niedziela, 29 stycznia 2012

"Najpiękniejsza puenta: Muszę iść na próbę, bo jutro będę grał"

06:33, 29.01.2012 /Fakty TVN


JERZY STUHR O WALCE Z CHOROBĄ

Fakty TVN
Polska trzyma za niego kciuki, a on mówi o chorobie, że to stan przejściowy. Jerzy Stuhr opowiada "Faktom TVN" o oswajaniu lęku i zaczynaniu od początku. Na wyzdrowienie dał sobie rok.
Na początku miał plan, by się schować. Ale gdy czyta listy, że ktoś za niego trzyma kciuki, albo że inny chory go podziwia, postanowił mówić o chorobie, lub raczej o walce z nią. - To może ludziom pomóc. To jest nie dla mnie terapią, ale bardziej dla innych ludzi - przyznaje Jerzy Stuhr aktor i reżyser.

"Jego dolegliwości popełniły błąd"

      Jurek i choroba to zupełny absurd. Myślę, ze jego dolegliwości popełniły błąd. Wybrały się nie tą drogą i nie wróżę im sukcesu      
Jan Nowicki
Od kilku miesięcy rytm jego życia wyznaczają nie terminy premier, ale zabiegi w szpitalu. - Całe pokłady aktorstwa wydobywam z siebie, żeby na korytarzu zagrać przychodzącego do ambulatorium, a nie przebywającego tam na stałe - opowiada. I dodaje, że udaje mu się to. - Ludzie w szpitalu chodzą w szlafroku, ja się ubieram w buty i marynarkę, że niby tu przyszedłem - przyznaje.

Choroba dawała sygnały, że nadchodzi, ale Jerzy Stuhr mówi, że z tchórzostwa wolał myśleć, że to przeziębienie. Zamiast na premierę ostatniego filmu "Habemus Papam", w którym gra rzecznika papieża z depresją, musiał jechać do szpitala.

- Jurek i choroba to zupełny absurd. Myślę, ze jego dolegliwości popełniły błąd. Wybrały się nie tą drogą i nie wróżę im sukcesu - stwierdza Jan Nowicki aktor i przyjaciel Jerzego Stuhra. kolejna przyjaciółka, Anna Dymna, dodaje: Ja się go pytam - jak się czujesz, a on mi mówi: po chemii nie było najlepiej, ale teraz świetnie.

Najpiękniejszy prezent, najpiękniejsza puenta

      Najpiękniej by było, gdyby ta książeczka miała swoją puentę: Proszę państwa, muszę kończyć, bo mam próbę w teatrze. To by była najpiękniejsza puenta, że muszę iść na próbę, bo będę jutro grał      
Jerzy Stuhr
Jerzy Stuhr sam niedawno dodawał otuchy dzieciom z krakowskiego hospicjum imienia Tischnera czytając im bajki. Dziś to chorzy go pokrzepiają. - Napisała mi pani list, że po tej wizycie po tygodniu jej syn zaczął chodzi i wyzdrowiał. A to jest dowód na to, że pan w sobie musi mieć taka siłę, że pan innych uzdrowił to i pan siebie uzdrowi - opowiada.

Zdradza też, jak oswaja swoje lęki. - Oswojenie polega na tym, że znowu wyznaczasz sobie mały kroczek: Jutro pójdę, jutro wyjdę z psem, a jednak spróbuję, wezmę biegówki, przejdę się nie biegając i już jest lepiej - mówi.

Jak dodaje, włoski reżyser przesłał ciekawy scenariusz. Znów mógłby zagrać zakonnika, ale najważniejsze dla niego jest to, że wkrótce urodzi sie druga wnuczka. - Ma się to stać w kwietniu, w dniu moich urodzin. Dostałbym piękny prezent, dla którego najbardziej warto żyć - przyznaje.

Jest jeszcze książka. Dziennik, który wydawnictwo literackie chciałoby wydać na wiosnę. - Najpiękniej by było, gdyby ta książeczka miała swoją puentę: Proszę państwa, muszę kończyć, bo mam próbę w teatrze. To by była najpiękniejsza puenta, że muszę iść na próbę, bo będę jutro grał - mówi.

Cała rozmowa Renaty Kijowskiej z Jerzym Stuhrem/Fakty TVN

Australian Open. Azarenka znokautowała w finale Szarapową


mariw
28.01.2012 , aktualizacja: 28.01.2012 13:29
A A A Drukuj

28.01.2012, godzina 09:30

W.Azarenka

  • 62 S0
  • 61 S3
Australian Open. Wiktoria Azarenka po wygranej z Marią SzarapowąFot. REUTERS/DANIEL MUNOZAustralian Open. Wiktoria Azarenka po wygranej z Marią Szarapową
Wiktoria Azarenka odniosła pierwsze zwycięstwo w Wielkim Szlemie, wygrywając Australian Open (pula nagród 26 mln dol. australijskich). 22-letnia tenisistka z Białorusi pokonała w finale turnieju na twardych kortach w Melbourne Rosjankę Marię Szarapową 6:3, 6:0.
Finał Australian Open. Maria Szarapowa
Fot. TOBY MELVILLE REUTERS
Finał Australian Open. Maria Szarapowa
Finał Australian Open. Maria Szarapowa
Fot. TIM WIMBORNE REUTERS
Finał Australian Open. Maria Szarapowa
Finał Australian Open. Premier Australii Julia Gillard i premier Nowej Zelandii John Key na meczu Azarenka - Szarapowa
Fot. TOBY MELVILLE REUTERS
Finał Australian Open. Premier Australii Julia Gillard i premier Nowej Zelandii John Key na meczu Azarenka - Szarapowa
Finał Australian Open. Maria Szarapowa
Fot. MARK BLINCH REUTERS
Finał Australian Open. Maria Szarapowa
Finał Australian Open. Wiktoria Azarenka
Fot. Rick Rycroft AP
Finał Australian Open. Wiktoria Azarenka
Finał Australian Open. Wiktoria Azarenka z pucharem
Fot. DANIEL MUNOZ REUTERS
Finał Australian Open. Wiktoria Azarenka z pucharem
Finał Australian Open. Wiktoria Azarenka po zwycięstwie z Marią Szarapową
Fot. MARK BLINCH REUTERS
Finał Australian Open. Wiktoria Azarenka po zwycięstwie z Marią Szarapową
Finał Australian Open. Wiktoria Azarenka
Fot. John Donegan AP
Finał Australian Open. Wiktoria Azarenka
SERWISY
Odśwież
 
Co ciekawe, Azarenka rozpoczęła mecz bardzo nerwowo. W swoim gemie serwisowym, otwierającym to spotkanie, popełniła dwa podwójne błędy serwisowe i została przełamana. Następny gem to pewne zwycięstwo przy własnym podaniu to łatwa wygrana Szarapowej.

Od tego momentu przebieg meczu obrócił się o 180 stopni. Azarenka wygrała trzy gemy z rzędu i objęła prowadzenie 3:2. Szarapowej udało się co prawda obronić swoje podanie, ale później doszło do prawdziwej sensacji. Białorusinka, bez większych problemów i przy minimalnym oporze rywalki, wygrała dziewięć gemów z rzędu i tym samym została mistrzynią Australian Open 2012.

Azarenka, która w ćwierćfinale wyeliminowała Polkę Agnieszkę Radwańską, dzięki zwycięstwu w całym turnieju wskoczyła na pierwsze miejsce w rankingu WTA.


Tak relacjonowaliśmy ten mecz na żywo:


6:0 KONIEC!!! Szarapowa miała okazję na przełamanie, ale Azarenka dobrze się wybroniła i do zera wygrywa drugiego seta, zostając tym samym zwyciężczynią tegorocznego Australian Open.


5:0 Ten mecz nie może się już chyba skończyć inaczej niż zwycięstwem Azarenki, która wykorzystała drugiego break pointa i po raz trzeci w tym secie przełamała rywalkę.


4:0 Azarenka chyba już sobie lekko odpuściła, przegrała dwie piłki, ale i tak chyba gra wystarczająco dobrze by dowieźć zwycięstwo do końca.


3:0 Azarenka miała dwa break pointy, wykorzystała pierwszy i znów przełamuje rywalkę. Jeśli nie dojdzie tu do jakiegoś niesamowitego zwrotu akcji, to chyba właśnie poznaliśmy mistrzynię tegorocznego Australian Open.


2:0 Szarapowa miała szansę na przełamanie rywalki, ale później obie zawodniczki rozegrały dłuższe wymiany, w których bezapelacyjnie radzi sobie dziś lepiej Białorusinka.


1:0 Tylko jedną piłkę udało się wygrać Rosjance przy własnym podaniu i mamy przełamanie. Kapitalnie tego gema zakończyła Azarenka, która doskonale wyczuła gdzie Szarapowa zagra drive woleja.


II set


6:3 Świetnie gra teraz Azarenka, przy swoim podaniu przegrała tylko jedną piłkę i to ona wygrywa pierwszego seta.


5:3 Najdłuższy gem w tym meczu, obie zawodniczki walczyły prawie dziesięć minut. Azarenka od ostatniej równowagi dwa razy skutecznie poszła do siatki i efektownie zakończyła partię.


4:3 Kolejna zacięta partia, znów wygrana przez podającą. Bezsprzecznie oglądamy tenis na dużo lepszym poziomie niż w pierwszych 3-4 gemach.


3:3 Najdłuższy jak dotąd gem w tym meczu - dwukrotnie mieliśmy równowagę - z pierwszym asem, którym Szarapowa zakończyła partię.


3:2 Azarenka opanowała już debiutancki stres i przegrała tylko jedną piłkę (kapitalny return rywalki). Dopiero w piątym gemie zobaczyliśmy pierwszą akcję przy siatce, bardzo zresztą ładną w wykonaniu Białorusinki.


2:2 Świetna partia w wykonaniu Białorusinki, Szarapowa przy własnym podaniu nie wygrała ani jednej piłki i mamy przełamanie powrotne.


1:2 Było już 0:30, od tego stanu Azarenka wygrała jednak cztery piłki, a tym samym pierwszego gema w tym meczu.


0:2 Mecz jest, zgodnie z przewidywaniami, "strzelaniną" zza linii końcowej. Białorusinka w swoim pierwszym finale jest dużo bardziej zdenerwowana i udało jej się wygrać tylko jedną piłkę.


0:1 Azarenka popełniła w pierwszym gemie aż dwa podwójne błędy serwisowe i Szarapowa, między innymi dzięki nim, miała dwie szansę na przełamanie. Udało się w drugiej próbie.


I set


Przed meczem:

Azarenka wygrywa losowanie i wybiera serwis.

Obie zawodniczki pojawiły się już na korcie i zaczynają rozgrzewkę.

Szarapowa, triumfatorka tej imprezy z 2008 roku, w półfinale pokonała Czeszkę Petrę Kvitovą (nr 2.) 6:2, 3:6, 6:4. W ten sposób 24-letnia Rosjanka stanie w sobotę przed szansą na czwarty tytuł w Wielkim Szlemie, w którym w 2004 roku wygrała Wimbledon, a dwa lata później nowojorski US Open.

Kilka godzin wcześniej miejsce w finale wywalczyła 22-letnia Azarenka, eliminując inną byłą liderkę rankingu Belgijkę Kim Clijsters (11.) 6:4, 1:6, 6:3, ubiegłoroczną zwyciężczynię turnieju w Melbourne. Wcześniej, w ćwierćfinale, Białorusinka okazała się lepsza od Agnieszki Radwańskiej (8.). Będzie to dla niej pierwszy w karierze finał Wielkiego Szlema.

Zwyciężczyni tego spotkania, oprócz tytułu i nagród, wskoczy także na pierwsze miejsce najnowszego rankingu WTA.


Zobacz więcej na temat:

 

piątek, 27 stycznia 2012

Bogdan Wenta: w moim odczuciu zostaliśmy oszukani


dzisiaj, 08:35
Bogdan Wenta
fot. Newspix/ Łukasz Grochala

- W moim odczuciu zostaliśmy oszukani. Trudno się pogodzić z faktem, gdy patrzysz na Szwedów, którzy nie zrobili nawet pięciominutowej rozgrzewki przed meczem z Danią. Mogę z czystym sumieniem podziękować chłopakom za charakter, jaki tutaj pokazali - powiedział w rozmowie z "Przeglądem Sportowym" Bogdan Wenta, selekcjoner reprezentacji Polski.

- W moim odczuciu zostaliśmy oszukani. Podobną opinię wyrażali Niemcy, z którymi wieczorem po meczu rozmawialiśmy w kuluarach. W grupie II też padały "cudowne" wyniki, a Słowenia już w pierwszej fazie mistrzostw ustawiła swój mecz z Norwegią. Do finału "doholowani" zostali więc gospodarze, najsłabszy zespół, z najmniejszą liczbą bramek, którzy ustawili sobie swoje mecze na końcu dnia, by móc kontrolować inne rozstrzygnięcia - powiedział niezadowolony z rozstrzygnięć w czasie ME Bogdan Wenta, trener Polaków.

- Nabrałem już do tego dystansu. Tylko trudno się pogodzić z faktem, gdy patrzysz na Szwedów, którzy nie zrobili nawet pięciominutowej rozgrzewki przed meczem z Danią, albo gdy jeden z serbskich reprezentantów, doskonale mi znany, mówi co będzie "grane" w ich mecz z Macedonią, a potem to się sprawdza na parkiecie - dodał odsłaniając kulisy ostatniej kolejki fazy grupowej Wenta.

- Mogę z czystym sumieniem podziękować chłopakom za charakter, jaki tutaj pokazali. Zmiany w piłce ręcznej poszły w złym kierunku, no chyba, że chodziło o ukłon w stronę gospodarzy. Oni grali antyhandball - zakończył selekcjoner Biało-Czerwonych.

Rotmistrz Pilecki. Cena odwagi


wczoraj, 19:49Mateusz Zimmerman Onet
Witold Pilecki, fot. T.Bór-Komorowski, "Armia podziemna", Warszawa 1990 / Wikipedia
Witold Pilecki, fot. T.Bór-Komorowski, "Armia podziemna", Warszawa 1990 / Wikipedia

Komuniści nie tylko go zamordowali, ale chcieli unicestwić jego nazwisko i dokonania. Losy rotmistrza Witolda Pileckiego – jednego z najmężniejszych żołnierzy całej II wojny światowej – są jedną z najbardziej tragicznych polskich historii w XX wieku.

Pilecki jako pierwszy więzień obozu Auschwitz wyniósł poza druty szczegóły hitlerowskich zbrodni. Jego raporty na ten temat były znakomitą wywiadowczą robotą, ale jeszcze bardziej sensacyjne było to, jak Pilecki do oświęcimskiego piekła w ogóle trafił.

Dał się bowiem Niemcom celowo złapać. A po dwóch i pół roku w obozie, kiedy jego konspiracyjna działalność była zagrożona, po prostu uciekł. Hitlerowcom się wymknął, za to nie udało mu się ujść z życiem z powojennej Polski. Jej władze zgotowały mu tortury, fałszywe oskarżenia i haniebną śmierć.

Kim był rotmistrz Witold Pilecki – bohater, z którego próbowano zrobić zdrajcę?

Patriota z zesłania

Urodził się na początku wieku w rosyjskiej Karelii. Jego rodzina znalazła się na zsyłce w Rosji za udział w powstaniu styczniowym. Rodzice wraz z czwórką dzieci przeprowadzili się wreszcie do Wilna, gdzie Witold się uczył. Nim zrobił maturę, przez trzy lata był w wojsku. Walczył w wojnie polsko-bolszewickiej: najpierw w obronie Grodna, a potem w bitwie warszawskiej i wyzwalaniu Wilna.

Kiedy po wojnie go zdemobilizowano, próbował studiować na wileńskim Uniwersytecie Stefana Batorego (Wydział Sztuk Pięknych). Wobec choroby ojca musiał jednak objąć opiekę nad rodzinnym majątkiem w Sukurczach, na terenach dzisiejszej Białorusi. Zamieszkał tam razem z żoną Marią, którą poślubił w 1931 r.

Nie zapomniał jednak o wojsku i wojsko nie zapomniało o nim. W latach 20., będąc w rezerwie, ćwiczył z ułanami, zaś w latach 30. założył w swoim powiecie oddział Konnego Przysposobienia Wojskowego. Formacja ta, złożona z ochotników z własnymi wierzchowcami, miała być szkolona przez rezerwistów kawalerii – oczywiście na wypadek wojennej mobilizacji.

Od kawalerzysty do konspiratora

Z końcem sierpnia 1939 r. jego oddział przydzielono do dywizji piechoty. W pierwszych dniach wojnyrozbiły ją w okolicy Piotrkowa Trybunalskiego niemieckie dywizje pancerne.

Wkrótce cała polska armia cofała się, czekając bez skutku na pomoc z Zachodu. Kiedy zaś wkroczyły do Polski oddziały radzieckie, tysiące żołnierzy mogło tylko próbować przebijać się na Węgry albo trafić do niewoli.

Pilecki nie zamierzał znaleźć się ani wśród jednych, ani wśród drugich. Dostał się do okupowanej Warszawy i dołączył do jednej z organizacji konspiracyjnych: Tajnej Armii Polskiej. Formalnie pracował jako przedstawiciel hurtowni kosmetycznej. Pod tą przykrywką obejmował kolejne funkcje w TAP.

Do piekła z wyboru

"Później dopiero jedno to słowo mroziło krew w żyłach ludziom na wolności, spędzało sen z powiek" – pisał dużo później w swoich raportach Pilecki. W połowie 1940 r. nazwa "Auschwitz" nie była jeszcze powszechnie kojarzona w okupowanym kraju.


Obóz istniał dopiero od kilku miesięcy. Powoli zaczynał się okrywać złą sławą jako narzędzie terroru skierowanego przeciw Polakom. W sierpniu wywieziono z Warszawy pierwszy transport: ponad 1,5 tys. ludzi, głównie schwytanych w ulicznych łapankach.

Jaki był ich los? Co się właściwie działo w obozie w Oświęcimiu? – na takie pytania polski ruch oporu szukał odpowiedzi. Potrzebne były informacje i Pilecki znalazł najprostszy sposób, by je zdobyć: dostać się do obozu. I taki też plan zaproponował swoim przełożonym.

Kiedy do Auschwitz wysłano z Warszawy drugi transport, Pilecki się w nim znalazł. Dał się schwytać w łapance, z fałszywymi papierami – na nazwisko Tomasz Serafiński – w kieszeni. Miał nie tylko zdobyć i przekazać informacje o tym, co się dzieje w obozie, ale też założyć tam komórkę ruchu oporu.

Wielki młyn, co przerabia ludzi na popiół

"Kończyłem ze wszystkim, co było dotychczas na ziemi i zacząłem coś, co było chyba gdzieś poza nią" – pisał o swoim przybyciu do Auschwitz. Nawet tak odważny człowiek nie był przygotowany na codzienność tego miejsca. Od razu był świadkiem rozstrzelania kilkunastu osób ze swojego transportu.

"Niech nikt z was nie sądzi, że kiedykolwiek wyjdzie stąd żywy... porcja jest tak obliczona, że żyć tu będziecie 6 tygodni" – obwieścił jeden z komendantów obozu.

Pilecki zwracał uwagę na to, że z wyjątkowym okrucieństwem traktuje się w obozie inteligentów. Raportował budowę urządzeń zagłady; opisywał, jak więźniowie jedzą, śpią i chorują, jak są zabijani przez strażników-sadystów pracą, "gimnastyką" i w egzekucjach.

"Wielki młyn, co przerabiał ludzi żywych na popiół" – pisał o Auschwitz, i to jeszcze zanim powstały komory gazowe i krematoria w Birkenau.

Pierwszy napisał o Zagładzie

Zajmował się też tworzeniem obozowej konspiracji pod nazwą Związku Organizacji Wojskowej. Miała się ona kontaktować z ruchem oporu poza obozem (również przez radiostację!), dostarczać więźniom ciepłą odzież, żywność i leki; kierować ich do lżejszej pracy. Próbowano też przygotować zbrojne powstanie w obozie.

W 1942 r. sam tylko ZOW liczył blisko 800 więźniów. "Do organizacji wciągnąłem kolegów 105, 106, 107" – w ten sposób, numerami, opisywał towarzyszy z ruchu oporu.

W czerwcu 1942 r. doszło do brawurowej ucieczki czterech więźniów, którzy wyjechali z obozu ukradzionym samochodem, przebrani za esesmanów. Jeden z uciekinierów miał już wtedy przy sobie notatki Pileckiego. A ten pisał o pierwszych próbach masowego gazowania ludności żydowskiej w Birkenau.

Pełna treść raportów Pileckiego ujrzała światło dzienne dopiero ponad pół wieku po wojnie. Ale pierwsze z nich – przekazywane również przez komórkę ruchu oporu w obozowej pralni i przez innych uciekinierów – były jednocześnie pierwszymi świadectwami Holocaustu.

Te doniesienia trafiły na Zachód wcześniej niż np. znany raport innych uciekinierów: Vrby i Wetzlera (nt. ludobójstwa węgierskich Żydów), który dotarł do rządów sprzymierzonych w połowie 1944 r.

Z niewoli do swoich

Niemcy oczywiście tropią obozową konspirację i wkrótce zaczynają przerzucać polskich więźniów, podejrzewanych o udział w ruchu oporu, do obozów w Rzeszy. Pilecki decyduje się więc uciekać z obozu. Wydostaje się z Auschwitz wraz z dwoma kolegami w Wielkanoc 1943 r. – przez obozową piekarnię.

Po brawurowej ucieczce w sierpniu dociera do Warszawy i wkrótce składa raporty w Komendzie Głównej AK. Choć wbrew jego oczekiwaniom dowództwo nie decyduje się na akcję zbrojną, obliczoną na oswobodzenie obozu, przez kolejny rok Pilecki pozostaje w kontakcie z podziemiem w Auschwitz i pomaga rodzinom uwięzionych.


Dołącza wkrótce do nowej organizacji "NIE", która – na rozkaz emigracyjnego rządu – ma się przygotować do konspiracji w warunkach zbliżającej się okupacji radzieckiej. Ale wraz z powstaniem warszawskim struktury "NIE" zostają zdekonspirowane i częściowo rozbite.

Również Pilecki bierze udział w walkach w stolicy. Po upadku powstania trafia do obozów jenieckich – najpierw w Lamsdorf (Łambinowice), potem zaś w Murnau (w Bawarii). Na tydzień przed końcem wojny Pilecki, wydostawszy się z obozu oswobodzonego przez Amerykanów, przebija się do 2. Korpusu Polskiego we Włoszech.

Powrót, czyli biada bohaterom

Generał Anders ma dla niego nowe zadanie: powrót do kraju i prowadzenie wywiadu na temat sytuacji wewnętrznej. W grudniu 1945 roku Pilecki pojawia się w Warszawie jako Roman Jezierski, pracownik wytwórni perfum. Choć wojna się skończyła, powrót do kraju znów jest dlań krokiem w paszczę lwa.

Niedawnych AK-owców czy żołnierzy polskiego wojska na Zachodzie władza ludowa od samego początku uznaje za swoich wrogów. Są aresztowani przez NKWD; torturowani, więzieni, zsyłani na Syberię. Bezpieka próbuje ich skłonić do ujawnienia się (kuriozalne amnestie), by następnie stłamsić kolejnymi represjami.

Pilecki dostaje niebawem od Andersa rozkaz opuszczenia kraju – wie już wtedy, że jest poszukiwany. Ale nie chce wyjechać, bo w Warszawie jest jego żona z dziećmi. I nie ma kim go zastąpić.

Niepodległościowe podziemie jest już wówczas w stanie agonalnym, a jego szczątki są zinfiltrowane przez bezpiekę. Kiedy prowokacja przeciw komórce Pileckiego się nie udaje, zostaje on w końcu w maju 1947 r. aresztowany.

"Oświęcim to była igraszka"

Czekało go pół roku przesłuchań, prowadzonych w więzieniu na Mokotowie przez najokrutniejszych oprawców. Udało się wymusić na Pileckim podpis pod fałszywymi zeznaniami. "Oświęcim to była igraszka" – powiedział Pilecki żonie o tych przesłuchaniach, kiedy rozmawiał z nią po raz ostatni.

Oskarżono go m.in. o szpiegostwo na rzecz Andersa i przygotowanie zamachu na wysokich funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Do działalności informacyjnej na rzecz 2. Korpusu Pilecki się przyznał, tyle że z oczywistych względów nie uważał jej za zdradę.

Proces był farsą (nie dopuszczono np. świadków obrony), a orzeczenie – wyrok śmierci – miało przejść do historii jako jedna z największych zbrodni sądowych tego okresu. Wyrok wykonano w celi mokotowskiego więzienia: Pilecki zginął od strzału w tył głowy.

Grób Nieznanego Żołnierza

Gdzie dokładnie znajduje się jego ciało – nie wiadomo do dziś, bo oprawcy z bezpieki celowo pogrzebali je w nieznanym miejscu (choć prawdopodobnym jest tzw. "Łączka", dziś kwatera Cmentarza Powązkowskiego). Nazwisko Pileckiego miało być wymazane z kart historii. Podobny los zamierzano zgotować wielu byłym żołnierzom podziemia.

Haniebny wyrok na jednego z największych polskich bohaterów II wojny światowej został anulowany dopiero w 1990 r.

Zanim czyny rotmistrza doczekały się uhonorowania w wolnej już Polsce, celnie podsumował je Michael Foot. Brytyjski historyk w swej książce z końca lat 70. umieścił Pileckiego wśród "sześciu najodważniejszych postaci ruchu oporu podczas II wojny światowej".

Autor: Mateusz Zimmerman

Polska potęgą surowcową na... Pacyfiku?


19 sty, 21:06
fot. Stock Photo

Powiązane notowania

ROPAB 110,88 USD  -0,12% »
ROPAW 99,78 USD  -0,07% »
GAZZIEMNY 2,62 USD  0,00% »
MIEDŹ 3,88 USD  -0,13% »

Zobacz także

Węglokoks kupi od KW Nadwiślańską Spółkę Energetyczną

Rozbudowujący okołogórniczą grupę kapitałową katowicki Węglokoks kupi od Kompanii Węglowej (KW) 100 proc.... Zobacz więcej23 sty, 15:13
PGE podpisała ugodę z Alstomem ws. bloku energetycznego o mocy 858 MW
Należąca do PGE spółka PGE Górnictwo i Energetyka Konwencjonalna podpisała z konsorcjum firm Alstom ugodę w... Zobacz więcej 23 gru 11, 08:50

To nie żart! Jako jeden z kilkunastu krajów na świecie, pracujemy nad możliwością wydobywania surowców z dna oceanu. A że Polska nie leży nad oceanem? Nic nie szkodzi. Na Pacyfiku mamy własną działkę i już dziś zaczynamy kształcić górników morskich...

Polska od ponad dwudziestu lat posiada prawa do działki na Pacyfiku, którą odziedziczyliśmy w spadku po Radzie Wzajemnej Pomocy Gospodarczej (RWPG). Leży tysiąc mil na zachód od wybrzeży Meksyku i jest wielkości jednej czwartej naszego kraju (75 tys. km kw.). Jest o co walczyć, bo według szacunków kryje złoża warte dziesiątki miliardów dolarów, jednak aby czerpać z niej zyski, trzeba najpierw zainwestować...

Nowy obszar badań

Eksploatacja dna morskiego jest niezwykle atrakcyjna ze względu na minerały, które się tam znajdują. Chodzi o konkrecje polimetaliczne. Cóż to takiego?

– Są to tlenkowe skupienia żelazowo-manganowe, zawierające m.in. mangan, nikiel, kobalt, miedź, tytan czy wanad. Tworzą się na powierzchni osadu, przypominając bulaste skupienia, pokrywając nierównomiernie dno oceanu. Będą zbierane po to, by w procesach metalurgicznej przeróbki, odzyskiwać z nich metale. Dziś nie ma już wątpliwości, że konkrecje są, że zalegają w koncentracjach przemysłowych opłacalnych do wydobycia oraz że mają wysoką zawartości metali użytecznych – wyjaśnia prof. Ryszard Kotliński z organizacji Interoceanmetal.

Biorąc pod uwagę wysoką koncentrację metali, są to złoża niezwykle bogate w porównaniu do jakichkolwiek innych znanych złóż na lądzie.

– Z naszych kopalń z głębokości 1000 metrów wydobywamy rudę o zawartości ok. 0,7 proc. miedzi. W przypadku konkrecji polimetalicznych, procentowa zawartość miedzi wynosi 1-4 proc., a jest to przecież jeden z kilku pierwiastków, które się w niej znajdują – tłumaczy prof. Kotliński.

Wcześniej czy później człowiek będzie wydobywał bogactwa naturalne kryjące się pod dnem oceanicznym. Oceany zajmują wszak 75 proc. powierzchni naszego globu. Jest to tylko kwestia technologii i opłacalności. Polska jako jeden z kilkunastu krajów na świecie może pochwalić się pracami nad tym kierunkiem eksploatacji zasobów. Strefa Clarion-Clipperton, na terenie której znajduje się polska działka, jest jednym z najbogatszych złóż oceanicznych na świecie.

Międzynarodowe ekspedycje

Jak weszliśmy w posiadanie działki na Pacyfiku? Jeszcze w czasach zimnej wojny zaangażowaliśmy się w badania dna Oceanu Spokojnego prowadzone przez blok państw wschodnich. Po rozpadzie RWPG kraje, które brały udział w ówczesnym projekcie, otrzymały prawa do dalszej eksploracji oceanu. Aby zwiększyć efektywność działań, powołano międzynarodową organizację - Interoceanmetal, do której przystąpiliśmy w 1987 r. Dziś prawa do działki na Pacyfiku należą właśnie do niej. Oprócz Polski w skład organizacji wchodzą Czechy, Słowacja, Bułgaria, Rosja i Kuba.

Zawiązanie wspólnej organizacji miało na celu jedno - pozyskanie licencjiposzukiwawczej (a w przyszłości wydobywczej). Polska jest jednym z najaktywniejszych uczestników Interoceanmetalu, dlatego przewodzi mu Polak, dr Tomasz Abramowski (niestety, ze względu na wyjazdsłużbowy nie udało nam się z nim porozmawiać), a główna siedziba znajduje się w Szczecinie.


Do tej pory przeprowadzono dwadzieścia ekspedycji oceanicznych, ostatnią w 2009 roku. Jest to perspektywiczne źródło zasobów metali, a Polska jako strona porozumienia międzyrządowego, ma bezpośredni w tym udział i możliwości pozyskiwania metali strategicznych.

– Około 28 proc. dna oceanicznego pokryte jest różnymi osadami, które mogą być zaliczone do złóż kopalin użytecznych. Przy całkowitej powierzchni oceanów, wynoszącej 360 mln kilometrów kw. jest to gigantyczna ilość, prawie taka sama jak powierzchnia wszystkich lądów na kuli ziemskiej. Do tej pory górnictwo odbywało się wyłącznie na lądzie, a morza i oceany przez miliony lat gromadziły na swym dnie nieprzebrane skarby. Być może trzeba po nie ruszyć – mówi prof. Piotr Czaja, dziekan Wydziału Górnictwa i Geoinżynierii Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie.

Potencjalne zyski

Perspektywa jest niezwykle kusząca, bo według szacunków złoża w naszej strefie warte są 40 mld dolarów (niektóre szacunki mówią nawet o 130 mld dolarów). Optymizmem napawa także ostatnia ekspedycja geologów, którzy zbadali, że na terenie, który może eksploatować Polska, każdy metr kwadratowy pokryty jest 13,4 kg konkrecji polimetalicznych.

Przypuszczalna wielkość zasobów na terenie polskiej działki wynosi 20 mld ton. O wartości ekonomicznej konkrecji decyduje jednak zawartość metali. Spośród pięciu głównych pierwiastków metalicznych tworzących struktury manganu, żelaza, niklu, kobaltu i miedzi - cztery (bez żelaza) to poszukiwane surowce metalurgiczne.

Trzeba jeszcze pamiętać, że ewentualne zyski dzielone będą pośród członków Interoceanmetalu. Oczywiście nie po równo. – W momencie przejścia na etap wydobywczy i uzyskania licencji wydobywczej, członkowie Interoceanmetalu zadeklarują, jakie metale interesują ich najbardziej i jakiej wysokości wkłady chcą wnieść na uruchomienie tejinwestycji. Tak naprawdę dopiero proporcje wkładów będą decydowały o udziale w zyskach. Wszystko jest do ustalenia w przyszłości – mówi Andrzej Przybycin, z-ca dyrektora Departamentu Geologii i Koncesji Geologicznych w Ministerstwie Środowiska oraz prezydent Rady Międzynarodowej Organizacji Dna Morskiego.

Wydawać by się mogło, że perspektywa podziału zysków nie brzmi najlepiej. Z drugiej jednak strony, bez finansowego wsparcia innych krajów, Polski nie byłoby stać na samodzielną eksplorację (podobnie jak części innych państw, więc układ wydaje się uczciwy).

Kilometry głębokości...

W tej chwili prowadzone są prace pilotażowe. Są to projekty realizowane na głębokościach rzędu 1500 metrów, w rejonie Morza Bismarcka (okolice Nowej Gwinei). Kanadyjska firma Nautilus Minerals Inc., która nie ma już licencji poszukiwawczej, ale wydobywczą, przetrze szlak metod wydobywczych. Co ważne, metod już nie wiertniczych, lecz tych z użyciem pojazdów podwodnych.

Problem w tym, że zdecydowana większość konkrecji polimetalicznych znajduje się na głębokości ok. 4 km. Jak zatem je wydobyć?

– Tylko za pomocą robotów i automatów sterowanych zdalnie. Na głębokości mierzonej w kilometrach nie ma warunków dla ludzi. Jest ciemno, zimno, nie wspominając o bardzo wysokim ciśnieniu. Chociaż ponoć Chińczycy zbudowali batyskaf, który jest w stanie poruszać się nawet na głębokości 7 km, ale to nie tędy droga – tłumaczy prof. Piotr Czaja.

Pewne doświadczenia już mamy. Eksploatacja podwodna jest w Polsce bardzo popularna. Kruszce pozyskujemy z dna... jezior. Dużo żwiru, piasku i kruszyw budowlanych wydobywa się właśnie spod wody. Są to płytkie akweny, głębokie na kilka, a czasem kilkanaście metrów. Technologia jest w miarę prosta, funkcjonuje na tej samej zasadzie jak pogłębiarka szelfów przybrzeżnych.


Problemy do przezwyciężenia

Dno oceanu to jednak zupełnie inny kaliber działań. W chwili obecnej wydobycie konkrecji polimetalicznych z głębokości kilku kilometrów rodzi wiele problemów.

– Żaden kraj na świecie nie pochwalił się, że ma gotową technologię i jest w stanie ją zastosować. Mówi się, że bliscy są Amerykanie, Francuzi, Chińczycy czy Koreańczycy. Blisko są również Indie, Rosja i Niemcy. Te kraje przodują w rozwoju technologii wydobywczej – przyznaje Andrzej Przybycin z Ministerstwa Środowiska.

Pozostaje jeszcze kwestia logistyki. – Proszę sobie wyobrazić sztorm na pełnym oceanie. Pływanie w takich warunkach jest niemożliwe, a co dopiero ustabilizowanie pływającego obiektu, powiązanego całą instalacją z dnem morskim. Poza tym są problemy energetyczne, transportowe i wiele wiele innych. Wyobraźmy sobie choćby komunikację w środowisku wodnym i przekazywanie danych na głębokości 3-4 km. Trzeba zabezpieczyć choćby kable, które mogą się urwać pod własnym ciężarem. Pomysłów nie brakuje, ale na razie są to wszystko dywagacje na papierze. Praktycznych instalacji, poza kilkoma próbami, było niewiele – mówi prof. Czaja z AGH.

Rodzi się zatem pytanie, kiedy będzie to w ogóle możliwe? – Nikt nie potrafi na to jeszcze odpowiedzieć. Nie wiemy, jak będzie się rozwijał klasyczny przemysł wydobywczy. Problematyka udostępniania kopalin na lądzie jest na razie otwarta, wymaga tylko odpowiedniego finansowania. Schodzenie na coraz większe głębokości, gdzie problemy się mnożą, sprawia, że koszty rosną bardzo szybko. Jednocześnie doskonalone są technologie eksploatacji morskiej i pewnie dojdzie do sytuacji, kiedy właśnie eksploatacja z dna mórz i oceanów okaże się tańsza i łatwiejsza – uważa prof. Czaja.

Nowy specjalista: górnik morski

Polskie uczelnie nie zamierzają jednak czekać bezczynnie. W zeszłym roku po raz pierwszy zaoferowano możliwość kształcenia górników morskich. Na Akademii Morskiej w Szczecinie.

– Mamy podpisaną umowę z Akademią Górniczo-Hutniczą w Krakowie, aby prowadzić tego typu kierunek wspólnie. Według naszych planów, ruszyłby za 2-3 lata. Jest to drugi etap naszego przedsięwzięcia. Nie możemy specjalnie wyprzedzać biznesu, bo cóż z tego, że my wykształcimy górnika morskiego, jeśli nie będzie miał zatrudnienia? Ze swojej strony daliśmy sygnał, że jesteśmy w stanie kształcić fachowców. Na pewno znajdą oni zatrudnienie, bo ten sektor jest dość drapieżny i potrzebuje specjalistów – mówi kpt. ż. w. Jerzy Hajduk, profesor i dziekan Wydziału Nawigacyjnego Akademii Morskiej w Szczecinie. – Według moich przewidywań, pierwszy specjalista z zakresu górnictwa morskiego pojawiłby się na rynku pracy w przedziale siedmiu, ośmiu lat, licząc od dzisiaj. Czyli jest to plan na najbliższą dekadę – dodaje.

Krakowska Akademia Górniczo-Hutnicza także ma pewne plany co do przyszłego zawodu. – Pomysł ruszył dopiero niedawno. Ogłosiliśmy, że zrobimy pierwsze studium podyplomowe dla górników, którzy chcieliby umieć pływać. Na razie nie ma specjalnie wielkiego zainteresowania, są pojedyncze zapytania, co jest niewystarczające, by cokolwiek uruchamiać. Mamy jednak perspektywicznie przygotowane programy na studia podyplomowe, ale to wyłącznie we współpracy z Akademią Morską, bo w tym przypadku pływania jest o wiele więcej niż kopania – mówi prof. Piotr Czaja, dziekan Wydziału Górnictwa i Geoinżynierii.

Pomysł z pewnością ciekawy, zwłaszcza że nowy zawód powoli wymusza sytuacja na rynku. Wiele osób zadaje przy tej okazji pytanie, czy górnik morski będzie bardziej górnikiem, czy marynarzem?

– Moim zdaniem bardziej marynarzem, bo to praca z dala od domu. Jest to inny model kulturowy i mentalny niż górnik. Marynarz z oczywistych powodów ma rzadszy kontakt z rodziną. Na oceanie nie można wyprowadzić takich zmian jak na przykład na Off shore’ach (statkach obsługujących platformy – przyp. red.), czyli dwa tygodnie pracy na dwa tygodnie odpoczynku na lądzie. Na oceanie trudno to sobie wyobrazić, bo jest to kwestia samego dowozu, jak i odległości. Tam okresy pracy musiałyby być dłuższe – uważa kpt. Jerzy Hajduk.