Dorota Masłowska, pisarka
Sprofesjonalizowała się pani. Wydaje w dużym wydawnictwie, a nie w niszowej „Lampie". Od teraz będzie pani pisać powieści na zamówienie w rytmie corocznym, jak każdy zawodowy pisarz?
Dorota Masłowska: Noir sur Blanc nie jest dużym wydawnictwem. A pisanie w trybie sportowym mi nie grozi, bo nie potrafię. Za każdym razem, kiedy siadam do pisania książki, nie mam pojęcia, jak to ugryźć, jak to się robi. Muszę kombinować, improwizować. Nie umiem opowiadać historii według prawideł, schematów, amerykańskich książek o pisaniu scenariuszy. Za każdym razem uczę się tego na nowo. Zresztą uważam, że ten stan, kiedy się nie wie, czy się umie pisać, to błogosławieństwo. Jest w nim pokora i jest ryzyko, adrenalina. Stan, kiedy się coś potrafi i wystarczy włączyć automat, to początek klęski. Brak wiary we własne umiejętności i poczucie, że talent może mieć datę ważności, może się skończyć, utrzymują mnie w świeżości, w gotowości podjęcia ryzyka.
Kompromisy dobrze sprawdzają się w życiu, w literaturze gorzej. Ale funkcjonowanie na rynku to dla pisarza jeden wielki kompromis.
Jeśli ktoś chce się utrzymywać z pisania w kraju Polska, to nie jest to takie proste. W wielu przypadkach wiąże się z koniecznością wydawania książki co dwa lata, jeśli nie co rok. Dla talentu, dla jego naturalnej dynamiki, jest to oczywiście dość zabójcze. Ja przez wiele lat cieszyłam się sytuacją, kiedy mogłam pozwolić sobie na niepisanie, ale to z kolei było nieco demobilizujące, usypiające. Przez długi czas mogłam oddawać się swoim lękom, swojej niechęci do błysku fleszy, rozpoznawalności i temu, że nie mam już sił na tę konfrontację z mediami. Jestem zupełnie odporna na uroki sławy i nie potrzebuję podtrzymywania zaintereso- wania publiczności sobą. Dlatego nie chciała pani udzielać wywiadu w kawiarni obok domu? Żeby w sąsiedztwie się nie dowiedziano, że jest pani kimś znanym?
No tak. Ale na dłuższą metę u osoby, która jak ja ma fizjologiczną potrzebę pisania, sytuacja nieaktywności twórczej wywołuje depresję. Dla mnie pisanie to jest forma bardzo intensywnego kontaktu ze światem. Potrzeba duchowa. Pisanie pełni u mnie rolę... Emocjonalnej protezy?
Raczej protezy metafizycznej. Przyglądanie się ludziom, opisywanie ich, siebie, badanie swojego w nim miejsca, próba zdiagnozowania stanu rzeczy, której codzienność nie sprzyja – to może w życiu spełniać funkcję religijną, jeśli ktoś do klasycznie rozumianych form religijności nie ma dostępu. Ja na przykład nie mam. I dlatego w moim życiu pisanie pełni również taką rolę. W zestawieniu z tekstem najnowszej pani książki ta deklaracja brzmi zaskakująco. Nie sposób się tam dopatrzyć klasycznie rozumianej metafizyki. Powiedziałbym raczej, że emanuje z niego sztuczność, jakby bohaterowie nie byli ludźmi tylko manekinami, zupełnie pozbawionymi właściwości.
Chociaż podejmują różne formy „aerobiku duchowego", nie można im tego odmówić. Dla mnie fakt, że ktoś chodzi na medytację pomiędzy lekcją hiszpańskiego a seansem woskowania uszu to kwintesencja współczesnej religijności. Konwencja, w której napisałam tę książkę, to, że skierowałam w stronę czytelnika strumień plastiku, nie znaczy, że to nie zostało przeze mnie głęboko przeżyte, że nie kryją się za tym refleksje zupełnie poważne. Zanim to napisałam, dużo myślałam o naszym życiu na planecie Ziemia. To skąd się wzięła ta konwencja, sztuczność świata opisanego w „Kochanie, zabiłam nasze koty"? Z kolorowych gazet, takich jak opisywane w pani powieści „Yogalife"? A może z amerykańskich seriali albo z tzw. literatury kobiecej?
Nie, w ogóle się literaturą kobiecą ani serialami nie inspirowałam; to nie był punkt wyjściowy. Musiałam nabyć to drogą osmozy, bo mogę takimi bzdurami sypać bez końca bez żadnego researchu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz