poniedziałek, 31 grudnia 2012

Śledczy: pracownicy laboratorium fałszowali wyniki badań DNA szczątków Olewnika

jagor, PAP
 
31.12.2012 , aktualizacja: 31.12.2012 11:53

A A A Drukuj
Sierpień 2007 r. Konferencja szefa olsztyńskiej prokuratury Cezarego Kamińskiego po skierowaniu do sądu aktu oskarżenia w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Na ekranie film z ekshumacji zwłok

Sierpień 2007 r. Konferencja szefa olsztyńskiej prokuratury Cezarego Kamińskiego po skierowaniu do sądu aktu oskarżenia w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Na ekranie film z ekshumacji zwłok (Fot. Tomasz Waszczuk / AG)

Gdańska prokuratura oskarżyła dwoje pracowników Laboratorium Kryminalistycznego Komendy Wojewódzkiej Policji w Olsztynie o niedopełnienie obowiązków i sfałszowanie wyników ekspertyz badań DNA szczątków Krzysztofa Olewnika. Grozi im do pięciu lat więzienia.
Jak poinformowała dziś Barbara Sworobowicz, rzeczniczka prasowa Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku, oskarżenie dotyczy szefowej laboratorium Jolanty D. oraz biegłego medycyny sądowej Bogdana Z., a związane jest z wykonanymi przez nich w październiku 2006 r. w olsztyńskim laboratorium badaniami DNA zwłok Krzysztofa Olewnika.

Dotąd w śledztwie przesłuchano ok. 1170 świadków i podejrzanych, z czego aż 660 osób zostało przesłuchanych w ciągu ostatnich czterech i pół roku, czyli w czasie, gdy śledztwo prowadzone było w Gdańsku. Akta główne sprawy w momencie przejęcia jej przez gdańska jednostkę liczyły 106 tomów, a dziś obejmują w sumie 240 tomów (dodatkowo ok. 100 tomów to załączniki).

W śledztwie przeprowadzono 116 przeszukań miejsc, pojazdów i osób oraz ok. 230 różnego rodzaju oględzin miejsc, dokumentów i przedmiotów.

Sworobowicz wyjaśniła, że zgodnie z nowym, zaktualizowanym w 2012 r. planem śledztwa - na najbliższe miesiące przewidziano "wiele różnego rodzaju czynności". Odmówiła podania jednak jakichkolwiek konkretnych informacji na temat planów prokuratury. 

Śledztwo, w którym badane są niewyjaśnione dotąd okoliczności porwania i zabójstwa Krzysztofa Olewnika, zostało zainicjowane w październiku 2001 r., tuż po uprowadzeniu mężczyzny. Wszczęła je prokuratura w Sierpcu. Potem postępowanie przejmowały inne jednostki, aż w 2006 r. trafiło do olsztyńskiej prokuratury, która rok później oskarżyła 13 osób o udział w grupie, która uprowadziła i zabiła Olewnika.

Mimo sporządzenia aktu oskarżenia olsztyńscy śledczy nadal prowadzili postępowanie, licząc się z tym, że mogli nie wykryć wszystkich osób odpowiedzialnych za przestępstwa. W maju 2008 r. postępowanie trafiło do Gdańska wraz z drugim śledztwem prowadzonym w Olsztynie, w którym badano nieprawidłowości w dotychczasowych postępowaniach.

Po przejęciu sprawy gdańscy prokuratorzy zdecydowali się na nowo zweryfikować dotychczasowe ustalenia - dokonane głównie przez Prokuraturę Okręgową w Olsztynie.

Przeprowadzono m.in. powtórną analizę akt oraz dowodów zebranych w czasie dotychczasowych postępowań. Przesłuchano ponownie większość osób związanych ze sprawą i jeszcze raz przeszukano istotne dla śledztwa miejsca, w tym dom Krzysztofa Olewnika oraz miejsce, w których był przetrzymywany i gdzie po zabójstwie zakopano jego zwłoki.

11 lat po uprowadzeniu eksperyment z udziałem statystów

Wielokrotnie przeprowadzano też różnego rodzaju czynności i eksperymenty w domu Krzysztofa Olewnika w Drobinie pod Płockiem, który rodzina stara się utrzymać w nienaruszonym stanie od momentu porwania. M.in. w lipcu 2009 r., przy udziale podejrzanego w sprawie Jacka K., przyjaciela i wspólnika Krzysztofa odtwarzano zdarzenia związane z porwaniem Olewnika, a w październiku br. - dokładnie 11 lat po uprowadzeniu - przeprowadzono podobny eksperyment z udziałem statystów. W jego ramach odtworzono osiem epizodów związanych z uprowadzeniem.

Analizy fonoskopijne, bilingi, nieznane dotąd ślady krwi, ekshumacja zwłok

Śledczy zlecili też wiele ekspertyz - częściowo nowych, częściowo powtórnych, w tym analizy fonoskopijne nagrań, analizy billingów zgromadzonych w śledztwie oraz śladów zabezpieczonych w domu Olewnika.

Po tym, jak natrafiono na nieprawidłowości w badaniach DNA zwłok Krzysztofa Olewnika, w styczniu 2010 r. śledczy zdecydowali się na ekshumację szczątków ofiary. Potwierdziła ona tożsamość mężczyzny.

Efektem pracy śledczych było m.in. znalezienie w domu K. Olewnika nieznanych wcześniej śladów krwi. Nie wiadomo, kto i kiedy je naniósł. Dla wyjaśnienia tych okoliczności śledczy powołali w ub.r. biegłego - specjalizującego się w tego typu badaniach Bernda Brinkmanna - szefa Instytutu Genetyki Sądowej w Muenster. Biegły sporządził już zamówioną opinię i została ona przetłumaczona z niemieckiego na polski. Przed kilkoma dniami śledczy poinformowali, że zwrócą się do eksperta o jej uzupełnienie, bo opinia nie w pełni odpowiedziała na zadane pytania.

Wyniki ekspertyzy mogą okazać się istotne zwłaszcza w kontekście ujawnionych przez prokuraturę pod koniec ub.r. nowych dowodów, które - jak poinformowali wówczas śledczy - "każą podać w wątpliwość dotychczas ustaloną wersję przebiegu zdarzeń, zarówno w czasie zaginięcia K. Olewnika 26-27 października 2001 r., jak i w późniejszym okresie".

Rozmowy między rodziną Olewników a porywaczami
Wśród nowych dowodów śledczy wymienili m.in. ekspertyzę zapisu rozmowy między rodziną Olewników a porywaczami przeprowadzonej w styczniu 2002 r., a więc kilka miesięcy po porwaniu, w czasie gdy Krzysztof Olewnik miał być więziony na działce w okolicach Kałuszyna. W tle rozmowy pojawia się głos instruujący porywaczy: biegli orzekli, że instrukcji udzielał Krzysztof Olewnik, a rozmowa przeprowadzona została w centrum Warszawy.

Śledczy dysponują też zeznaniami świadków, którzy utrzymują, że widzieli Krzysztofa Olewnika już po jego porwaniu w okolicznościach, które wskazywały na to, że nie jest on przez nikogo przetrzymywany siłą.

Wątpliwości śledczych wzbudziły też - ujawnione przez biegłych ds. fonoskopii - luki i nieścisłości w treści nagrań między rodziną Olewników a porywaczami. Na podstawie wyników ekspertyz prokuratorzy nabrali podejrzeń, że rodzina nie przekazała organom ścigania wszystkich dowodów, które mogły być istotne dla sprawy. Aby zweryfikować te wątpliwości, w listopadzie ub.r. śledczy dokonali przeszukań w domach rodziny Olewników. Zabezpieczono tam ok. 480 przedmiotów: dokumentów, nagrań monitoringu. Śledczy nie zdradzają efektów analiz tego materiału.

"Osoba wydająca instrukcje porywaczom to nie Krzysztof"

Rodzina Olewników kategorycznie zaprzecza, jakoby miała ukrywać przed śledczymi jakiekolwiek dowody. Zdaniem rodziny nieprawdziwa jest także wersja zakładająca, że Krzysztof Olewnik sam się uprowadził. Rodzina utrzymuje też, że osoba, która na nagraniu wydaje instrukcje porywaczom, to nie Krzysztof Olewnik.

Jak dotąd głównym podejrzanym w gdańskim śledztwie jest przyjaciel porwanego - Jacek K., któremu śledczy na początku 2009 r. przedstawili zarzuty udziału w grupie przestępczej planującej porwanie Olewnika oraz współudziału w jego uprowadzeniu i przetrzymywaniu. K. nie przyznał się do winy. Od 11 lutego do 11 sierpnia 2009 r. przebywał w areszcie. Zwolniono go, gdy warszawski Sąd Apelacyjny nie uwzględnił zażalenia prokuratury na decyzję o nieprzedłużeniu aresztu, podjętą przez płocki sąd okręgowy.

Warszawski sąd uznał, że prokuratura nie przedstawiła przekonujących dowodów, uprawdopodobniających popełnienie przestępstwa przez K. W przekonaniu sądu zaprezentowany przez śledczych łańcuch poszlak nie zazębiał się w logiczną całość. Gdańska prokuratura nie zdradza, na czym miałby polegać udział K. w przestępstwie.

W śledztwie postawiono też kilku osobom zarzuty wyłudzenia od Włodzimierza Olewnika pieniędzy, które - tuż po porwaniu, rzekomo miały posłużyć do przekupienia przestępców mogących pomóc w odnalezieniu Krzysztofa Olewnika.

W trakcie śledztwa prokuratorzy natrafili na ślady mogące wskazywać na przestępstwa niezwiązane ze sprawą Olewnika, a popełnione przez osoby, których działania badali. W sprawach tych prokuratorzy wszczynali odrębne śledztwa.

Równolegle z postępowaniem, w którym wyjaśniane są nieznane okoliczności porwania i zabójstwa Krzysztofa Olewnika, gdańscy prokuratorzy prowadzą też śledztwo, w którym badają nieprawidłowości we wcześniejszych postępowaniach w tej sprawie.

Śledztwo to zmierza ku końcowi. Przed kilkoma dniami gdańska prokuratura oskarżyła dwóch policjantów pracujących przy sprawie porwania o niedopełnienie obowiązków, skutkujące narażeniem Olewnika na utratę życia. Śledczy umorzyli natomiast postępowania wobec 24 prokuratorów, którzy także zajmowali się sprawą.

Do porwania Krzysztofa Olewnika doszło w nocy z 26 na 27 października 2001 r. Mężczyzna został uprowadzony z własnego domu w Drobinie. Sprawcy kilkadziesiąt razy kontaktowali się z jego rodziną, żądając okupu. W lipcu 2003 r. porywaczom przekazano 300 tys. euro, jednak uprowadzony nie został uwolniony. Jak się później okazało, miesiąc po odebraniu przez przestępców pieniędzy został zamordowany. Jego ciało zakopano w lesie w pobliżu miejscowości Różan na Mazowszu. Odnaleziono je w 2006 r.

Gdańska prokuratura przedłużyła śledztwo do końca czerwca 2013 r. 

sobota, 29 grudnia 2012

Tak Waśniewska zabiła Madzię


29.12.2012, 05:30
aFp
Katarzyna Waśniewska pali papierosa przed domem

Madzia Waśniewska (6 mies.) z Sosnowca nie zginęła przypadkowo. Jej matka zaplanowała śmierć dziecka. Przygotowała się do tego i swój okrutny plan wcieliła w życie. Jak wynika z ustaleń śledztwa, które prowadziła Prokuratura Okręgowa w Katowicach, Katarzyna Waśniewska (22 l.) działała sama, zarówno wtedy, gdy udusiła córeczkę, jak i później, gdy ukrywała jej zwłoki. Jak wyglądały ostatnie chwile życia Madzi i pierwsze godziny po jej śmierci? Na podstawie uzyskanych informacji próbujemy dziś odtworzyć kulisy potwornej zbrodni

24 stycznia 2012 roku. To był ostatni dzień, kiedy mała Madzia cieszyła się życiem. Tego dnia jej matka miała już bowiem w głowie uknuty plan zbrodni. Kilka dni wcześniej pokłóciła się ze swoim mężem Bartłomiejem Waśniewskim (23 l.). Nie podobało jej się to, że mężczyzna utrzymuje kontakty towarzyskie, a ona nie pracuje, nigdzie nie chodzi, tylko musi siedzieć w domu z 6-miesięczną córeczką. Śledczy doszli do wniosku, że to właśnie ta frustracja z powodu sytuacji rodzinnej mogła być przyczyną wprowadzenia w życie planu okrutnej zemsty na mężu. Madzia była bowiem oczkiem w głowie swego ojca. Czy dlatego musiała zginąć?


Około godz. 16
Wtorek 24 stycznia był mroźnym dniem. Wieczór Katarzyna Waśniewska i jej mąż mieli spędzić z przyjaciółmi. Oboje ustalili, ze Madzia trafi do dziadków. Na kolację mieli przygotować pizzę. Katarzyna powiedziała, że sama zawiezie małą wózkiem do rodziców. Sąsiedzi z ul. Floriańskiej, gdzierodzice Madzi wynajmowali od jakiegoś czasu mieszkanie widzieli, jak oboje wychodzą krótko przed godziną 16.00 z mieszkania na I piętrze. Bartłomiej ruszył po drewno do swoich rodziców i po pieczarki na pizzę, a Katarzyna po chwili wróciła się na górę.

16-16.30

Waśniewska zostawiła wózek na dole i z córeczką weszły do mieszkania. Nie było świadków tego, co się wydarzyło za drzwiami mieszkania. Ale po wielu drobiazgowych badaniach, które przeprowadzili biegli, uznano, że powodem śmierci małej dziewczynki było uduszenie. Bezbronnemu dziecku, najprawdopodobniej właśnie matka zatkała nosek i buźkę. Biegli uznali na podstawie badań tkanek, że Madzię duszno miękkim przedmiotem np. poduszką albo workiem, a katusze maleństwa trwały co najmniej 5 minut. Z badań ciała dziewczynki wynika też, że dziecko upadło, ale sam upadek nie był śmiertelny. Czy Waśniewska po uduszeniu dziecka rzuciła jeszcze Madzią o podłogę?

16.30

Katarzyna zawinęła córeczkę w kocyk i zeszła na dół kamienicy. Tam do stojącego wózka włożyła swoje najprawdopodobniej już martwe dziecko. Wiedziała gdzie iść. Szła prosto do Parku Dietla. Tam miała upatrzone miejsce w starych ruinach. Droga zajęła jej 15-20 minut. Ubrała robocze rękawiczki i nimi wygrzebała dół dla swojej córeczki. Włożyła do niego ciałko i przykryła je kocykiem. Po wszystkim przysypała Madzię liśćmi, kamieniami i ziemią. Rękawiczki, którymi to robiła znaleźli potem śledczy w tym miejscu, w którym zakopała Madzię. Po wszystkim wypaliła spokojnie papierosa, a niedopałek porzuciła obok ciała. Z pustym wózkiem rozpoczęła wędrówkę w stronę domu swoich rodziców przy ul. Wesołej.

17.45

Od domu rodziców dzieliło ją kilkaset metrów. Po drodze obserwowała ludzi. To wówczas upatrzyła sobie mężczyznę w białej kurtce z kapturem na głowie. On w jej głowie urósł do miana porywacza. Niczego nieświadomy mężczyzna zmierzał ulicami Sosnowca do domu. 
Około godz. 18 
Waśniewska 300 metrów przed domem swoich rodziców postanowiła odegrać maskaradę. Położyła się na śniegu i udawała, że porywacz porwał jej dziecko, wcześniej ogłuszając ją uderzeniem w tył głowy. Wybrała miejsce uczęszczane przez ludzi. Na osiedlu o tej porze wielu wraca z pracy, wielu też wychodziło z psami na spacer. Wiedziała, że długo nie będzie leżeć na zimnym śniegu. I tak się stało. Po kilku minutach podeszło do niej dwóch młodzieńców z wiarą, ze kobiecie coś się stało.

18.15


Przechodnie powiadomili policję i wezwali karetkę pogotowia. Do poszukiwań rzekomo porwanej Magdy zaangażowano całą sosnowiecką policję. W tym czasie Waśniewska podała dokładny opis porywacza i trafiła do szpitala w Sosnowcu. Lekarze nie doszukali się widocznych obrażeń, ale Waśniewska twierdziła, ze boli ją tył głowy i że uderzona została mając czapkę i kaptur na głowie. Udzielono jej pomocy, a potem przesłuchiwano do późnych godzin nocnych.
2 lutego – ujawnienie śmierci dziecka

O tym, że nie było porywacza i że Madzia nie żyje, dowiedzieliśmy się na początku lutego br. Wtedy Waśniewska pękła i przed detektywem Rutkowskim wyznała, że zakopała dziecko w gruzowisku. Do dzisiaj twierdzi uparcie, że jej Madzia zginęła w wyniku nieszczęśliwego wypadku, bo wysunęła jej się z kocyka i uderzyła główką w próg.


czwartek, 20 grudnia 2012

S. Koziej: Tarcza to skrót myślowy


Data publikacji : 22.08.2012

Zachęcamy do przeczytania wywiadu Pawła Wrońskiego z szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego ministrem Stanisławem Koziejem, który ukazał się w dzisiejszym wydaniu "Gazety Wyborczej". Rozmowa dotyczyła budowy systemu obrony przeciwrakietowej.

Przedstawię panu dość powszechną opinię po ogłosze­niu przez prezydenta programu budo­wy polskiej tarczy antyrakietowej: jest kryzys, a prezydent chce wyrzucić 15 mld zł na gwiezdne wojny.

- Ale przecież pre­zydent od razu zadeklarował, że pro­gram budowy tarczy antyrakietowej ma być sfinansowany z budżetu MON. Te pieniądze i tak pójdą na uzbrojenie. Prezydent dba o to, aby poszły głów­nie na uzbrojenie najpotrzebniejsze. Jestem zdumiony niektórymi inter­pretacjami. Mają niewiele wspólnego z tym, co proponuje prezydent. Od­noszę nawet wrażenie, że niektórzy najpierw przedstawiają swoje wy­obrażenia o tym, czego chce prezy­dent, a potem je krytykują.

Też trochę byłem zdumiony deklaracją prezydenta. No bo przecież od listo­pada 2011 r. wiadomo, że MON wska­zuje cztery priorytety rozwoju sił zbroj­nych, w tym modernizację obrony prze­ciwlotniczej i stworzenie obrony an­tyrakietowej. Tymczasem prezydent nagle przedstawia własny program bu­dowy „polskiej tarczy". Po co?

- Zgoda. Od listopada 2011 są okre­ślone priorytety na lata 2013-22. Pre­zydent chciał wskazać, który z prio­rytetów ma dla niego największe zna­czenie. Jego zdaniem jest to obrona powietrzna, a w jej ramach moderni­zacja tradycyjnej obrony przeciwlotniczej (czyli np. zwalczanie samolo­tów) i budowa zupełnie nowego elementu – obrony antyrakietowej (zdol­ności zwalczania rakiet). Obecnie nie mamy obrony przed tym największym zagrożeniem z przestrzeni powietrz­nej, jakim są rakiety.

Może zawiniło tu zbyt szumne słowo tarcza"? Może lepiej było użyćskrom­nego określenia modernizacja obro­ny przeciwlotniczej i budowa antyra­kietowej"?

- Coś w tym jest. Ludzie widzą po­dobieństwo do tego, co w przeszłości proponowali Amerykanie, i stąd być może nieporozumienia. Zgoda: „tar­cza" to skrót myślowy, tylko że inne określenia są nadmiernie techniczne.

Dziesięć lat temu zdecydowaliśmy o za­ kupie 48 F-16 za podobną kwotę - ok. 12 mld zł. Miały one bronić polskiego nieba. Teraz okazuje się, że znów trze­ba wydać pieniądze na ochronę pol­skiego nieba. Jak pan chce przekonać polskie społeczeństwo do kolejnych wydatków na zbrojenia.

- Kiedy pojawia się zagrożenie, po­winna pojawić się odpowiedź. W XX w. okazało się, jak groźną bronią ofen­sywną są czołgi, pojawiła się obrona przeciwpancerna. Gdy okazało się, jak groźną bronią jest lotnictwo, kon­struktorzy zaczęli pracować nad obro­ną przeciwlotniczą. Teraz pojawiły się możliwości obrony antyrakietowej.
Być może za dziesięć lat, gdy będzie pan przeprowadzał rozmowę z kolej­nym szefem BBN, porozmawiacie o obronie w cyberprzestrzeni.

Ciągle jednak nie padła odpowiedź, dlaczego obrona antyrakietowa jest
tak ważna.

- Wspomniał pan o F-16. Bez obro­ny antyrakietowej te samoloty mogą być zniszczone przez rakiety prze­ciwnika na lotniskach, zanim oderwą się od ziemi. Także zgrupowania wojsk mogą zostać zaatakowane przez poci­ski przeciwnika, zanim dotrą na za­grożone kierunki. Polska w przypad­ku konfliktu będzie oczekiwać na po­moc sił NATO, ale żeby te siły mogły dotrzeć na nasze terytorium, to musimy przecież dać im ochronę z po­wietrza.

Powtórka z 1939 r., gdy większośćsa­molotów została zniszczona na lotni­skach?

- Jest pewna analogia. W1939 r. Pol­ska nie panowała nad przestrzenią po­wietrzną, a jeśli dane państwo nie pa­nuje nad przestrzenią powietrzną, obrona staje się trudna.

Jest też inne rozwiązanie. Natych­miastowej odpowiedzi przy użyciu tej samej broni, czyli rakiet. Wyszłoby ta­niej niżskomplikowana i zaawanso­wana technologicznie obrona przeciw­rakietowa.

- Dziesięć lat temu zdecydowali­śmy, że naszą silą uderzeniową będą samoloty F-16. Wychodziliśmy z prze­konania, że samolot jest bronią bar­dziej uniwersalną. Po drugie, wówczas jeszcze broń antyrakietowa była na początkowym stadium rozwoju, a Polski na nią nie było stać. Myślę jednak, że dojrzeliśmy do momentu, w któ­rym musimy o niej nie tylko pomyśleć, ale po prostują zbudować. Zresztą, gdy kupowaliśmy F-16, pro­ponowałem strategię przeskoku ge­neracyjnego i uważałem, że trzeba za­inwestować w bezpilotowce. Teraz by­libyśmy w światowej czołówce. Z obro­ną przeciwrakietową nie powinniśmy się tak opóźnić jak z bezpilotowcami.

Użycie słowa „tarcza" zakłada ochro­nę całego terytorium Polski. Przecież to niemożliwe.

- Jeśli wyobrażamy sobie rodzaj ja­kiegoś gigantycznego parasola czy ko­puły nad Polską, to będzie możliwe do­piero wówczas, gdy powstanie system ogólnonatowski. Nas - mówię o syste­mie narodowym - nie będzie stać na szczelną obronę całego terytorium kraju. Chcemy bronić najważniejszych elementów państwa i systemu obron­nego. Moim zdaniem zresztą ta obro­na powinna się składać ze zdolnych do samodzielnego działania mobil­nych elementów, które w razie po­trzeby będą mogły dać ochronę w miej­scu zagrożenia. My będziemy się kon­centrować na ochronie przed bronią najkrótszego, krótkiego i średniego za­sięgu, zaś system natowski, do które­go wejdą m.in. te elementy tarczy, któ­re budują Stany Zjednoczone, będziemógł chronić także przed rakietami dalekiego zasięgu.

Polska znów jest bardzo wyrywna" w NATO. Na razie jest to postulat Sojuszu sformułowany na szczycie w Liz­bonie, ale niewiele europejskich kra­jów NATO - poza Francjąi Niemcami - deklaruje chęćbudowy systemu obro­ny antyrakietowej.

- To nie tak. Środkami przeciwra­kietowymi już dziś dysponują także inni. Także Wielka Brytania, Holan­dia, Hiszpania, Włochy, Grecja, Nor­wegia. Polska jest orędownikiem bu­dowy tarczy antyrakietowej, bo jeste­śmy krajem brzegowym NATO nara­żonym na atak. Jedno z państw grozi, że w przypadku zainstalowania na te­renie Polski elementów tarczy anty­rakietowej nie tylko wyceluje w nas swoje rakiety, ale nawet gotowe jest wykonać atak prewencyjny! W naszym najżywotniejszym interesie jest więc przyspieszenie budowy natowskiego systemu obrony przed rakietami.

Prezydent i minister obrony mówią, że chcemy budować tarczę wspólnie z Francją i Niemcami. Niemcy używa­ją amerykańskich patriotów PAC-3i proponują nam kupienie rakiet star­szego typu, Francuzi testują swoje ra­kiety Aster. Chodzi po prostu o to, któ­re rakiety kupimy.

- Jest jeszcze system izraelski, któ­ry jest dla nas ciekawy z tego wzglę­du, że odpowiada na podobne wy­zwania, jakie będą stać przed Polską, czyli zagrożenie rakietami najkrót­szego, krótkiego i średniego zasięgu. Pamiętajmy, że system obrony prze­ciwrakietowej to nie tylko same przeciwrakiety. To także środki wykry­wania i śledzenia rakiet, naprowa­dzania przeciwrakiet, obrony biernej: maskowania, mylenia. Są środki cyberwalki: dezorganizowania, zakłó­cania, blokowania systemów stero­wania rakietami. W budowaniu obro­ny przeciwrakietowej istotną rolę mo­że odegrać polski przemysł obronny, który w niektórych z powyższych dzie­dzin ma już spore osiągnięcia (np. ra­dary). Bardzo ważne jest jednak jed­no zastrzeżenie. Ten system musi dzia­łać. Często w przeszłości topiliśmy pieniądze w długotrwałych badaniach rozwojowych.

Propozycja prezydenta opiera sięna przekonaniu, że w Polsce zostanie utrzymany współczynnik 1,95 proc. PKB na armię. A jeśli z powodu kry­zysu te pieniądze trzeba będzie prze­znaczyćna cośinnego?

- Na razie jest zgoda w sprawie sta­bilnego w wieloletniej perspektywie finansowania sił zbrojnych wśród wszystkich sił politycznych. Nie prze­widuję, aby w najbliższym czasie by­ło inaczej.
 

S. Koziej: Tarcza to skrót myślowy, rozmowę przeprowadził P. Wroński, „Gazeta Wyborcza”, nr 195.7619, 22 sierpnia 2012 r., s. 6, http://wyborcza.pl/1,75478,12342071,Tarcza_to_skrot_myslowy.html (dostęp: 22 sierpnia 2012 r.).

niedziela, 9 grudnia 2012

Miliard złotych to dwie ciężarówki'. Rozmowa o gotówce


Wojciech Staszewski
 
06.12.2012 , aktualizacja: 07.12.2012 20:51

A A A Drukuj

Rys. Zygmunt Januszewski

Nie ujawniamy, gdzie jest skarbiec. Powiem panu tylko, że miliard waży ok. 8 ton. To nie jest dużo, to dwie ciężarówki. Nie musi to być wielka hala - mówi ekonomista Dobiesław Tymoczko
Wojciech Staszewski: Ile kosztują pieniądze?

Dobiesław Tymoczko*: - Gotówka kosztuje tyle, ile trzeba zapłacić za jej druk - ten koszt ponosi bank centralny. Dodatkowo banki płacą za jej konwojowanie podczas transportu. Potem koszt ponoszą przedsiębiorcy, wypłacając pieniądze dla pracowników, oraz sklepy, zawożąc gotówkę do banku. Ze światowego raportu wynika, że to jest ok. 1 proc. PKB, czyli w Polsce ok. 15 mld zł rocznie. Dużo.

Ale pieniądz bezgotówkowy też kosztuje, tylko inną grupę ludzi - tych, którzy mają pieniądze w banku. Można policzyć średni koszt obsługi rachunku w 23 największych bankach: opłata za obsługę, ileś przelewów, raz w roku wypłata z obcego bankomatu itp. Wychodzi ok. 260 zł rocznie. Jak to przemnożymy przez liczbę rachunków i dodamy opłatę za używanie kart bankowych, to też wyjdzie kilkanaście miliardów.

Czyli każdy pieniądz kosztuje. Tylko koszt gotówki ponoszą bank centralny i przedsiębiorstwa, a pieniądza bezgotówkowego - konsumenci. Obrót bezgotówkowy jest jednak bardziej przejrzysty i bezpieczniejszy.

W parlamencie jest już nowelizacja ustawy o usługach płatniczych. Mówi się, że po jej wejściu w życie zostaniemy obciążeni takimi opłatami za płacenie kartą, że będziemy masowo wracać do gotówki.

- Mamy teraz proces legislacyjnego ucierania się. Interesariusze mówią, jak to ich strasznie dotknie. Ale to nie jest prawda.
To jaka jest prawda?

- Jak pan płaci kartą 100 zł za buty do biegania, to opłata sklepu za tę transakcję wynosi ok. 1,6 zł - idzie do banku, który dał panu kartę, i do organizacji, które ją sygnują, czyli Visa lub MasterCard. Z analiz NBP wynikało, że ta opłata jest dużo wyższa niż w innych krajach europejskich, gdzie wynosi ok. 0,8 proc., zatem zaproponowano kompromis - stopniowe jej zmniejszanie. MasterCard się nie zgodził, więc pojawiło się kilka projektów legislacyjnych, które mają to uregulować. Instytucje finansowe straszą, że jeśli ograniczy się im marżę, to koszty poniosą klienci. A w bankowości nie mamy sytuacji czystej konkurencji, w której się zabiega o klienta, tylko raczej sytuację oligopolistyczną, w której klienta się łupi.

Banki podniosły larum, jak zawsze, kiedy mówi się o obciążeniu ich czymkolwiek. Ale trzeba pamiętać, że w zeszłym roku przy szalejącym w Europie kryzysie polskie banki zarobiły ponad 15 mld zł. Nie są w takiej sytuacji, że już nie będą miały z czego pokryć kosztów, jeśli będą musiały zmniejszyć prowizję - bo prowizje wyniosły w skali kraju ok. 1,5 mld zł, z tym że połowa trafia do operatorów kart. Gdyby więc banki w ogóle zrezygnowały z opłat za korzystanie z kart, to z 15 mld zrobiłoby się 14 mld 250 mln. To nie są głodowe warunki dla sektora bankowego.

Dziś płaci sklep.

- Nie sklep, tylko pan płaci, duże sklepy sobie to wrzucają w marżę. Ale w części małych sklepów nie ma terminali. U siebie na bazarku płaciłem w małym sklepiku kartą, ale w końcu facet stwierdził, że mu się to nie opłaca, i zlikwidował terminal. Również w Biedronce nie można płacić kartą. Widocznie obliczyli, że bardziej opłaca im się konwojowanie gotówki niż oddawanie 1,6 proc. obrotów.

W przypadku Biedronki te 1,6 proc. to 200 mln zł rocznie.

- W lecie była promocja na stacjach Orlenu polegająca na tym, że kto w weekendy płacił gotówką, tankował o 10 gr taniej na litrze. Też im się to bardziej opłacało.

To dlaczego sklepy mają terminale?

- Duże sklepy robią ukłon w stronę klientów, którzy przyjeżdżają na duże zakupy.

Były robione badania socjologiczne, według których jeśli na sklepie jest naklejka, że można płacić kartą, to ludzie wydają w nim więcej.

- Łatwiej podać kartę, niż odliczyć 700 zł w pliku banknotów. Szczególnie że za pomocą karty można wydać więcej, niż się ma, czego nie da się zrobić, płacąc gotówką.

Czy nie czekają nas prowizje za wypłaty w bankomatach?

- W jednym z projektów nowelizacji ustawy jest taka możliwość. Ale banki nie zrobią tego z własnymi bankomatami, bo gdyby Polacy musieli płacić za korzystanie z nich, uciekliby z takiego banku. A gdyby opłaty wprowadzili niezależni operatorzy, strzeliliby sobie w stopę, bo ludzie przestaliby u nich wyjmować pieniądze. Mechanizm rynkowy to uniemożliwi.

To może w ogóle zniknie gotówka?

- Wieści o śmierci gotówki są mocno przesadzone. W Polsce cały czas zwiększa się ilość gotówki. Po denominacji w 1995 r. było na rynku niecałe 15 mld zł, teraz jest 112 mld! Dziś mamy w obiegu około miliarda sztuk banknotów i prawie 13 mld monet.

Dlaczego to tak rośnie?

- Przede wszystkim z powodu wzrostu naszego PKB.

Gotówka rośnie też przed długimi weekendami, przed świętami Bożego Narodzenia. Ale jak już ludzie zrobią te zakupy, to sklepy zawożą pieniądze do banku, a banki nie mają ich gdzie trzymać, więc zawożą je do banku centralnego, a bank w zamian powiększa im zapis na koncie.

Mamy dwa epizody, kiedy ilość gotówki rosła skokowo. W grudniu 1999 r., kiedy baliśmy się problemu roku 2000 i awarii wszystkich komputerów, wszyscy chcieli mieć banknoty w domu. Wtedy w ciągu miesiąca ilość gotówki zwiększyła się o 14 proc. - z 38 do 43 mld zł.

Drugi wyskok to jest początek kryzysu, upadek Lehman Brothers, kiedy wszyscy bali się tego, co będzie dalej. W październiku 2008 r. ilość gotówki zwiększyła się przez miesiąc o 11 proc. - z 90 do 100 mld zł.

Jak to się dzieje? NBP nagle rzuca te banknoty na rynek?

- Nie, ilość całego pieniądza - elektronicznego i w postaci gotówki - pozostaje ta sama. Emisja gotówki wygląda tak, że banki przyjeżdżają do NBP i mówią, że chcą kupić gotówkę. Płacą za to środkami, które mają zaksięgowane u nas na koncie. Bank centralny odpisuje im żądane sumy z konta i wydaje w postaci gotówki. Wywożą je bankowozami na wagę. Ale jest jeszcze kwestia objętości.

Jaka to wielkość?

- Zależy w jakich banknotach. Milion złotych w banknotach stuzłotowych waży ok. 8 kg.

Każdy szanujący się bank centralny ma zapasy gotówki. One nie są pieniądzem, stają się nim dopiero wtedy, kiedy je wyemitujemy.

Ile ich jest?

- Tego żaden bank centralny na świecie nie powie.

Gdzie je trzymacie?

- Nie ujawniamy, gdzie jest skarbiec. Skoro milion waży 8 kg, to miliard waży 8 ton. To nie jest dużo, to dwie ciężarówki. Nie musi to być wielka hala. Widziałem skarbiec amerykański pod budynkiem Fed na Manhattanie. Przy drzwiach stoi facet, kręci wielkim kołem i otwiera wielotonowe drzwi. Wszystko jest wykute w litej skale, słychać czasem turkot, jak metro przejeżdża. Tam leży np. złoto, ale to gotówka jest centralnym elementem systemu.

A w 1999 r., kiedy zaczęła się fascynacja pieniądzem elektronicznym, zrobiono badanie wśród firm emitujących ten pieniądz. 26 proc. z nich powiedziało, że gotówka zniknie w ciągu sześciu lat.

Dlaczego tak się nie stało?

- Gotówka będzie istniała tak długo, jak długo będzie istniała szara strefa. Bo pieniądz elektroniczny zawsze zostawia ślad, a gotówka nie. Gotówka jest też nie do zastąpienia np. w handlu narkotykami - a czy tego chcemy, czy nie, taka gałąź gospodarki istnieje.

Inny powód podaje wielki autorytet w ekonomii Charles Goodheart - że przecież są domy publiczne. Nie muszą działać w szarej strefie, ale kto będzie chciał informację o takiej płatności na wyciągu, który przychodzi do domu? Można sobie wyobrazić jeszcze setki innych miejsc, w których wolimy płacić gotówką. Tylko gotówka zapewnia anonimowość.


Żeby walczyć z szarą strefą, rząd Hiszpanii stwierdził, że nielegalna będzie między przedsiębiorstwami zapłata w gotówce, jeśli suma przekroczy 2,5 tys. euro. Gotówka powinna służyć drobnym płatnościom - czy to między przedsiębiorstwami, czy na bazarze pod domem.

Skąd się wzięła gotówka?

- Natura pieniądza się zmienia. Były muszelki, bursztyny. W XVII w. prawnym środkiem płatniczym w stanie Massachusetts był tytoń, a płatności w złocie i srebrze były zakazane. Były skóry bobrów. Mówię studentom, że wtedy Indianie byli bankiem centralnym, bo emitowali coś, co można było wymienić na wszystko.

W Stanach Zjednoczonych w XIX w. uznawano, że prawo do druku pieniądza jest prawem człowieka. W szczytowym momencie w 1912 r. istniało 17 tys. różnych banknotów emitowanych przez 7 tys. banków. W tym czasie było 5 tys. fałszywych emisji, kompletny bałagan. Benjamin Franklin, który był też wydawcą gazety, kiedyś przeprosił czytelników za to, że gazeta nie wyszła, bo musiał drukować pieniądze - wszystkie maszyny miał w to zaangażowane. Może w nagrodę za to jest dzisiaj na studolarówce? Jeżeli mieliśmy taką masę emisji, mieliśmy różne ceny w sklepach, bo sklepy chętniej przyjmowały banknoty banków bardziej wiarygodnych. Dlatego w 1913 r. utworzono wreszcie w Stanach bank centralny, żeby zapanować nad tym chaosem.

To całkiem niewyobrażalny dziś system.

- Bałagan był rzeczywiście duży, ale czy nie jest podobnie, kiedy dziś sieci telefonii komórkowej albo przedsiębiorstwa komunikacyjne chcą emitować własne pieniądze? Kiedy 10 lat temu pisałem doktorat, badałem, jak w Stanach Zjednoczonych przedsiębiorstwa komunikacyjne emitowały własne karty, którymi można było zapłacić nie tylko za bilet w autobusie, ale też w punktach usługowych. Miały ambicję wytwarzać coś, co się nazywało e-money.

Teraz mówi się, że komórka będzie portfelem. Sieć komórkowa może sobie wyemitować "pieniądz", który pozwoli na płatności przez komórkę czy kartą zbliżeniową. Ale to jest wiarygodne tak długo, jak to jest wymienialne na gotówkę. Nie tworzymy nowej jakości, tylko nowy instrument. Zmienia się natura pieniądza, ale w centrum ciągle jest gotówka.

''Klik i bilion''''Pocztowy fenomen powiatowy'' - Wawrzyniec Smoczyński opowiada, jak się drukuje dolary, a Maciej Samcik tłumaczy, dlaczego ''tradycyjne'' okienko trzyma się mocno.


Wypowiedzi twórców i fragmenty filmu ''Too Big To Fail'' - opowieści o kryzysie roku 2008 i o tym, jak banki urosły tak, że nie mogły już upaść.

Read more: http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,13003445,Jak_trwoga__to_do_gotowki.html?as=3#ixzz2EaXbRQrl


Jaki procent wszystkich pieniędzy w Polsce stanowi dziś gotówka?

- Zależy, jak zdefiniujemy pieniądz. Depozyty gospodarstw domowych i przedsiębiorstw to jest 670 mld zł. To jest pieniądz elektroniczny niemający pokrycia w gotówce. Żaden system bankowy na świecie nie wytrzymałby, gdyby wszyscy naraz przyszli po gotówkę.

To zaufanie można łatwo zburzyć. A banki określa się mianem instytucji zaufania publicznego. Żaden bank nie może istnieć, jeżeli klienci nie będą mu ufać. Polski system bankowy cieszy się dużym zaufaniem, ale jak spojrzymy na ilość depozytów w bankach greckich, to jest to dramat. Grecy masowo wypłacają gotówkę lub przenoszą pieniądze do innych banków europejskich, bo nie wierzą swoim bankom.

Będą padać jak Lehman Brothers?

- Tam sytuacja była trochę inna, bo to był bank inwestycyjny. Nam się wydaje, że bank działa tak: Kowalski przynosi do banku 100 zł depozytu, a dzięki temu Nowak może dostać 100 zł kredytu. To jest taka fajna XIX-wieczna bankowość, do której, daj Bóg, wrócimy

Daj Bóg?

- Chciałbym, żeby bankowość była prostą działalnością, którą wszyscy rozumieją. Guru brytyjskiego systemu finansowego Andrew Haldane pokazał w tym roku na konferencji w Jackson Hole, jak absurdalnie rośnie liczba przepisów dotyczących bankowości i jak przyrasta liczba zatrudnionych w nadzorze finansowym. W 1980 r. w Anglii na jednego pracownika nadzoru przypadało 11 tys. pracowników instytucji finansowych, a teraz te 11 tys. ma nad sobą ponad 30 pracowników nadzoru. Bankowcy wymyślają różnego rodzaju instrumenty, rządy piszą różne przepisy i nikt już tego nie ogarnia, bo regulacje liczą tysiące stron.

A bankowość powinna być prosta: kredyty, depozyty, usługi płatnicze. A nie wymyślanie kolejnych produktów, żeby wygenerować wyższe marże.

A dlaczego nie, skoro ludzie to kupują? Każdy przedsiębiorca sprzedaje to, co ludzie chcą kupić.

- Jeśli zaczniesz produkować buty, które mają same biegać, a okaże się, że jednak nie biegają, to splajtujesz. Ale ryzykujesz swoje pieniądze. A banki ryzykują pieniądze klientów, więc nie powinny działać jak przedsiębiorstwa. Dlatego są objęte nadzorem, a przedsiębiorstwa nie.

System finansowy wymyśla różnego rodzaju produkty, żeby każdy z pośredników mógł zarobić. Dlaczego banki oferują ubezpieczenia? Bo dostają prowizję od ubezpieczyciela. Bardzo często sprzedawane są produkty, które nie są dopasowane do odbiorcy. Dziś słyszałem historię sześćdziesięciokilkuletniego mężczyzny, który przyszedł do banku założyć lokatę. Doradca namówił go na lokatę z tzw. ubezpieczeniowym funduszem kapitałowym. Ona jest obwarowana mnóstwem opłat i jest niedobra dla tego klienta, bo to lokata dziesięcioletnia. Dlaczego sprzedawca mu ją zaoferował?

Bo ma dużą prowizję.

- Tak. Sprzedawcy zwykle oferują nie te produkty, których potrzebujemy, tylko te, które przynoszą im wyższą prowizję. Dzięki temu system finansowy generuje o wiele wyższe stopy zwrotu niż przedsiębiorstwa. Przygotowałem dla moich studentów wykres z danymi, ile zarabiają średnio właściciele przedsiębiorstw, a ile instytucji finansowych. W przedsiębiorstwach, wkładając 1 zł, jestem w stanie wyciągać co roku 10-12 gr. A zarządzający funduszami inwestycyjnymi w roku bezpośrednio poprzedzającym kryzys wyciągali prawie 80 gr! Oni są na czele listy, bo sprzedają ludziom złudzenia, mówią, że będą świetnie zarządzać ich pieniędzmi w długim okresie. A przede wszystkim sami zarabiają. W kryzysie ich zyski trochę spadły - do 40 gr z każdego 1 zł. Ale to nadal cudowny biznes, proszę sobie wyobrazić, że zanosi pan do banku 100 zł i w ciągu roku zarabia 40 zł. Zarządzający OFE zarabiali dla siebie ponad 20 gr z każdego 1 zł. To był powód do dyskusji, dlaczego w OFE trzeba coś zmienić. Efekt jest taki, że zmieniono wiele, ale nie to, ile zarabiają zarządzający OFE.

Banki, które mówią, że cienko przędą, też są powyżej wyniku przedsiębiorstw. W 2010 r. ich zyski spadły do 12 gr z 1 zł, ale ciągle to więcej niż w przedsiębiorstwach, których zyski w kryzysie spadły do 8 gr. A już w 2011 r. wskaźnik zysku do kapitału dla przedsiębiorstw wynosił 10 proc., a dla banków 15 proc.

Doprecyzujmy, że nie chodzi o pieniądze, które te instytucje zarabiają dla klientów, tylko dla siebie.

- Tak. Tyle zarabiają właściciele. To prawda o systemie finansowym - on żyje z marż.


Czyli nie opłaca się dziś niczego produkować, lepiej obracać pieniędzmi.

- Można wyciągnąć taki wniosek. Lepiej mieć w Polsce towarzystwo funduszy inwestycyjnych albo zakład ubezpieczeń niż przedsiębiorstwo.

Jak wąż zjadający własny ogon.

- Nie. Ten wąż się żywi czymś, co mu sami przynosimy. Pieniędzmi, które zarabiamy w przedsiębiorstwach, na które oni nakładają prowizje przynoszące im gigantyczne zyski.

Ile osób korzysta dziś z bankowości internetowej?

- Całkiem sporo. Umów podpisanych jest ponad 19 mln, a aktywnych kont - 10,7 mln. Przekonaliśmy się, że ryzyko wcale nie jest większe.

Chociaż ludziom się wydaje, że w tradycyjnym banku ich pieniądze leżą w sejfie i czekają, aż oni po nie przyjdą.

- No właśnie, a zarówno w tradycyjnym banku, jak i w internetowym pieniądze to tylko zapis elektroniczny.

To gdzie leżą pieniądze Kowalskiego?

- Nigdzie nie leżą.

Leżą tam, gdzie Kowalski po nie przyjdzie?

- Dzisiaj jak pracodawca płaci Kowalskiemu pensję, to też zwykle nie wypłaca mu pieniędzy, tylko przelewa środki elektronicznie. Zapisy na koncie w banku to właśnie pieniądze.

Banki tworzą pieniądze?

- Dokładnie tak! Czytam ciągle w gazetach, że bank centralny drukuje pieniądze, bank centralny odpowiada za emisję itd. A to nieprawda. Dzisiaj pieniądze tworzą banki.

Jak?

- Udzielając kredytu. Mogę go użyć jako pieniędzy i coś za nie kupić. Banki centralne nie sprawują kontroli nad podażą pieniądza, jak robiły jeszcze 20-30 lat temu. Parafrazując prezesa banku centralnego Kanady: "To nie my przestaliśmy kontrolować podaż pieniądza, tylko banki centralne przestały być pieniądzom potrzebne".


Banki komercyjne mogą rozkręcić inflację?

- Tak. Załóżmy, że chce pan wziąć z banku 100 zł kredytu na buty do biegania. Bank go panu udziela. Nie potrzebuje do tego w ogóle banku centralnego, tylko zapisuje na pana rachunku, że jest mu pan winny 100 zł, a jednocześnie przelał to 100 zł na pana rachunek. Pan idzie do sklepu, kupuje buty, płaci kartą 100 zł za te buty. Powiedzmy, że sprzedawca ma konto w tym samym banku, więc te 100 zł zostaje przepisane na jego konto. Gdzie tu rola dla banku centralnego?

Ale oni muszą mieć zabezpieczenie na te 100 zł w depozytach, które ktoś u nich złożył.

- Niestety, problem z bankowością polega na tym, że w większości krajów rozwiniętych kredytów jest dużo więcej niż depozytów. W Danii np. trzy razy więcej. To jest kreacja pieniądza, na którą bank centralny nie ma bezpośredniego wpływu...


To po co jest bank centralny?

- Ma wpływ pośredni - poprzez koszt kredytu. Jeśli może pan zaciągnąć kredyt na 5 proc., to kupi pan sobie te buty, ale jeśli oprocentowanie wyniesie 50 proc., to stwierdzi pan, że lepiej uzbierać pieniądze, niż brać kredyt. Bank centralny wpływa na pieniądz, ustalając stopę procentową, ale pieniądz kreują banki komercyjne.

Na I roku ekonomii mówi się studentom, że bankowość polega na tym, że Kowalski przynosi 100 zł depozytu, a Nowak dostaje 100 zł kredytu. Ale w pewnym momencie bankowcy, a to zawsze byli cwaniacy, zorientowali się, że przecież nigdy wszyscy Kowalscy nie przyjdą naraz po swoje depozyty. I że można pożyczać Nowakom więcej, niż ma się depozytów.

Jak w średniowieczu bogacz przynosił w depozyt 100 kg złota, siadał z bankierem na ławce - czyli banco, stąd nazwa "bank" - i dostawał certyfikat, że ma złoto. To było wygodniejsze, zwłaszcza jak się jechało w daleką i niebezpieczną podróż. A potem przychodził drugi gość i też dostawał taki sam certyfikat - na kredyt. A potem trzeci - i też dostawał certyfikat na kredyt.

W świecie bankowości elektronicznej to jeszcze prostsze.

- Banalnie. Klik - i pojawiają się pieniądze na koncie.

Kiedyś pieniądz miał pokrycie w złocie.

- Od tego odeszliśmy. Do 1971 r. dolary na złoto wymieniał jeszcze Fed. Dzisiaj złoto jest tylko jednym z aktywów, w które inwestują banki centralne. A pokryciem gotówki emitowanej przez bank centralny nie jest złoto, tylko zaufanie do emitenta.

Bezpieczniej mieć pieniądze w banku czy w kieszeni?

- Gotówkę można zgubić, można zostać okradzionym, gotówka nie procentuje. W banku jest lepiej i bezpieczniej. Szczególnie polski sektor bankowy jest bezpieczny.

Czy napad na bank jest dziś w ogóle możliwy?

- Taki jak w westernach? Zdarzają się takie sytuacje, bo bank zawsze ma gotówkę w oddziale. Ale wszyscy korzystający z usług bankowych wiedzą, że duże wypłaty, np. powyżej 20 tys. zł, trzeba wcześniej anonsować, bo bank musi tę gotówkę sprowadzić z banku centralnego. Ostatni głośny napad to był napad na Kredyt Bank z 10 lat temu. Dziś banki nie chcą trzymać gotówki, dlatego wypraszają klientów z oddziałów. Jak? Jak zrobię przelew przez internet, to nic nie płacę, a w oddziale płacę kilka złotych.

A napady przez internet?

- A słyszał pan o takim napadzie poza amerykańskimi filmami sensacyjnymi? Systemy bankowe są odizolowane od sieci zewnętrznej. Jeśli udaje się gdzieś takie włamanie, to wtedy, kiedy błąd popełni człowiek. Ale tych błędów praktycznie nie ma, częściej się słyszy, że pracownik banku zdefraudował pieniądze. Jest phishing, złodzieje mogą komuś wejść na konto, ale policja sobie z tym radzi. Mój ojciec policjant już kilkanaście lat temu tłumaczył mi, że jak wyciągam pieniądze z bankomatu, mam zakrywać drugą ręką klawiaturę.



Są fałszywe strony internetowe.

- To większy problem niż fikcyjne napady na banki. Ktoś się loguje do swojego banku, myli mu się jedna litera i trafia na fałszywą stronę. Trzeba sprawdzać, czy jest kłódeczka w pasku adresu, która pojawia się na stronie, na której wpisuje się hasło.

A nie można takiej kłódeczki podrobić?

- Trudno, bo polskie banki są bardzo zaawansowane technologicznie. Weźmy przelew. Czasem utyskujemy, że on w Polsce dochodzi dopiero na drugi dzień. A to jest awangarda światowa, jesteśmy absolutnie w czubie. Przelewy na świecie potrafią iść kilka dni. Albo przychodzi pan do banku z czekiem i bank od ręki realizuje ten czek. Pamiętam, jak 10 lat temu wyjeżdżałem do Stanów i żeby nie brać w podróż gotówki, wziąłem ze sobą czek. Wchodzę do oddziału mojego banku w Nowym Jorku i mówię, że chcę gotówkę. A oni: "Dobrze, to zapraszamy pojutrze". Jak to? "Bo my to musimy wszystko sprawdzić, to potrwa dwa dni".

U nas czeki zniknęły, zanim się upowszechniły.

- W Stanach jest inaczej, tam obrót czekowy jest wciąż istotny. Jak po 11 września samoloty przestały latać, to obrót gospodarczy zamarł, bo nie były przewożone czeki. Amerykanie muszą namawiać ludzi, żeby przestawili się na karty. A my przeskoczyliśmy ten etap w rozwoju bankowości. Jesteśmy nowocześniejsi niż Amerykanie.

Przyznam się, że boję się podawać numeru karty w internecie. Musiałem to zrobić raz, jak rezerwowałem nocleg w hostelu w Berlinie

- Ja też tego unikam, tylko raz zapłaciłem w ten sposób za ubezpieczenie, wzięli mnie trochę z zaskoczenia. Jakimś rozwiązaniem dla pana czy dla mnie jest założenie subkonta z niskim limitem. Ale staram się zawsze wybierać inną formę płatności. W Polsce, przy naszym zaawansowaniu technologicznym, to łatwe - można wybrać mnóstwo rodzajów płatności online. Pewnie w Berlinie są pod tym względem bardziej zacofani.

Oszustwa związane z pieniędzmi istniały zawsze. Pierwsi fałszerze "dokarmiali" pieniądze. Nie było jeszcze wtedy monet, tylko złote kulki. Fałszerze produkowali kulki z zewnątrz złote, a wewnątrz z innego metalu. Stąd "Nie wszystko złoto, co się świeci". Kulki zaczęto spłaszczać, żeby nie można było niczego wepchnąć do środka.

Czym będziemy płacili w przyszłości? Komórkami?

- Nie jestem przekonany. Karty zbliżeniowe nie do końca się przyjęły. Są takie miejskie legendy, że w tłoku, w autobusie ktoś te karty skanuje. To niepotwierdzone opowieści, ale pokazują nasze lęki. Z powodu tych samych lęków nie spodziewam się sukcesu płatności przez komórkę. Mogę sobie wyobrazić karty zbliżeniowe, komórki, czipy w zegarkach. Pod skórą to chyba nie, boby złodzieje ręce obcinali. Pieniądz elektroniczny będzie się rozwijał, ale gotówka nie zniknie. Prędzej zniknie papierowa prasa niż papierowe pieniądze.

Kilka miesięcy temu w sobotę po porannym bieganiu poszedłem na bazar. Chciałem wypłacić gotówkę z bankomatu, bo rolnikowi, który przyjechał z ziemniakami albo serem, płaci się gotówką. Okazało się, że w okolicy nie był czynny żaden bankomat. Gromada japiszonów latających po Ursynowie wymieniała się informacjami, gdzie bankomat na pewno nie działa, a gdzie jest szansa. Nagle się wszyscy zetknęli z brutalną codziennością finansową. Zawsze jakieś pogotowie gotówkowe trzeba mieć.

Powiedzenie o grubym portfelu robi się jednak nieaktualne.

- 10-15 lat temu posiadanie talii kart kredytowych było oznaką prestiżu. Znajomy pokazywał mi szalenie prestiżową kartę, którą w Polsce można było zapłacić tylko w kilku miejscach. Ten snobizm zniknął.

Ale mówię o portfelu grubym od banknotów.

- To jednak działa na wyobraźnię - człowiek czuje wartość, jak widzi gotówkę. Dlaczego w reklamach totolotka nie pokazują karty płatniczej, na której można zmieścić wygraną? Jeśli chodzi o pieniądz, kluczowe są dwa pojęcia: zaufanie i gotówka. Jaki to jest bezpieczny bank? Taki, do którego mam zaufanie, że w każdej chwili mogę do niego wejść i wypłacić gotówkę. To, co się działo po upadku Lehman Brothers w 2008 r., pokazuje: jak trwoga, to do gotówki.

Dobiesław Tymoczko - wicedyrektor Departamentu Systemu Finansowego NBP, adiunkt w Kolegium Gospodarki Światowej SGH w Warszawie

Read more: http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,13003445,Jak_trwoga__to_do_gotowki.html?as=6#ixzz2EaYBqJ8C







niedziela, 25 listopada 2012

"Trybunał cofnął Bałkany do lat 90-tych". W Serbii wrze po uwolnieniu gen. Gotoviny



Foto: EPA | Video: Reuters TV Gen. Ante Gotovina - dla Chorwatów bohater, dla Serbów kat

- Trybunał swoją decyzją cofnął Bałkany do lat 90-tych - powiedział po wyroku Trybunału w Hadze premier Serbii Ivan Dacić. "W ten sposób usprawiedliwiono zbrodnie wojenne" - grzmi w wydanym oświadczeniu Serbski Kościół Prawosławny. W kraju wrze po uniewinnieniu gen. Ante Gotoviny i Mladena Markaca odpowiadających za śmierć kilkuset i wypędzenie z Chorwacji ponad 200 tys. Serbów w 1995 r. Od środy w Belgradzie demonstrują studenci, ale tej decyzji nic nie zmieni. Demony przeszłości ożyły.

"Stosunki między Serbami i Chorwatami nie były tak złe od kilkunastu lat i tym razem zepsuł je - niestety trwale, a na pewno na całe lata - Trybunał ds. zbrodni wojennych w byłej Jugosławii urzędujący w Hadze" - napisał na swoich stronach prawicowy dziennik "Pravda".

 

Trybunał swoją decyzją cofnął Bałkany do lat 90-tych.

Ivan Dacić, premier Serbii

Opinię wyrażoną w artykule podziela zdecydowana większość serbskiego społeczeństwa. Serbowie są wściekli, a niektórzy przerażeni, bo retoryka dyskursu politycznego w tym kraju w ciągu kilku dni osiągnęła poziom, jakiego nie widziano w niej od czasu nalotów wojsk NATO w 2000 r., gdy próbowano nie dopuścić do wojny w Kosowie.

Radość w Chorwacji. Generałowie uniewinnieni w Hadze

Haski trybunał...
czytaj dalej »
Serbowie są wściekli, bo haski trybunał uniewinnił gen. Ante Gotovinę - jednego z dowodzących akcją "Burza" ("Oluja"); wielką ofensywą lądową Chorwatów w sierpniu 1995 r. Jej efektem było wypędzenie z obszaru tzw. Krajiny ponad 200 tys. Serbów żyjących tam od dziesiątków lat. W trakcie tych działań zbrojnych zginęło co najmniej 300 Serbów, w większości cywilów, choć niektóre źródła serbskie oceniają, że było to kilka tysięcy ofiar. Część z nich ginęła w masowych egzekucjach i te fakty zostały udowodnione wiele lat temu. Mimo to Trybunał unieważnił wyrok Gotoviny skazanego w kwietniu 2011 r. na 24 lata więzienia. Serbowie przeżyli szok.Rocznica przeprowadzenia akcji "Burza" to dla Chorwatów jedna z najważniejszych dat w roku Witajcie, lata 90-te!

W czasie, gdy 16 listopada w Zagrzebiu, Splicie i innych miastach wybrzeża Adriatyku świętowano uniewinnienie "bohaterów wojennych", w Serbii zapanowała panika i naturalnym krokiem w wystąpieniach polityków, ale i zwykłych obywateli stała się postawa obronna. Głos zabrał premier Ivan Dacić, który stwierdził wprost: - Trybunał swoją decyzją cofnął Bałkany do lat 90-tych.

Wielu osobom po tych słowach ścierpła skóra, ale Dacić argumentował: - Po tym wyroku wszyscy już wiedzą, co sobą reprezentuje Trybunał w Hadze. Jak można mówić o tym, że zależy mu na doprowadzeniu do końca procesu pokojowego w byłej Jugosławii, jeżeli swoim wyrokiem stwierdza, że część ofiar wojny nie jest warta pamięci? Tym stały się ofiary akcji "Burza" - stwierdził Dacić i dodał: - My, Serbowie, popełniliśmy błąd, wydając w ręce trybunału wszystkich wojskowych i przestając się o nich troszczyć. Chorwaci się troszczyli i wywalczyli coś, czego my nie mogliśmy. Musimy postawić sobie pytanie, jak współpracować z Trybunałem. Odpowiedź jest prosta: gdy adwokat prosi o przesłanie dokumentów, wtedy je wysyłamy, a gdy prosi o to oskarżenie - mówmy: przemyślimy to.

Źródło: wikipedia.org GNU Serbowie nigdy nie wrócili do swoich chorwackich domów

W tym samym duchu, co premier wypowiedzieli się prawie wszyscy przedstawiciele partii politycznych w Serbii. Ich stanowisko poparła też serbska Cerkiew.

Trybunał "usprawiedliwił zbrodnie"

Po ogłoszeniu wyroku uniewinniającego Gotovinę i Markaca na nadzwyczajnym posiedzeniu zebrał się Święty Synod Serbskiego Kościoła Prawosławnego. W specjalnym oświadczeniu biskupi stwierdzili:

"Trybunał w Hadze dopuścił się wydania strasznego, niegodziwego i niesprawiedliwego wyroku, przez co nie tylko usprawiedliwił zbrodnie wojenne, ale również zmniejszył ich wagę i zniszczył pamięć o ich ofiarach". Dalej w liście stwierdzono, że "dyskusja o pokoju w tej części Europy została zerwana i stała się tematem, do którego będzie można wrócić dopiero po wielu latach".

O tym, jakie wrażenie na ludziach zrobił wyrok haskiego trybunału świadczy fakt odprawienia we wszystkich większych miastach Serbii oraz serbskiej części Bośni i Hercegowiny nabożeństw za ofiary akcji "Burza". Łącznie pojawiło się na nich i na organizowanych później czuwaniach kilkadziesiąt tysięcy ludzi.

Trybunał w Hadze dopuścił się wydania strasznego, niegodziwego i niesprawiedliwego wyroku, przez co nie tylko usprawiedliwił zbrodnie wojenne, ale również zmniejszył ich wagę i zniszczył pamięć o ich ofiarach.

fragment oświadczenia synodu Serbskiego Kościoła Prawosławnego

W Banja Luce w serbskiej części Bośni i Hercegowiny w kościele Świętej Trójcy z ambony padły słowa o "farsie", jaką był proces chorwackich wojskowych. Z kolei w kościele św. Marka w Belgradzie biskup Atanasije - jedna z czołowych postaci serbskiego ruchu nacjonalistycznego, znana ze szczególnej nienawiści do muzułmanów - stwierdził w płomiennym wystąpieniu, że "w Hadze została zamordowana prawda i sprawiedliwość".

Biskup powiedział: - Odbiera mi myśli i słowa, gdy pomyślę o tym horrorze i gdy słyszę chorwackich biskupów, którzy świętują wyrok mówiąc, że uniewinnieni zostali "słudzy Boga", którzy prowadząc żołnierzy w akcji "Burza" podążali śladami Jezusa Chrystusa.

Młodzi-zawiedzeni. Del Ponte współczuje

W środę z kolei wyszli na ulice w wielkiej demonstracji studenci belgradzkich uczelni. Być może ten fakt jest najbardziej znamienny, bo badania nastrojów społecznych na kontynencie pokazywały od lat, że młodzi Serbowie mogą zbudować jedno z najbardziej prozachodnich społeczeństw Europy. W porównaniu z ich chorwackimi odpowiednikami studenci z Belgradu, Nowego Sadu czy Nisa wyglądali wręcz chwilami na euroentuzjastów, którzy do Unii w ogóle nie mieliby o nic pretensji - i to mimo trudnej historii, której bezpośrednio doświadczali jako dzieci.

Tak było przynajmniej do teraz, bo wyrok Trybunału w Hadze - mimo, że jest to instytucja powołana do życia przez ONZ - jednoznacznie nakłada się na myślenie Serbów o Europie i Unii Europejskiej. Młodzi Serbowie czują się oszukani i od środy manifestują codziennie. Tak ma być przez 15 kolejnych dni.

Źródło: novosti.rs Premier Serbii w artykule dziennika "Novosti" Serbów jako jedna z niewielu osób zdaje się rozumieć była prokurator poszukująca przez lata zbrodniarzy wojennych Carla Del Ponte. Ona nie dokończyła postępowania wobec Gotoviny, ale to jeszcze za jej kadencji w Hadze generał został schwytany na Wyspach Kanaryjskich. Del Ponte cytowana w kolejnych dniach po uniewinnieniu chorwackiego generała przez prawie wszystkie serbskie media powiedziała, że "łączy się solidarnie i w bólu ze wszystkimi Serbami, którzy stracili swoich bliskich w trakcie akcji "Burza", gdy tylu ludzi zginęło, a jeszcze więcej opuściło domy, w których żyło przez lata". Del Ponte stwierdziła też kategorycznie, że "przyjrzy się postępowaniu sędziów i znajdzie miejsca, w których popełnili niewybaczalne błędy".
Gotovina to dla Chorwatów bohater
Wideo: Reuters/ENEX Gotovina to dla Chorwatów bohater

Oliwa do ognia

Nowego postępowania w Hadze przeciwko Gotovinie i Markacowi jednak już nie będzie. Musiałyby się pojawić nowe, bardzo mocne dowody w sprawie popełnianych przez Chorwatów zbrodni w trakcie akcji "Burza", a na to 17 lat później już się nie zanosi.

 

Łączę się solidarnie i w bólu ze wszystkimi Serbami, którzy stracili swoich bliskich w trakcie akcji "Burza", gdy tylu ludzi zginęło, a jeszcze więcej opuściło domy, w których żyło przez lata.

Carla Del Ponte, była główna prokurator Trubunału ds. zbrodni wojennych w b. Jugosławii

Powstaje w związku z tym pytanie, jak ratować relacje serbsko-chorwackie i czy komuś na tym zależy. Chorwaci wpadli bowiem w taką euforię po uniewinnieniu Gotoviny, że dzień później gola zadedykował mu nawet napastnik Bayernu Monachium Mario Mandżukić. Oczywiście nie przyznał się do tego wprost, ale wszystkie chorwackie media ten fakt odnotowały i w żadnym wywiadzie dla krajowych mediów piłkarz temu nie zaprzeczył.

Jakby tego było mało oba kraje rywalizują ze sobą w eliminacjach do mundialu w Brazylii. To, co czeka Serbów w Zagrzebiu w marcu, gdy ci przyjadą z Belgradu, by walczyć o trzy punkty na stadionie Maksimir tak skomentował dziennik "Danas".

"Trener reprezentacji Chorwacji Igor Stimac wpadł na "genialny" - jak go określił - pomysł. Chce, by na stadionie Maksimira w czasie meczu zasiadł Ante Gotovina. Pomysł rzeczywiście genialny, bo do sprawy politycznej Stimac dołożył też osobistą. Od lat nienawidzi się bowiem z trenerem Serbów - Sinisą Mihajloviciem. Serbski Związek Piłki Nożnej na tę propozycję odpisał momentalnie: Żaden generał nie będzie siedział na trybunach stadionu, na którym pojawią się Serbowie. Rzecz jasna, Gotovina w loży VIP-ów się pojawi, a nam pozostanie oglądać wyzywających się kibiców obu ekip, którzy w pewnym momencie mogą nie wytrzymać".

Oskarżony o rzeź w szpitalu. Proces lidera chorwackich Serbów

Przed trybunałem...
czytaj dalej »
Znowu sami

Wyrok Trybunału w Hadze przyszedł w najgorszym z możliwych dla Serbii momentów. Być może też w jednym z najgorszych dla całych Bałkanów i Europy.

W tym samym dniu, w którym rządowym samolotem powrócili do kraju Gotovina i Markac, stając przed tłumem rodaków na rynku bana Jelacicia w Zagrzebiu cios na Serbię spadł też ze strony znienawidzonej od stuleci Turcji i innych krajów arabskich.

Te na zgromadzeniu Ligi Arabskiej uznały jednogłośnie niepodległość Kosowa - prowincji będącej kolebką serbskiej państwowości i miejscem, które Imperium Osmańskie odebrało Serbom na przełomie XIV i XV wieku, a które później przerodziło się w legendarny bastion chrześcijaństwa broniącego Europy przed muzułmanami.

Serbowie nigdy nie pogodzą się z niepodległością Kosowa, z której nie zrezygnuje z kolei - na rzecz procesu pokojowego - NATO, a przede wszystkim Stany Zjednoczone. Serbowie w ostatnich tygodniach zadają więc sobie pytanie, którą drogą mają pójść i żaden czynnik "z zewnątrz" nie przekonuje ich do tego, by zaufać Zachodowi.

Źródło: pravda.rs "Pravda" krzyczy w tytule: UE wymaże akcję "Burza" z podręczników do historii! Chorwacja w ciągu półtora roku znajdzie się na pewno w Unii Europejskiej. Na najlepszej drodze do wstąpienia do niej jest nawet mała Macedonia i Czarnogóra, która niepodległość uzyskała raptem sześć lat temu.

Serbowie znów czują się w Europie osamotnieni i widzą wokół siebie tylko wrogów. Premier Serbii mówiąc o powrocie atmosfery z lat 90-tych nie chce, by oznaczało to napięcie, jakie mogłoby doprowadzić do konfliktu między państwami. Może jednak oznaczać popadnięcie słabo radzącej sobie z kryzysem i wiecznie będącej "na cenzurowanym" Serbii w izolację i już wkrótce rezygnację z planów integracji europejskiej.