bronisława Komorowskiego?

- Natężenie gaf i angażowanie się w beznadzieje projekty, jak ocieplenie stosunków z Rosją – które w obecnym wydaniu jest beznadziejne i szkodliwe dla Polski - składa się na ocenę wyraźnie negatywną.

- Nie zamierza pan powtórnie uczestniczyć w pracach RBN?

- Nie, bo po uczestnictwie w spotkaniach RBN organizowanych przez Komorowskiego zobaczyłem jak mało z tych spotkań wynika. Generał Wojciech Jaruzelski jako doradca ds. stosunków polsko-rosyjskich to nie mój pomysł na politykę.

- Mógłby pan mieć większy wpływ na niektóre decyzje i podpowiadać pomysły uczestnicząc w posiedzeniach RBN.

- To fikcja. Wpływu na nic bym tam nie miał. Zapewniam pana, że Grzegorz Napieralski, który tam chodzi , na nic wpływu nie ma. Na tych spotkaniach nie ma nic ciekawego, a ja nie będę uwiarygadniał swoją obecnością tak niewiarygodnej instytucji, jaką stała się RBN pod przewodnictwem Komorowskiego.

- Powiedział pan, że Komorowski nie jest dla pana partnerem do rozmowy. W takim razie jeśli urzędujący prezydent nie jest takim partnerem, to kto nim jest?

- Dostrzegam wielu interesujących partnerów do dyskusji w polityce, ale zdecydowanie większość z nich jest po naszej stronie.

- Donald Tusk też nie jest dla pana partnerem do rozmowy?

- Tusk moralnie i politycznie odpowiada za katastrofę smoleńską. Czy w sferze prawa karnego, jeśli chodzi o niedopełnienie obowiązków, to się jeszcze okaże. Wymiar sprawiedliwości powinien sprawdzić, czy urzędujący premier nie dopełnił obowiązków. W normalnie funkcjonującej demokracji Tuska już by nie było w polityce. Podałby się do dymisji i musiałby przestać być posłem, a on zamiast to zrobić zaczął zwalczać opozycję. Chciałbym, żebyśmy mieli taką odpowiedzialność w demokracji jak w USA, gdzie gdy złapano żonatego polityka z inną kobietą, to politycznie było już po nim. Nie ma demokracji bez odpowiedzialności.

- Uważa pan, że po katastrofie smoleńskiej rząd Tuska powinien podać się natychmiast do dymisji?

- Nie natychmiast, ale po załatwieniu kilku niezbędnych rzeczy, jego własna partia powinna zmusić rząd Tuska do dymisji.

- Po 10 kwietnia 2010 r. powinny były zostać rozpisane nowe wybory?

- Tego nie mówię, ale ekipa Tuska powinna zostać wymieniona, a jego koledzy z PO powinni mu powiedzieć: "Przepraszamy cię bardzo, ale jesteś obciążeniem i powinieneś odejść".

- Dlaczego po 10 kwietnia czy w trakcie wyborów prezydenckich nie wzywaliście rządu Tuska do ustąpienia? Dlaczego wtedy nie pojawiały się słowa o zdradzie, hańbie, zaprzaństwie, a mówicie o tym dzisiaj, na kilka miesięcy przed wyborami parlamentarnymi?

- Wtedy nie wszystko wiedzieliśmy. Ja po 10 kwietnia byłem w takim stanie, że nie myślałem o tym.

- Ale był maj, czerwiec, lipiec i dlaczego wtedy politycy PiS nie działali z takim zdecydowaniem jak dzisiaj?

- Bo grupa polityków, których już nie ma w PiS, a która wtedy przejęła sztab w partii, uznała, że tego nie należy robić i ja się do tego błędu przychyliłem.

Koniec części pierwszej.

Rozmawiał: Jacek Nizinkiewicz

(RZ,TSz)



niedziela, 16 stycznia 2011

"Obamie nie pozwolono by tam wylądować"

dzisiaj, 06:22 Jacek Nizinkiewicz / Onet.pl
Edmund Klich, fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta
Edmund Klich, fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta

- Oni nigdy nie powinni byli dopuścić do zejścia na tak niską wysokość. Kapitan działał jak zaprogramowany na to, że musi wylądować. Uzyskanie kontaktu wzrokowego z ziemią, nie było możliwe. Zabrakło wyobraźni. Zabrakło oceny ryzyka i zabrakło zdecydowanego działania drugiego pilota. Ja nie obwiniam załogi, ale ta załoga nie była odpowiednio wyszkolona – powiedział w pierwszej części rozmowy z Onet.pl płk Edmund Klich. - Jak wynika z rozmów w kabinie piloci o złej pogodzie w Smoleńsku wiedzieli dużo wcześniej. Padają słowa do dyrektora Kazany, że "przy tych warunkach nie siądziemy". TU-154M nie powinien był w ogóle wystartować do Smoleńska z Warszawy. Już na "dzień dobry" przepisy zostały złamane. Jeśli wylot byłby punktualny, ale z takim samym planem lotu, to do tej tragedii i tak prawdopodobnie by doszło – dodał Klich. Na pytanie czy przykładowo Amerykanie pozwoliliby na lądowanie Baracka Obamy na takim lotnisku, Klich stwierdził, "że absolutnie nie".

Jacek Nizinkiewicz: Raport MAK-u oddaje pełną prawdę o przyczynach tragedii TU-154M?

Edmund Klich: W części dotyczącej działania załogi, raport przedstawia prawdę. Chociaż można dyskutować nad jednym punktem, a mianowicie nad stwierdzeniem, że piloci nie reagowali na podawaną komendę: "horyzont". Komenda "horyzont" była według mojej oceny podana za późno. Załoga już wtedy nie miała szans na bezpieczne wyprowadzenie samolotu ze zniżania. I to powinno zostać wyjaśnione. Samolot wtedy był w stosunku do pasa na wysokości 10 metrów, a w stosunku do wysokości radiowej - czyli do wysokości terenu – na wysokości czterdziestu kilku metrów.

- Ale nie usłyszeliśmy z ust Tatiany Anodiny, szefowej MAK, że wieża podała komendę "horyzont" za późno.

- Bo Rosjanie mijają się z prawdą, a przynajmniej w tej kwestii. Według mojej oceny, co mam nadzieję potwierdzi komisja pana Millera, załoga działała już wtedy w celu przerwania procesu podejścia. Wcześniej padają słowa z kokpitu, że odchodzą z automatu. Z automatu przy tym systemie nie da się odejść. Naciśnięcie przycisku w celu odejścia z automatu, jeśli nie aktywuje się system automatycznego odejścia, nie zostawia śladów na żadnych zapisach. Załoga zdecydowała, że odchodzi, wcisnęła przycisk i nic się nie działo. Prawdopodobnie minęły 2-3 sekundy i kiedy się zorientowali to zdecydowanie przerwali zniżanie.

- Decyzja o odejściu padła za późno?

- Na pewno. Piloci powinni wcześniej samodzielnie podjąć decyzję o odejściu. Ta decyzja powinna paść na długo przed tym zanim padła komenda, że odchodzą. 100 metrów, czy 120 metrów to była minimalna wysokość, do której nie powinni byli dojść. W lotnictwie cywilnym jest procedura, dochodzi się do automarkera - przy tych warunkach - jeśli się jest poniżej minimalnej.

- Zejście na tak niską wysokość było naruszeniem procedur przez załogę?

- Oczywiście. Oni nigdy nie powinni byli dopuścić do zejścia na tak niską wysokość. Kapitan działał jak zaprogramowany na to, że musi wylądować. Uzyskanie kontaktu wzrokowego z ziemią, nie było możliwe. Zabrakło wyobraźni. Zabrakło oceny ryzyka i zabrakło zdecydowanego działania drugiego pilota.

- Z czego to wynika?

- Ze szkolenia. Ja nie obwiniam załogi, ale ta załoga nie była odpowiednio wyszkolona. Nawet gdyby taka sytuacja zaistniała, to drugi pilot siłowo powinien przejąć stery. Nikt nie ma prawa dać się zabić. Do tragedii doszło m.in. z powodu braku szkolenia pilotów w zakresie współpracy w załodze i na symulatorach lotów. Podobnie było w przypadku Casy.

- Nie chce mi się wierzyć, że doświadczeni piloci wożący najważniejsze osoby w państwie nie mieli odpowiedniego przeszkolenia.

- Ale oni nie wiedzieli jak się zachować w takich warunkach. Nigdy nie lądowali w takich warunkach, bo by się rozbili. Nie trenowali również takich sytuacji na symulatorach. W tych warunkach nie można było lądować. Pilot powinien przeciwstawić się decyzji o lądowaniu. Drugi pilot powinien być odpowiednio przygotowany do tego aby przerwać zniżanie poniżej wysokości decyzji. To jest również kwestia charakteru. Kiedyś z najważniejszymi osobami w państwie latał tylko dowódca pułku. On miał inną pozycję i był lepiej przegotowany do podejmowania trudnych decyzji i przeciwstawiania się. W wypadku załogi TU-154M pilotami nie były osoby z najwyższego szczebla. Trzeba patrzyć na cechy charakterologiczne. Jeden jest bardziej podatny na naciski, a drugi idzie swoją drogą.

- Są jasne dowody na to, że była wywierana presja na pilotów i musieli lądować?

- Nie ma. Bezpośrednich dowodów, wskazujących na presję na pilotów nie ma. Nie padały wprost słowa: "musisz lądować". Ale sama decyzja - co zrobimy, spóźnimy się w pewnym sensie zrzuca na dowódcę odpowiedzialność za to, że zawali się cały program jeśli się nie wyląduje.

- Czy gen. Błasik wywierał bezpośrednią lub pośrednią presję na pilotów?

- Nie ma żadnych dowodów, ale sama obecność w kopicie pilotów już jest presją.

- Obecność dyrektora Mariusza Kazany w kopicie pilotów była dopuszczalna?

- Nie, to nie powinno było mieć nigdy miejsca. Ale to nie może być też tak, jak jest w lotnictwie cywilnym, że jest całkowicie sterylna kabina w sensie tym, że nikt nie wchodzi.

- Szefowa MAK mówiła, że kabina powinna być sterylna.

- Ale to mówi pani Anodina. Nie może być tak, że leci prezydent, czy premier i nie ma wpływu, nie wpływu w sensie na bezpieczeństwo, ale wpływu np. wyboru jednego z trzech zapasowych lotnisk, na których pogoda jest taka sama. Zresztą nad tym powinna czuwać jakaś komórka naziemna, która powinna wspierać pilotów i rozwiązywać te problemy. Tak jest w cywilu. Na przykład Centrum Operacji Powietrznych powinno się tym zająć. Ale COP zwiódł już przy Casie, a potem nie naprawiono tego.

- MON nie wyciągnął wniosków po wypadku Casy?

- Zaleceń było dużo, ale one okazały się nieskuteczne. Niekiedy było to tylko odfajkowywanie problemów. Wykłady ze specjalistami nie rozwiążą problemów. Powinno być szkolenie na symulatorach. Tego zabrakło.

- Jedną z przyczyn katastrofy smoleńskiej było złe szkolenie pilotów?

- Tak, chociaż przyczyn było kilka. Piloci popełniali niedopuszczalne błędy. Posługiwanie się radiowysokościomierzem na tym lotnisku było niedopuszczalne. Odejście w automacie, a to było niemożliwe jeśli nie ma ILS–a, to też świadczy o złym przygotowaniu. Na takim lotnisku nie wykorzystuje się autopilota. Piloci popełnili wiele błędów.

- Przyczyną katastrofy TU-154M są te, które podał MAK, czyli: 1. Nie podjęcie decyzji na czas o odejściu na lotnisko zapasowe przy otrzymaniu informacji na czas o warunkach pogodowych, 2. Obniżanie lotu bez widoczności naziemnych punktów i wbrew ostrzeżeniom, 3. Brak odpowiedniej reakcji i wymaganych działań przy wielu ostrzeżeniach systemu TAWS i zejście poniżej minimów, 4. Podejście do lądowania mimo braku zgody z wieży kontrolnej, 5. Na decyzję pilotów miała wpływ presja psychologiczna?

- Jest ich dużo więcej. Ten samolot nie powinien był w ogóle wystartować z Warszawy. Jestem przekonany, że załoga wiedziała, że warunki są poniżej minimalnych już przy starcie z Warszawy.

- Piloci, gen. Błasik, Lech Kaczyński wiedzieli już w Warszawie, że na lotnisku w Smoleńsku jest fatalna pogoda uniemożliwiająca lądowanie?

- Tego dokładnie nie wiem. Jak wynika z rozmów w kabinie piloci o złej pogodzie w Smoleńsku wiedzieli dużo wcześniej. Padają słowa do dyrektora Kazany, że "przy tych warunkach nie siądziemy". TU-154M nie powinien był w ogóle wystartować do Smoleńska z Warszawy. Już na "dzień dobry" przepisy zostały złamane. Mogli przeczekać, albo rozważyć inne rozwiązanie. W regulaminie, szczególnie HEAD-a, jest, że nie wolno startować kiedy nie ma warunków na lotnisku lądowania i są poniżej minimalnych. Nawet jeśli zdecydowali się lecieć, to powinni ustalić alternatywne rozwiązanie i wskazać konkretne lotnisko do awaryjnego lądowania.

- Awaryjne lotnisko było przygotowane?

- Pod kątem lądowania samolotu - chociaż Witebsk był zamknięty, ale był Mińsk - to było, ale pod kątem zabezpieczenia dyplomatycznego, to tego już nie jestem tego taki pewien.

- Spóźnienie się prezydenta Lecha Kaczyńskiego na samolot i opóźnienie lotu mogło mieć wpływ na doprowadzenie do tragedii? Jakby wylecieli zgodnie z planem, to mogłoby nie dojść do katastrofy?

- Nawet jakby wylecieli te 30 min. wcześniej, to pogoda, może była trochę lepsza, ale już była poniżej minimum. Zgodnie z procedurami nie powinni byli lecieć na lotnisko w Smoleńsku, nawet gdyby prezydent się nie spóźnił. Jeśli wylot byłby punktualny, ale z takim samym planem lotu, to do tej tragedii i tak prawdopodobnie by doszło.

- MON dysponował lepiej przygotowanymi pilotami?

- Pytanie do komisji pana Millera. Zapóźnienia sięgają wielu lat wstecz. Szkoda, że MAK nie skoncentrował się na wieży, a tylko na locie. MAK powinien zbadać też zachowanie wieży, bo podanie zbyt późnej komendy "horyzont" mogło być jedną z przyczyn lub okoliczności tej tragedii. Rosjanie nie powinni wyrazić zgody na podejście - to drugi błąd Rosjan. Gdyby nie było presji w kokpicie i w wieży i pilot i kontroler działał samodzielnie, to nie doszłoby do tej tragedii. Nikt nie miał tej samodzielności.

- A lotnisko w Smoleńsku nie powinno było być zamknięte?

- Nie mamy dokumentów, które dotyczą tych procedur więc nie mogę się wypowiadać w 100 proc. Ale jeśli my wysyłamy na to lotnisko prezydenta, a wcześniej premiera, to chyba są jakieś instytucje, które powinny dbać o bezpieczeństwo. Myśmy nie sprawdzili, ale również Rosjanie pozwolili lądować tam wcześniej swojemu prezydentowi. Wcześniej na tym lotnisku lądował przecież Putin. Zbyt lekko podchodzimy do tematyki bezpieczeństwa.

- Przykładowo Amerykanie pozwoliliby na lądowanie Baracka Obamy na takim lotnisku?

- Według mnie absolutnie nie. I nie on decydowałby o tym, ale ludzie dbający o bezpieczeństwo. Obamie nikt nie pozwoliłby wylądować w Smoleńsku. Prezydent jest dobrem państwowym.

Koniec części pierwszej.

Rozmawiał: Jacek Nizinkiewicz

Autor: Jacek Nizinkiewicz Źródła: Onet.pl


sobota, 15 stycznia 2011

Niewykorzystanie tych zapisów to kompromitacja

Tomasz Pietryga 08-05-2010, ostatnia aktualizacja 08-05-2010 07:18

Genowefa Grabowska, profesor Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach

RZ: Rząd tłumaczy, że nie skorzystał z porozumienia z 1993 r., gdyż ma ono zbyt niską rangę – zawarto je na szczeblu międzyresortowym. Czy słusznie?

prof. Genowefa Grabowska: Absolutnie nie. Mamy umowy różnego typu zawierane w imieniu państwa. Nie można więc powiedzieć, że umowa międzyresortowa jest mniej warta niż umowa zawarta przez głowy państwa. Porozumienie, o którym mówimy, jest to klasyczna umowa międzynarodowa odpowiadająca wszystkim rygorom, jakie stawia konwencja genewska o prawie traktatów z 1968 r.

Jednak rząd twierdzi, że porozumienie to nie określa żadnej procedury, zgodnie z którą miałoby być realizowane.

To nie jest przecież porozumienie techniczne. Ustalenia leżą już w gestii państw stron umowy. Skoro w porozumieniu się mówi, że strony robią to wspólnie, to niechże na Boga minister właściwy, czyli Bogdan Klich, wystąpi do swojego partnera rosyjskiego i przypomni, że takie porozumienie obowiązuje. Przecież ta umowa dotyczy wyjaśniania wypadków lotniczych.

Urzędnicy argumentują, że nie było czasu na ustalenie procedur współpracy.

A czy to porozumienie upoważnia strony do szczegółowych porozumień?

Nie.

Czyli ich nie trzeba. Wystarczy powołać się na ten dokument i zwrócić się do drugiej strony o jego realizację. Porozumienie to mówi, że strony będą współpracować, a nie, że ustalą procedury współpracy.

Nie każda umowa musi być rozpisana na czynniki pierwsze i nie każda ustala, kto do kogo wystąpi. Czy ktoś z polskiej strony powołał się na ten dokument?

Publicznie nie, powoływano się głównie na konwencję chicagowską.

Dlaczego? Czy w ogóle druga strona jest świadoma, że podpisała przed laty taki dokument?

Wybrano konwencję chicagowską.

Ta konwencja jest prawem międzynarodowym powszechnym. Są tam różne ograniczenia mające u podstaw choćby suwerenność terytorialną. Tymczasem dwustronne porozumienia mogą takie ograniczenia znosić. I w tym dokumencie właśnie zostało to zrobione w ramach dobrosąsiedzkich stosunków. Dlatego należało przywołać właśnie ten dokument. To nie spowoduje przecież zadrażnienia stosunków z sąsiadem, bo chodzi o porozumienie, na które obie strony wyraziły wcześniej zgodę.

Jaka jest różnica między konwencją a porozumieniem?

Tu działa zasada lex specialis derogat legi generali, czyli prawo o większym stopniu szczegółowości należy stosować przed prawem ogólniejszym. Inaczej mówiąc, umowa szczegółowa odsuwa te ustalenia, które były poczynione w umowie ogólnej.

Czyli ktoś coś zaniedbał?

W MON jest departament współpracy zagranicznej, który powinien wiedzieć, jak się taką umowę egzekwuje. Jeżeli są jakiejś wątpliwości, to powinien zwrócić się o pomoc do departamentu prawno-traktatowego w MSZ, gdzie to porozumienie jest zarejestrowane. Dziwię się, że premier nie został poinformowany o istnieniu tego dokumentu. Rozumiem, że tak było, bo gdy przekazywał parlamentowi informacje w związku z katastrofą, powoływał się tylko na konwencję chicagowską. Dziwię się, że służby prawne w resortach o to nie zadbały, że to dziennikarze muszą im podpowiadać, iż istnieją inne zobowiązania. To kompromitacja tych służb.

Prof. Genowefa Grabowska pracuje w Katedrze Prawa Międzynarodowego Publicznego i Prawa Europejskiego Uniwersytetu Śląskiego, była senatorem SLD – UP i europosłanką
Rzeczpospolita

środa, 12 stycznia 2011

Najważniejsze wnioski z raportu MAK [ZESTAWIENIE]

opr. dżek, IAR, PAP
2011-01-12, ostatnia aktualizacja 24 minuty temu
Fragment animacji MAK z lądowania TU-154 10 kwietnia 2010 roku
Fragment animacji MAK z lądowania TU-154 10 kwietnia 2010 roku

Dziś MAK ogłosił ostateczne przyczyny katastrofy smoleńskiej. Najważniejsza to lądowanie TU-154 w niesprzyjających warunkach atmosferycznych pod silną presją psychiczną wywieraną na załogę.

- Musimy być otwarci i opublikować prawdę - nawet najbardziej gorzką - powiedziała Tatiana Anodina, szefowa MAK na specjalnej konferencji prasowej. WIĘCEJ>>

Najważniejsze ustalenia Rosjan:

1. Lot do Smoleńska miał status lotu międzynarodowego. Oznacza to, że to jego dowódcy są odpowiedzialni za jego przebieg i biorą odpowiedzialność za decyzje podjęte w trakcie lotu.

2. Samolot przed wylotem był sprawny. Silniki oraz inne systemy działały prawidłowo, nie było też wybuchów przed zderzeniem z ziemią.

3. W organizacji lotu wystąpiły istotne braki dotyczące przygotowania załogi i wyboru dodatkowych lotnisk.

4. Załoga rządowego Tupolewa lecącego do Smoleńska była niewłaściwie przygotowana do lotu na lotnisku Siewiernyj. - Zademonstrowała niewystarczające przygotowanie włączając automat ciągu przy próbie lądowania na lotnisku, które nie miało systemu ILS - stwierdzili przedstawiciele MAK.

5. Załoga była kilkakrotnie informowana o tym, że warunki atmosferyczne nie są dobre. Informacje pochodziły od dyrekcji lotniska Siewiernyj, władz Białorusi, nad którą przelatywał samolot oraz od załogi polskiego Jaka, który wcześniej wylądował w Smoleńsku. Nie było zgody wieży na lądowanie.



6. W kokpicie znajdowały się dwie osoby postronne - w tym dowódca sił powietrznych - gen. Andrzej Błasik. Udało się ustalić, że generał miał alkohol we krwi - 0,6 promila.



Nie podano nazwiska drugiej osoby.

7. Na dowódcę samolotu Tu-154M była wywierana presja psychiczna, m.in. dlatego, że w kokpicie znajdował się szef sił powietrznych. Stwierdzono, że załoga obawiała się negatywnej reakcji głównego pasażera. Cała załoga "znajdowała się w stanie podwyższonego napięcia emocjonalnego i psychologicznego."

8. Nie ma zapisu wskazującego, że prezydent Lech Kaczyński polecił lądowanie w Smoleńsku.

9. Współpraca w załodze samolotu Tu-154 M do Smoleńska było niewystarczająca.

10. Samolot schodził do lądowania zbyt stromo i za szybko. Wysokościomierz w samolocie mylił się o 170 metrów.

11. Stwierdzono, że znajomość rosyjskiego u dowódcy załogi była satysfakcjonująca. Wcześniej sugerowano, że członkowie załogi niewystarczająco znali język rosyjski i nie rozumieli, co mówią do nich kontrolerzy z wieży na lotnisku.

12. Niedostatki w infrastrukturze lotniska w Smoleńsku i nienajlepszy stan techniczny urządzeń rejestrujących na lotnisku nie były przyczyną katastrofy.

13. Nie było nacisków, presji na kontrolerów z wieży w Smoleńsku.

14. Żadne z uchybień prowadzących do katastrofy nie obciąża strony rosyjskiej.

Cały raport rosyjskiej komisji ma 210 stron. Zapoznaje się z nim teraz strona polska.