W jednej z kajut Gustloffa rozlegają się strzały. Mąż właśnie zabił żonę i jedno dziecko. Drugie, pięcioletni chłopczyk - trzyma ojca za nogawkę spodni
ZOBACZ TAKŻE
SERWISY
"Lusitania", "Gustloff", "Goya", "Cap" "Arcona" - wszystkie poszły na dno w czasie wojny...
W "Lusitanię" niemiecka torpeda uderza 7 maja 1915 r. u południowych wybrzeży Irlandii. Ginie 1198 osób. Społeczeństwa państw ententy są w szoku. W Prusach euforia, dowódca okrętu podwodnego U-20 kapitan Walter Schwieger otrzymuje Krzyż Żelazny II klasy.

Frachtowiec "Goya", podobnie jak "Gustloff", wiezie uciekinierów z Prus Wschodnich. Dwie torpedy radzieckiego podwodnego stawiacza min L-3 trafiają w cel 16 kwietnia 1945. Ginie ponad 6 tys. osób. Kapitan Władimir Konstantynowicz Konowałow dostaje najwyższe odznaczenie wojenne - tytuł Bohatera Związku Radzieckiego.

3 maja 1945 r., Zatoka Lubecka. Major Keith Harding dowodzi grupą ośmiu brytyjskich myśliwców Hawker Typhoon z Dywizjonu 197. Są uzbrojeni w broń rakietową. Dostrzegają duży statek pasażerski pod banderą III Rzeszy.W "Cap Arcona" trafia 40 spośród 62 rakiet. Piloci widzą, jak statek płonie od dziobu po rufę, a następnie się przewraca. Ginie ponad 4 tys. osób.
Bez błędu dobroduszności
Białą smugę torpedy zmierzającej w kierunku pasażerskiego transatlantyku "Lusitania" dostrzega z dziobu 18-letni marynarz Leslie Morton. Za późno na jakikolwiek manewr. Torpeda trafia w kadłub, niemal dokładnie między dwa środkowe z czterech kominów. Jest godz. 14.15. Po chwili następuje druga, jeszcze potężniejsza detonacja - zapewne wybuch w kotłowni. Woda wdziera się do środka mimo specjalnych grodzi.
Po 18 minutach 230 metrowa "Lusitania" zanurza się w oceanie. Trwa rozpaczliwa walka o życie. Ofiary wybuchów krzyczą i jęczą na wszystkich pokładach. Wiele osób nie może wydostać się z kabin i wind. Ci, którym udaje się przedrzeć na górny pokład, nie znają dróg ewakuacji i miejsc zbiórki przy szalupach. Nie potrafią założyć kamizelek ratunkowych. Nieudolnie spuszczane łodzie jak kamienie uderzają o powierzchnię wody; tylko sześć na 48 szalup będzie mogło przyjąć rozbitków. Pękają wszelkie zasady - mechanicy i palacze z maszynowni odpychają od łodzi ratunkowych kobiety i dzieci.
Bohaterów jest niewielu. Milioner Alfred Gwynn Vanderbilt - amerykański sportsmen, przedsiębiorca kolejowy - obiecuje kobiecie z małym dzieckiem, że zdobędzie dla niej miejsce w szalupie. Gdy okazuje się to niemożliwe, Vanderbilt oddaje jej kamizelkę ratunkową i czeka na śmierć - wie, że nie ma szans, bo nie umie pływać.
Tragedia "Lusitanii" jest dla Berlina klęską propagandową. Na liście ofiar jest 270 kobiet i 94 dzieci. W neutralnych Stanach Zjednoczonych oburzenie na Niemców jest ogromne - na "Lusitanii" zginęło wszak 128 Amerykanów. Kapitan Schwieger staje się synonimem zbrodniarza, choć w dzienniku pokładowym zapisał: "Nie mogłem odpalić drugiej torpedy w ten tłum szamocących się ludzi".
Znaczenia nie ma też to, że wcześniej Niemcy ogłosili wody wokół Wysp Brytyjskich jako strefę wojny, gdzie mają prawo zatapiać bez ostrzeżenia. Krótko przez wyjściem "Lusitanii" w morze ambasada Niemiec w Waszyngtonie zamieściła w największej nowojorskiej gazecie pokaźnych rozmiarów ogłoszenie, że w rejonie Wysp Brytyjskich statkom pływającym pod flagą Wielkiej Brytanii i jej sojusznikom grozi zatopienie, "toteż podróżni płynący do Wielkiej Brytanii lub jej sprzymierzeńców czynią to na własne ryzyko".
Pruskie elity nie rozumieją teraz zarzutów o barbarzyństwie. W niemieckich uczelniach oficerowie wychowywani są na Clausewitzu, który zalecał "stosowanie bezwzględnej przemocy, bez oszczędzania krwi, gdyż w rzeczach tak niebezpiecznych jak wojna najgorsze są błędy wynikające z dobroduszności". Pruski generał Julius von Hartmann w latach 70. XIX w. ukuł doktrynę, według której to właśnie konsekwentny humanitaryzm wymaga, by wojnę prowadzić w sposób bezwzględny i okrutny, nawet wobec ludności cywilnej - chodzi bowiem o wymuszenie jak najszybszej kapitulacji nieprzyjaciela.
Nie całkiem ci Niemcy barbarzyńscy
Podczas I wojny światowej Prusacy czuli się tym bardziej usprawiedliwieni, że Brytyjczycy nie grali z nimi uczciwie. "Lusitania" była ekskluzywnym, wspaniale urządzonym statkiem pasażerskim, najszybszym na Atlantyku. Jednak już na etapie projektowania założono, że w razie potrzeby ma służyć marynarce wojennej.
Niemcy dzięki działaniom wywiadu wiedzieli coś, o czym pasażerowie statku nie mogli mieć pojęcia: w ładowniach znajdowały się tony materiałów do produkcji wojskowej i tysiące skrzynek amunicji zakupionej w USA.

Armator - Cunard Line - gdyby nawet chciał, nie mógł odmówić brytyjskiemu rządowi tego typu usług. Wybudowanie "Lusitanii" i bliźniaczej "Mauretanii" w 1906 r. było możliwe dzięki gigantycznej na owe czasy pożyczce 2,6 mln funtów, jaką firmie Cunard Line przyznał brytyjski parlament. Miało to swoją dodatkową cenę. Oba statki w przypadku wojny miały być do dyspozycji Admiralicji. Cunard Line jako instytucja brytyjska pod opieką państwa nie mogła korzystać z obcych kapitałów, a dostęp do stanowisk kierowniczych mieli tylko Brytyjczycy. Oba wielkie statki pasażerskie musiały być tak skonstruowane, by możliwy był montaż stanowisk artyleryjskich (12 dział szybkostrzelnych kal. 158 mm); musiały też mieć pomieszczenia na amunicję.
Nie jest pewne, czy przed ostatnim rejsem „Lusitania” rzeczywiście została wyposażona w artylerię. Inne statki brytyjskie na pewno dozbrajano działami, a zasadność niemieckiej doktryny niespodziewanie potwierdził po latach wysoki rangą dowódca brytyjski admirał William Boyle. Miał on oświadczyć na publicznym posiedzeniu w 1936 r.: „Skoro nasze okręty wyszły w morze, by wygrać wojnę dla nas, ja sam nie sądzę, by Niemcy tak bardzo nie mieli racji, zatapiając je. Weźcie na przykład sprawę » Lusitanii”: to był duży statek, który mógł przewieźć 10 tys. żołnierzy na front podczas jednego rejsu, tak jak jego siostrzany statek czynił to na Gallipoli. Niemcy zatopili go i - oczywiście w ramach pewnych granic - mogli uzasadnić, że byli usprawiedliwieni i że to była uczciwa i zgodna z prawem operacja wojenna mimo przedwojennej konwencji w tej sprawie”.
W "Lusitanię" niemiecka torpeda uderza 7 maja 1915 r. u południowych wybrzeży Irlandii. Ginie 1198 osób. Społeczeństwa państw ententy są w szoku. W Prusach euforia, dowódca okrętu podwodnego U-20 kapitan Walter Schwieger otrzymuje Krzyż Żelazny II klasy.
Niemiecki statek pasażerski "Gustloff" idzie na dno Bałtyku 30 stycznia 1945 r. Za sprawą trzech torped radzieckiego okrętu podwodnego S-13 ginie ok. 9 tys. ludzi - to największa katastrofa morska w historii. Dowódca S-13 Aleksander Iwanowicz Marinesko dostanie za to swój drugi Order Czerwonego Sztandaru.

Frachtowiec "Goya", podobnie jak "Gustloff", wiezie uciekinierów z Prus Wschodnich. Dwie torpedy radzieckiego podwodnego stawiacza min L-3 trafiają w cel 16 kwietnia 1945. Ginie ponad 6 tys. osób. Kapitan Władimir Konstantynowicz Konowałow dostaje najwyższe odznaczenie wojenne - tytuł Bohatera Związku Radzieckiego.

3 maja 1945 r., Zatoka Lubecka. Major Keith Harding dowodzi grupą ośmiu brytyjskich myśliwców Hawker Typhoon z Dywizjonu 197. Są uzbrojeni w broń rakietową. Dostrzegają duży statek pasażerski pod banderą III Rzeszy.W "Cap Arcona" trafia 40 spośród 62 rakiet. Piloci widzą, jak statek płonie od dziobu po rufę, a następnie się przewraca. Ginie ponad 4 tys. osób.
Bez błędu dobroduszności
Białą smugę torpedy zmierzającej w kierunku pasażerskiego transatlantyku "Lusitania" dostrzega z dziobu 18-letni marynarz Leslie Morton. Za późno na jakikolwiek manewr. Torpeda trafia w kadłub, niemal dokładnie między dwa środkowe z czterech kominów. Jest godz. 14.15. Po chwili następuje druga, jeszcze potężniejsza detonacja - zapewne wybuch w kotłowni. Woda wdziera się do środka mimo specjalnych grodzi.
Po 18 minutach 230 metrowa "Lusitania" zanurza się w oceanie. Trwa rozpaczliwa walka o życie. Ofiary wybuchów krzyczą i jęczą na wszystkich pokładach. Wiele osób nie może wydostać się z kabin i wind. Ci, którym udaje się przedrzeć na górny pokład, nie znają dróg ewakuacji i miejsc zbiórki przy szalupach. Nie potrafią założyć kamizelek ratunkowych. Nieudolnie spuszczane łodzie jak kamienie uderzają o powierzchnię wody; tylko sześć na 48 szalup będzie mogło przyjąć rozbitków. Pękają wszelkie zasady - mechanicy i palacze z maszynowni odpychają od łodzi ratunkowych kobiety i dzieci.
Bohaterów jest niewielu. Milioner Alfred Gwynn Vanderbilt - amerykański sportsmen, przedsiębiorca kolejowy - obiecuje kobiecie z małym dzieckiem, że zdobędzie dla niej miejsce w szalupie. Gdy okazuje się to niemożliwe, Vanderbilt oddaje jej kamizelkę ratunkową i czeka na śmierć - wie, że nie ma szans, bo nie umie pływać.
Tragedia "Lusitanii" jest dla Berlina klęską propagandową. Na liście ofiar jest 270 kobiet i 94 dzieci. W neutralnych Stanach Zjednoczonych oburzenie na Niemców jest ogromne - na "Lusitanii" zginęło wszak 128 Amerykanów. Kapitan Schwieger staje się synonimem zbrodniarza, choć w dzienniku pokładowym zapisał: "Nie mogłem odpalić drugiej torpedy w ten tłum szamocących się ludzi".
Znaczenia nie ma też to, że wcześniej Niemcy ogłosili wody wokół Wysp Brytyjskich jako strefę wojny, gdzie mają prawo zatapiać bez ostrzeżenia. Krótko przez wyjściem "Lusitanii" w morze ambasada Niemiec w Waszyngtonie zamieściła w największej nowojorskiej gazecie pokaźnych rozmiarów ogłoszenie, że w rejonie Wysp Brytyjskich statkom pływającym pod flagą Wielkiej Brytanii i jej sojusznikom grozi zatopienie, "toteż podróżni płynący do Wielkiej Brytanii lub jej sprzymierzeńców czynią to na własne ryzyko".
Pruskie elity nie rozumieją teraz zarzutów o barbarzyństwie. W niemieckich uczelniach oficerowie wychowywani są na Clausewitzu, który zalecał "stosowanie bezwzględnej przemocy, bez oszczędzania krwi, gdyż w rzeczach tak niebezpiecznych jak wojna najgorsze są błędy wynikające z dobroduszności". Pruski generał Julius von Hartmann w latach 70. XIX w. ukuł doktrynę, według której to właśnie konsekwentny humanitaryzm wymaga, by wojnę prowadzić w sposób bezwzględny i okrutny, nawet wobec ludności cywilnej - chodzi bowiem o wymuszenie jak najszybszej kapitulacji nieprzyjaciela.
Nie całkiem ci Niemcy barbarzyńscy
Podczas I wojny światowej Prusacy czuli się tym bardziej usprawiedliwieni, że Brytyjczycy nie grali z nimi uczciwie. "Lusitania" była ekskluzywnym, wspaniale urządzonym statkiem pasażerskim, najszybszym na Atlantyku. Jednak już na etapie projektowania założono, że w razie potrzeby ma służyć marynarce wojennej.
Niemcy dzięki działaniom wywiadu wiedzieli coś, o czym pasażerowie statku nie mogli mieć pojęcia: w ładowniach znajdowały się tony materiałów do produkcji wojskowej i tysiące skrzynek amunicji zakupionej w USA.

Armator - Cunard Line - gdyby nawet chciał, nie mógł odmówić brytyjskiemu rządowi tego typu usług. Wybudowanie "Lusitanii" i bliźniaczej "Mauretanii" w 1906 r. było możliwe dzięki gigantycznej na owe czasy pożyczce 2,6 mln funtów, jaką firmie Cunard Line przyznał brytyjski parlament. Miało to swoją dodatkową cenę. Oba statki w przypadku wojny miały być do dyspozycji Admiralicji. Cunard Line jako instytucja brytyjska pod opieką państwa nie mogła korzystać z obcych kapitałów, a dostęp do stanowisk kierowniczych mieli tylko Brytyjczycy. Oba wielkie statki pasażerskie musiały być tak skonstruowane, by możliwy był montaż stanowisk artyleryjskich (12 dział szybkostrzelnych kal. 158 mm); musiały też mieć pomieszczenia na amunicję.
Nie jest pewne, czy przed ostatnim rejsem „Lusitania” rzeczywiście została wyposażona w artylerię. Inne statki brytyjskie na pewno dozbrajano działami, a zasadność niemieckiej doktryny niespodziewanie potwierdził po latach wysoki rangą dowódca brytyjski admirał William Boyle. Miał on oświadczyć na publicznym posiedzeniu w 1936 r.: „Skoro nasze okręty wyszły w morze, by wygrać wojnę dla nas, ja sam nie sądzę, by Niemcy tak bardzo nie mieli racji, zatapiając je. Weźcie na przykład sprawę » Lusitanii”: to był duży statek, który mógł przewieźć 10 tys. żołnierzy na front podczas jednego rejsu, tak jak jego siostrzany statek czynił to na Gallipoli. Niemcy zatopili go i - oczywiście w ramach pewnych granic - mogli uzasadnić, że byli usprawiedliwieni i że to była uczciwa i zgodna z prawem operacja wojenna mimo przedwojennej konwencji w tej sprawie”.
Bo Niemcy nie są ludźmi
Jak długo rozbitkowie mogą wytrzymać w wodach Bałtyku zimą, gdy temperatura wynosi trzy, góra cztery stopnie? Specjaliści od ratownictwa morskiego nie mają wątpliwości: najsłabsi kilka minut, przeciętni - kilkanaście, jednostki wyjątkowe, zahartowane, silne psychicznie - mniej niż godzinę. Piekło, jakie rozpętało się na „Gustloffie” wieczorem 30 stycznia 1945 r., opisano setki razy w mediach, filmie, literaturze. Mroźna zima, powietrze znacznie chłodniejsze niż woda. Ciemność. Nieludzkie krzyki umierających. Trzeszcząca stal rozpadającego się statku. Poczucie braku szans na przeżycie - do tego stopnia, że wielu zabija bliskich i siebie z pistoletu, bo to szybsza śmierć. Uczestnik tragedii Heinz Schon w książce „Tragedia » Gustloffa «” opisuje scenę, gdy w małej kajucie rozlegają się strzały. Mąż właśnie zabił żonę i jedno dziecko; drugie - pięcioletni chłopczyk - trzyma go za nogawkę spodni. Po chwili rozlegają się dwa kolejne strzały.
Czy świadomość losu tych ludzi powstrzymałaby radzieckiego kapitana Marinesko przed wysłaniem torped? Nie mógł wiedzieć, że jest na statku 5 tys. kobiet i dzieci. Mógł mieć pewność, że jest wojsko - i było: blisko 1,5 tys. oficerów, marynarzy i pań z kobiecego, pomocniczego korpusu Kriegsmarine. Także nazistowscy funkcjonariusze z rodzinami.
Już w 1942 r. artykuł propagandowy „Zabij” autorstwa pisarza Ilii Erenburga mówił to, o czym myślały miliony: „My zrozumieliśmy: niemcy nie są ludźmi. Jedno słowo » niemiec «to dla nas najgorsze przekleństwo. Na dźwięk słowa » niemiec «ładują się nam karabiny. Nie będziemy mówić. Nie będziemy się oburzać. Będziemy zabijać”.
Niemcy to słowo, które we wschodniej Europie jeszcze kilka lat po wojnie będzie pisane małą literą.
Wojna się kończy, śmierć zbiera żniwo
III Rzesza walczy do końca i morduje do końca. Co zrobić z więźniami obozów koncentracyjnych?
Na północ od Lubeki jest zatoka. Holowniki ciągną tam trzy statki. Na "Cap Arcona" jest 4,5 tys. więźniów. Na "Thielbek" - około 2,8tys. Na "Athen" - 2 tys. Wszystkie narodowości Europy, w tym setki Polaków ewakuowanych z obozów Stutthof i Auschwitz. Dowódcy i strażnicy doskonale wiedzą, że do upadku hitlerowskich Niemiec zostały godziny. Zaraz wejdą tu Anglicy lub Amerykanie. Brytyjskie lotnictwo ogłasza, że wszystkie statki, które zostaną na morzu pod banderą III Rzeszy, będą zatopione. Jedynie kapitan "Athen" wbrew esesmańskim strażnikom w ostatniej chwili zawija do portu i wywiesza białą flagę.
Wkrótce nadlatują brytyjskie myśliwce. Na "Cap Arcona" i "Thielbek" ginie łącznie ponad 6 tys. więźniów.
Na zatopionym przez kapitana Konowałowa frachtowcu Goya też przeważają cywile, ale jest i wojsko - m.in. 200 żołnierzy 25. Regimentu Pancernego.
Żyj dalej, bohaterze
Jak potoczyły się losy tych, którzy zatapiali?

Schwieger traci swój okręt na początku listopada 1916 r.: U-20 osiada na mieliźnie - trzeba go wysadzić w powietrze po ewakuacji załogi. Dostaje nowszy i lepszy okręt U-88, tak jak poprzedni - dzieło Stoczni Cesarskiej w Gdańsku. Kolejne sukcesy, kolejne odznaczenia: Krzyż Żelazny I klasy i Pour Le Merite, najwyższy order wilhelmińskich Prus. Ginie 5 września 1917 r. z 42-osobową załogą, gdy jego U-88 wchodzi na Morzu Północnym na minę. Staje się legendą Kriegsmarine.
Marinesko 10 lutego 1945 zatapia transportowiec "Steuben", na którym ginie blisko 4 tys. uchodźców z Prus Wschodnich, w większości żołnierzy. Po wojnie Marinesko pływa po Bałtyku na statkach handlowych, kończy jako zaopatrzeniowiec w jednej z leningradzkich fabryk. Umiera w 1963 r. Miał trudny, awanturniczy charakter. Niemiecki tygodnik "Der Spiegel" jeszcze pół wieku po tragedii będzie go nazywał "pospolitym pijakiem i babiarzem".
Konowałow po wojnie zostaje w marynarce wojennej. Kończy Akademię Woroszyłowa, w 1966 r. zostaje kontradmirałem. Umiera rok później.
O pilotach, którzy pod dowództwem majora Hardinga zatopili "Cap Arcona", nie wiadomo nic - poza tym, że przeżyli wojnę.
Jak długo rozbitkowie mogą wytrzymać w wodach Bałtyku zimą, gdy temperatura wynosi trzy, góra cztery stopnie? Specjaliści od ratownictwa morskiego nie mają wątpliwości: najsłabsi kilka minut, przeciętni - kilkanaście, jednostki wyjątkowe, zahartowane, silne psychicznie - mniej niż godzinę. Piekło, jakie rozpętało się na „Gustloffie” wieczorem 30 stycznia 1945 r., opisano setki razy w mediach, filmie, literaturze. Mroźna zima, powietrze znacznie chłodniejsze niż woda. Ciemność. Nieludzkie krzyki umierających. Trzeszcząca stal rozpadającego się statku. Poczucie braku szans na przeżycie - do tego stopnia, że wielu zabija bliskich i siebie z pistoletu, bo to szybsza śmierć. Uczestnik tragedii Heinz Schon w książce „Tragedia » Gustloffa «” opisuje scenę, gdy w małej kajucie rozlegają się strzały. Mąż właśnie zabił żonę i jedno dziecko; drugie - pięcioletni chłopczyk - trzyma go za nogawkę spodni. Po chwili rozlegają się dwa kolejne strzały.
Dzieje się to 24 km na północ od Ustki.
Czy świadomość losu tych ludzi powstrzymałaby radzieckiego kapitana Marinesko przed wysłaniem torped? Nie mógł wiedzieć, że jest na statku 5 tys. kobiet i dzieci. Mógł mieć pewność, że jest wojsko - i było: blisko 1,5 tys. oficerów, marynarzy i pań z kobiecego, pomocniczego korpusu Kriegsmarine. Także nazistowscy funkcjonariusze z rodzinami.
Już w 1942 r. artykuł propagandowy „Zabij” autorstwa pisarza Ilii Erenburga mówił to, o czym myślały miliony: „My zrozumieliśmy: niemcy nie są ludźmi. Jedno słowo » niemiec «to dla nas najgorsze przekleństwo. Na dźwięk słowa » niemiec «ładują się nam karabiny. Nie będziemy mówić. Nie będziemy się oburzać. Będziemy zabijać”.
Niemcy to słowo, które we wschodniej Europie jeszcze kilka lat po wojnie będzie pisane małą literą.
Wojna się kończy, śmierć zbiera żniwo
III Rzesza walczy do końca i morduje do końca. Co zrobić z więźniami obozów koncentracyjnych?
Na północ od Lubeki jest zatoka. Holowniki ciągną tam trzy statki. Na "Cap Arcona" jest 4,5 tys. więźniów. Na "Thielbek" - około 2,8tys. Na "Athen" - 2 tys. Wszystkie narodowości Europy, w tym setki Polaków ewakuowanych z obozów Stutthof i Auschwitz. Dowódcy i strażnicy doskonale wiedzą, że do upadku hitlerowskich Niemiec zostały godziny. Zaraz wejdą tu Anglicy lub Amerykanie. Brytyjskie lotnictwo ogłasza, że wszystkie statki, które zostaną na morzu pod banderą III Rzeszy, będą zatopione. Jedynie kapitan "Athen" wbrew esesmańskim strażnikom w ostatniej chwili zawija do portu i wywiesza białą flagę.
Wkrótce nadlatują brytyjskie myśliwce. Na "Cap Arcona" i "Thielbek" ginie łącznie ponad 6 tys. więźniów.
Na zatopionym przez kapitana Konowałowa frachtowcu Goya też przeważają cywile, ale jest i wojsko - m.in. 200 żołnierzy 25. Regimentu Pancernego.
Żyj dalej, bohaterze
Jak potoczyły się losy tych, którzy zatapiali?

Schwieger traci swój okręt na początku listopada 1916 r.: U-20 osiada na mieliźnie - trzeba go wysadzić w powietrze po ewakuacji załogi. Dostaje nowszy i lepszy okręt U-88, tak jak poprzedni - dzieło Stoczni Cesarskiej w Gdańsku. Kolejne sukcesy, kolejne odznaczenia: Krzyż Żelazny I klasy i Pour Le Merite, najwyższy order wilhelmińskich Prus. Ginie 5 września 1917 r. z 42-osobową załogą, gdy jego U-88 wchodzi na Morzu Północnym na minę. Staje się legendą Kriegsmarine.
Marinesko 10 lutego 1945 zatapia transportowiec "Steuben", na którym ginie blisko 4 tys. uchodźców z Prus Wschodnich, w większości żołnierzy. Po wojnie Marinesko pływa po Bałtyku na statkach handlowych, kończy jako zaopatrzeniowiec w jednej z leningradzkich fabryk. Umiera w 1963 r. Miał trudny, awanturniczy charakter. Niemiecki tygodnik "Der Spiegel" jeszcze pół wieku po tragedii będzie go nazywał "pospolitym pijakiem i babiarzem".
Konowałow po wojnie zostaje w marynarce wojennej. Kończy Akademię Woroszyłowa, w 1966 r. zostaje kontradmirałem. Umiera rok później.
O pilotach, którzy pod dowództwem majora Hardinga zatopili "Cap Arcona", nie wiadomo nic - poza tym, że przeżyli wojnę.
Cały specjalny numer poniedziałkowego dodatku do Gazety Wyborczej Ale Historia poświęcony jest 100-leciu katastrofy Titanica: Gdy Titanic szedł na dno, grała orkiestra... i czwórka brydżystów. Pierwsze szalupy odpłynęły puste... ocalało 700 osób, choć miejsc było dla ponad tysiąca.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz