poniedziałek, 14 lipca 2014

Czy pan mnie słyszy, czyli naprawdę Wielka Gra

25.12.2013 22:31




Kaśka Kolska, dla której napisałem ten tekst, zgodziła się bym go zamieścił na blogu. Zamieszczam zatem. Coś o czym pisać specjalnie nie lubię, aczkolwiek bardzo lubię myśleć. "Wielka Gra"...

...

Stanisława Ryster zakłada nogę na nogę i zadaje pytanie. Jest teraz jak Sfinks – jeśli nie odpowiesz, już po tobie. Kilkanaście lat walki o telewizyjny finał Wielkiej Gry pójdzie na marne. Żeby ich nie zmarnować, nie wolno ci zrobić jednego. Nie wolno spojrzeć na zegar.

Udepczmy sobie najpierw grunt pod tę opowieść o cierpliwości i zwykłym fuksie. Tym gruntem będą fakty. Rozmawiamy o teleturnieju telewizyjnym „Wielka Gra", który powstał w… Zaraz, zaraz, właściwie kiedy? Mnie bowiem wydaje się, że był zawsze. Odkąd sięgam pamięcią, odkąd zasiadałem – jeszcze po turecku, w rajstopkach, jeszcze z mlecznymi zębami – przed telewizją, która miała szeroki wybór dwóch kanałów, odkąd radziecki lampowy Rubin zastąpił telewizor czarno-biały – „Wielka Gra" była zawsze.

I zawsze chciałem ją wygrać.

No ale kiedy się jest dzieckiem, to w głowie piętrzy się tysiąc takich niedorzecznych marzeń. Być strażakiem, kosmonautą, podróżnikiem po odległych lądach, nieustraszonym łowcą groźnych zwierząt, Jankiem Kosem w udającej czołg piaskownicy, bohaterskim pułkownikiem Dowgirdem podczas zabawy w „Czarne chmury" za osiedlowymi garażami. Wygrać „Wielką Grę" – marzenie jak każde inne. Tak samo nierealne.

Bądź w telewizji

„Wielka Gra" była w telewizorze od zawsze, a konkretnie – od 1962 roku, kiedy to polska telewizja kupiła (hm, czy aby na pewno kupiła?) licencję amerykańskiego teleturnieju „The $64,000 Question", niezwykle popularnego w uwielbiających tego typu quizowe programy Stanach Zjednoczonych. Plan słusznie zakładał, że widzowie będą chcieli oglądać i podziwiać zupełnie zwyczajnych ludzi, dajmy na to taksówkarzy, sklepikarzy, policjantów, hydraulików, hodowców drobiu czy dziennikarzy sportowych, którzy znają się na jakimś konkretnym temacie, zupełnie niezwiązanym z ich zawodem. Ukrytych pasjonatów, hobbystów aż do krańcowych szczegółów, dorównujących swą wiedzą na ukochany temat nawet profesorom i naukowcom. Ludzi, którzy swoją pasją, zaangażowaniem i wiedzą staną się mimochodem gwiazdami telewizji, która przecież uwielbia pokazywanie wszelkich dziwolągów. Nawet takich, którzy wiedzą wszystko o czymś.

Program sprowadził do Polski entuzjasta teleturniejów, redaktor Ryszard Serafinowicz. Wtedy „Wielka Gra" rozgrywana była inaczej. Startował jeden zawodnik, zamknięty w wielkiej, dźwiękoszczelnej kabinie. Zakładał jeszcze ogromne słuchawki i tak odizolowany od świata niczym zakażony jakimś tajemniczym wirusem wiedzy, odpowiadał na pytania. To o „Wielkiej Grze" w takiej formie opowiada pierwszy odcinek filmu „Najważniejszy dzień życia" z 1974 roku. To serial, którego każdy odcinek zaczynał się tak samo – reporter Polskiego Radia zaczepiał przechodnia i pytał:

- Przepraszam bardzo, jaki był najważniejszy dzień pani/pana życia?

W jednym z odcinków zaczepiona została Ryszarda Hanin, która grała starszą panią, babcię wnuka z typowego, nowoczesnego małżeństwa intelektualistów lat 70. To małżeństwo uważało ją za zdatną jedynie do opieki nad wnusiem, ugotowania obiadu, zrobienia prania i pójścia do kościoła. A ona… zgłosiła się do „Wielkiej Gry" z tematu „Mity greckie". I wygrała, zyskując w jednej sekundzie szacunek w oczach swoich dzieci.

- Bo ja bardzo lubię bajki. A te mity greckie to takie właśnie bajki. I kiedy ugotuję już wszystko i upiorę, to sobie trochę tych książek poczytam – wyjaśniała, wskazując na wygrany finał jako najważniejszy dzień życia.

Cały czas mam wrażenie, że ja zaczepiony przez reportera, wskazałbym podobnie.

I jak Wam powiem, że 12 grudnia 2005 roku, to się pewnie uśmiejecie...

Redaktor Serafinowicz prowadził program, ale jedynie do marca 1968 roku. Rozpętana wówczas przez władze komunistyczne antysemicka nagonka dosięgła także jego. Jako „osoba pochodzenia żydowskiego" musiał opuścić kraj i wyjechać do „Syjamu", którym w jego wypadku były Włochy, a potem Kanada.

Na planie „Wielkiej Gry" została jego asystentka, Joanna Rostocka, która prowadziła teleturniej samodzielnie aż do 1973 roku. Wtedy to, podczas jednego z programów, wystąpiła na antenie z wisiorkiem w kształcie krzyża. Z gierkowskiej telewizji wyleciała za to momentalnie.

W 1975 roku do „Wielkiej Gry" wkroczyła Stanisława Ryster. A teleturniej przestał być nadawany na żywo.

Bądź odważny!

Przyznam, że Stanisławę Ryster wyobrażałem sobie inaczej. Była dla mnie uosobieniem władzy nad dwoma nieszczęśnikami, którzy zasiadali naprzeciwko niej, by spróbować odpowiedzieć na pytania. Skuleni, w słuchawkach, pełni stresu. A ona? Zrelaksowana, władcza, z tymi niesamowicie skrzyżowanymi nogami, ułożonymi w jakiejś niezwykłej geometrii wobec krzesła, zaciskała dłoń na pilocie z dwoma przyciskami, co przywodziło na myśl jakiś detonator.

– Pierwszy odpowiada pan X – mówiła redaktor Ryster i klik na przycisk. 

Gdy zobaczyłem ją na ekranie po raz pierwszy, jeszcze jako dziecko, była dla mnie skarbnicą wiedzy. Dziecięcy umysł nie dopuszczał ewentualności, że pani redaktor w gruncie rzeczy nie jest nauczycielką z telewizji i nie zna odpowiedzi na pytania, które zadaje. Że napisali je jej eksperci, a ona jedynie czyta. Przekonałem się o tym dopiero, gdy po raz pierwszy pojechałem na eliminacje. To było w 1991 roku, zaraz po tym gdy skończyłem 18 lat.

Zderzenie z eliminacjami było wielkim przeżyciem. Początkowo bowiem przegrywałem je sromotnie. Dopiero po czterech latach, w 1995 roku usłyszałem komunikat, w który nie mogłem uwierzyć – zakwalifikowałem się do finału telewizyjnego z tematu „Gady współczesne i kopalne". W swym wielkim entuzjazmie nie przypuszczałem jeszcze, że minie 11 lat, teleturniej zostanie zlikwidowany, a ja na występ przed kamerami z tego tematu się nie doczekam.

Musiało minąć jedenaście lat od pierwszych eliminacji nim udało mi się wreszcie dostać przed kamery telewizyjne. Temat „Gryzonie świata", z którego startowałem budził wesołość moich znajomych. Do dziś bawi ich moja odpowiedź na jedno z pytań, gdy pokazano mi zdjęcie zwierzątka wielkości kłosu zboża. – To prześliczna mała myszka zwana badylarką – odpowiedziałem i to określenie omal nie stało się moim przezwiskiem w gronie znajomych.

Specjalnie na tamten finał z 2002 roku kupiłem nową marynarkę. Zabrałem ze sobą rodziców, którzy nigdy nie widzieli telewizji od środka. Gdy przegrałem, nie chciałem by jechali ze mną na kolejny finał. Wiedziałem, że z zadaniem i tymi słuchawkami na uszach muszę uporać się sam.

Bądź skupiony

Ktoś kiedyś zapytał mnie, co słychać w słuchawkach w trakcie „Wielkiej Gry", gdy czeka się, aż odpowie przeciwnik? A może to ja sam siebie o to spytałem… Możliwe, nie pamiętam. Po prostu nie pamiętam. Naprawdę, nie potrafię sobie przypomnieć, co słyszałem wtedy w słuchawkach. Pewnie jakąś muzykę. A może obezwładniającą ciszę…

Skoro za żadne skarby nie umiem sobie tego przypomnieć to najprawdopodobniej byłem odpowiednio skoncentrowany na celu, który miałem do osiągnięcia. A cel był jasny – odpowiedzieć prawidłowo.

Sęk w tym, że tam, w studiu telewizyjnym „Wielkiej Gry" na Woronicza przeciwnikiem zawodnika nie były tylko pytania czytane z kartek przez redaktor Ryster. Była nim także sama telewizja, która próbowała nagle zrobić z ciebie gwiazdę. Zakładała ci na uszy słuchawki, przyciskała jakiś detonator w dłoni redaktor Ryster, wcześniej nakładała na twarz mnóstwo pudru (aby się nie świecić na wizji), by wreszcie błysnąć uczestnikom w twarze ostrym światłem mocnych jupiterów, które ten puder pod wpływem strużek potu rozpuszczały. A wszystko to w ceremoniale potęgującym napięcie.

Zaczynał się on w bufecie, w siedzibie TVP na Woronicza. Zawodnicy przyjeżdżali tam najczęściej na długo przed nagraniem. Siedzieli przy stolikach, nerwowo pili kawę, douczali się z książek, jakby mogło to coś jeszcze zmienić. Przede wszystkim – koncentrowali się. Ja przynajmniej tak robiłem. Koncentracja znaczyła dla mnie odnalezienie spokoju ducha, który pozwalał sięgnąć do tego, co ma się w głowie. Oznaczała zwalczenie strachu, który ściskał żołądek i paraliżował umysł. W tym celu należało unikać wszelkich rozmów na temat, z którego się startowało, giełd wiedzy, licytacji na wiadomości i wymiany wiedzy z innymi uczestnikami, z których każdy próbował odegrać przed wejściem do studia twardszego niż jest w rzeczywistości. To było trudne, bo większość finalistów „Wielkiej Gry" znała się nawzajem. Wiele razem bowiem przeżyli, o czym za chwilę.

Półtorej godziny przed nagraniem pojawiali się oficjele. Przychodził mecenas, u którego zdeponowane były pytania i nagrody. Próbował zagadnąć, powiedzieć coś zabawnego, zadać jakieś trywialne pytanie z tematu, z którego startowałem, typu:

– A ten kiwi na Nowej Zelandii to chyba wyginie, prawda? – gdy akurat startowałem z tematu „Fauna wysp świata".

– Nie teraz, panie mecenasie. Muszę się skupić – odpowiadałem niechętnie, gdyż nie lubię zbywać rozmówców. On na szczęście rozumiał.

Później przychodzili eksperci i razem z nimi maszerowało się do garderoby, aby przypudrować noski i czółka. Rozmawialiśmy w trakcie tych pudrów o czymkolwiek, byle nie o temacie, z którego zaraz zacznie się gra. Nie wolno. Nie, raczej… nie wypadało.

Na koniec wpadała Stanisława Ryster. Z papierosem, oczywiście, gdyż paliła jak smok. Teraz, bez nóg na krześle i detonatora w dłoni, wyglądała zupełnie inaczej niż w telewizji. Energiczna, wręcz neurotyczna, ustalała szczegóły nagrania. Bywało, że krzyczała na zawodników.

– Skończyło się! – pamiętam jak kiedyś zawołała tak do jednego, który pojawił się w dżinsowej kurtce, ale wołając do niego, mówiła też i do pozostałych: – Skończyło się przychodzenie do ludzi do domów w niedzielne po południu bez garniturów. Koniec z tym! Kto nie ma garnituru, a kobiety żakietu, nie gra.

Otóż Stanisława Ryster nie pomagała. Naprawdę nie pomagała opanować stresu. Raczej go potęgowała. Podkreślała, że jest z tej drugiej strony ekranu i że dla niej wejście za chwilę na wizję to bułka z masłem, zwykła robota.

Dla nas było to nieziemskie przeżycie, często jedyne w życiu. Bo my byliśmy zwyczajnymi taksówkarzami, sklepikarzami, policjantami, hydraulikami, hodowcami drobiu czy dziennikarzami sportowymi, którzy znają się tylko na jakimś konkretnym temacie, zupełnie niezwiązanym z ich zawodem.

Brało się więc głęboki wdech i wchodziło do studia. Stanisława Ryster i jakiś tajemniczy Big Brother w reżyserce (najczęściej bywała nim Bożena Pijanowska) wymieniały szereg konwencjonalnych pytań z cyklu: Jak się słyszymy? Czy na pewno dobrze? Rozlegał się charakterystyczny sygnał teleturnieju. Robiło się naprawdę gorąco. Zaczynała się „Wielka Gra".

Bądź opanowany!

Nie potrafię zliczyć, ile razy jeździłem na eliminacje „Wielkiej Gry". Starałem się być na każdych, które mnie interesowały. Kiedyś nawet, czekając na wynik swoich eliminacji, postanowiłem spróbować bez większego przygotowania test z tematu „Wielkie odkrycia geograficzne XV i XVI wieku". Sądziłem, że trochę się w tym orientuję…

Test pokazał, jak bardzo się myliłem. Nie wiem, jaki dokładnie osiągnąłem wynik. Według mnie, odpowiedziałem poprawnie jedynie na 4-5 pytań. A i tego nie jestem pewien.

Znam takich, którzy twierdzili, że napisali dobrze test eliminacyjny bez przygotowania, z marszu. Otóż nie wierzę im. To czcze przechwałki. Miałem przed sobą te pytania i wiem, co mówię.

Są jednak tacy, którzy potrafili przechodzić przez „Wielką Grę" jak burza. Jeśli się nie mylę, Jan Wolniakowski rzucił nawet pracę w fabryce w Poznaniu, by skupić się tylko na teleturnieju. Wygrał go 18 razy, głównie z tematów związanych z literaturę.

Zawodowo do teleturnieju podchodził również Marek Krukowski spod Kwidzyna – on wygrał15 razy. Zygmunt Krawczuk, motorniczy krakowskiego tramwaju, kóry mieszkał w Krakowie w małym mieszkanku wypełnionym książkami, zwyciężył bodaj siedmiokrotnie.

Ja wygrałem raz. Jeden jedyny raz.

...

Pojedynek polegał na tym, że musieliśmy (ja i przeciwnik) odpowiedzieć na 20 pytań. Wolno było popełnić jeden błąd, drugi eliminował. Czas na odpowiedź – 20 sekund, a odmierzał go zegar na monitorze przed zawodnikiem.

No właśnie, ten zegar! To on odpowiadał za wiele przegranych pojedynków.

20 sekund to może i dużo, ale nie wówczas, gdy ktoś zaczyna je odliczać. Wyobraźcie sobie, że nauczycielka w szkole wzywa was do odpowiedzi z historii czy z polskiego. Pyta i równocześnie zaczyna mówić miarowo: dwadzieścia, dziewiętnaście, osiemnaście…

Jak odliczanie przez odpaleniem rakiety!

Nie wiem jak innych, ale mnie stresowało to bardzo. Szybko zatem zorientowałem się, że aby nie wpaść w dekoncentrujące rozważania na temat tego, jak mało czasu mi już zostało, należy na ten zegar nie spoglądać. Starałem się tego nie robić, ale wielu innych wpadało w pułapkę własnych myśli i własnej paniki.

Drugi pojedynek (dlaczego drugi – wyjaśnię za moment) z tematu „Fauna wysp świata" rozgrywałem ze Sławkiem z Warszawy. Faceta znałem, rozmawiałem z nim wielokrotnie, wiem jaką miał wiedzę. Jak obszerną. Tymczasem już podczas jednego z pierwszych pytań, które polegało na odgadnięciu nazwy zwierzęcia wskazanego na zdjęciu

Sławek powiedział: lemur płowy. Pomylił się. Tak naprawdę był to lemur z Madagaskaru, zwany mongozem. To mniej więcej tak, jakby podczas odpowiedzi z języka polskiego pomylić Sonety krymskie z Grażyną.

Sławek nie wiedział, że to lemur mongoz? Ależ oczywiście, że wiedział! Nie w tym rzecz, czy wiesz czy nie. Rzecz w tym, czy w tych okolicznościach, które opisałem, jesteś w stanie tę odpowiedź z siebie wydusić. On nie był.

A że nieszczęścia chodzą parami, ten błąd pociągnął za sobą kolejny. Sławek zastanawiał się zapewne jeszcze nad tym i pluł sobie w brodę, jak mógł się tak pomylić i że każdy kolejny błąd go eliminuje, gdy dostaliśmy nastepne pytanie. Tym razem o jadowitego węża, który na Cejlonie i Malajach budzi trwogę i odpowiada za wyjątkowo dużo ukąszeń, bywa że śmiertelnych. Padła nawet jego synonimiczna nazwa – żmija indyjska! Musiał, po prostu musiał – przy stanie swojej wiedzy – znać odpowiedź! Wiedział, że chodzi o daboję, czyli żmiję łańcuszkową. A on z tych nerwów rzucił coś o kobrze indyjskiej.

W ten sposób pojedynek sam się wygrał. Awansowałem do kolejnej rundy dzięki pudrom i lampom.

Bądź uważny!

Pierwsza odpowiedź się liczy – to była żelazna zasada „Wielkiej Gry". Mój kolega Rysiu przekonał się o tym dobitnie. Graliśmy razem w finale telewizyjnym z tematy „Gryzonie świata". Na grzbiecie wełniana jasna marynarka, w której gotowałem się żywcem. Walczyłem, przegrałem. Rysiu poszedł dalej, aż do finału – ten miał zostać nagrany po miesiącu czy dwóch. Poprosiłem go, aby zadzwonił do mniej po jego zakończeniu i powiedział, jaki był efekt. Zadzwonił i powiedział:

– Jestem jedynym uczestnikiem „Wielkiej Gry", który usłyszał fanfary na cześć zwycięstwa i … przegrał.

Zatkało mnie. Ale jak to?

Ano finałowe pytanie dotyczyło pewnego gryzonia ze środkowej Afryki, który trochę wyglądem przypomina jeża (który gryzoniem nie jest) – też ma kolce na grzbiecie. To zwierzę jednak świetnie pływa, ma błonę między palcami i sporą część życia spędza w wodzie.

Ha, łatwe! Dla kogoś, kto interesuje się dogłębnie zwierzętami to naprawdę nie jest trudne pytanie. Dla Rysia też takie nie było. Złożył kartkę z pytaniem i mówi:

– Jeżatka azjatycka.

Fanfary, brawa, wygrał pan! Zanim zdążył się ucieszyć, odezwał się jednak ekspert i stwierdził: – Zaraz, zaraz! Jak to jeżatka azjatycka? W środkowej Afryce? Jeżatka – owszem, ale afrykańska.

Mój kolega złapał się za głowę. Przegrał, bo się przejęzyczył.

Druga żelazna zasada „Wielkiej Gry" była taka, że eksperci zapytać mogą o wszystko w zakresie zadanego tematu, co kiedykolwiek ukazało się w książkach w języku polskim. W grę nie wchodził zatem internet. Co ciekawe, eksperci mogą dzięki temu zapytać o … kompletne bzdury. Podczas eliminacji z tematu „Ssaki świata" padło pytanie o niedźwiedzia polarnego, który jest świetnym pływakiem. Chodziło o to, jaką prędkość rozwija w wodzie. Pewna książka podaje, iż jest to 50 km/h, co stanowi oczywisty chochlik drukarski. 50 km/h to prędkość orki. Niedźwiedź pływa z szybkością 5 km/h. A jednak eksperci podali ten wariant jako odpowiedź prawidłową!

Zasada, że trzeba znać każde książkowe opracowanie na dany temat brzmi groźnie bowiem takich opracowań są setki. Działa jednak w dwie strony. Obowiązuje także jurorów.

Podczas pojedynku z „Fauny wysp świata" dostałem pytanie o pewnego czarno-białego ptaka z rodziny srokaczy, który żyje na Nowej Zelandii i Fidżi. Nazywa się on zabawnie – dzierzbowron gwiżdżący. Ja podałem jego zamienną nazwę, wroniec australijski. Początkowo jury jej nie uznało, ale gdy złożyłem reklamację, musieli przyznać rację. Nazwa ta bowiem występuje w pewnej polskiej książce. Wystarczyło, że ją wskazałem.

Bądź cierpliwy!

Miałem niewiele lat i mleczne zęby, gdy po raz pierwszy zapragnąłem wygrać „Wielką Grę". Żeby wystartować, musiałem jednak skończyć 18 lat. Gdy to się stało, pojechałem na eliminacje. Wtedy przekonałem się, że może pytania w telewizyjnych finałach wyglądają na trudne, ale to jednak nic przy tych eliminacyjnych. A droga do fotela naprzeciw redaktor Stanisławy Ryster jest bardzo długa. Trudno nawet sobie wyobrazić, jak długa.

Eliminacje składają się z dwóch etapów, a każdy z nich to test. Kilkadziesiąt pytań, trzeba zaznaczyć jedną z opcji. Ile razy można się pomylić? To zależy od tego, jak spiszą się inni uczestnicy. Bywało, że eliminował jeden błąd, bo inne osoby oddawały testy bezbłędne. Czasem, gdy test był bardzo trudny, przechodziło się dalej nawet z kilkoma będami.

Przypominam sobie przykładowe pytania:

– Jaki kolor ma podgardle jerzyka alpejskiego?

– Ile pierścieni znajduje się na rogach samca ridboka górskiego?

– Jaki procent panter żyjących w Malezji ma melanistyczną sierść?

Trudne? Nawet biorąc pod uwagę, że pytano o sprawy charakterystyczne (jerzyk alpejski ma nietypowe ubarwienie, ridbok górski ma więcej pierścieni na rogach niż jego krewniacy, a Malezja jest rekordzistką pod względem liczby czarnych panter), to jednak odpowiedź na podobne pytania wymaga bardzo szczegółowej wiedzy.

Testy zatem dość skutecznie przetrzebiały uczestników. Po każdym czekało się na wyczytanie nazwiska. Najprzyjemniejszy moment był wówczas, gdy usłyszało się je po drugim etapie. Bo oznaczało to, że przechodziło się do finału.

Finał nie oznaczało jednak wcale gry.

Przed kamerami telewizyjnymi występowało bowiem jedynie dwóch zawodników równocześnie. Jeśli któryś z nich wygrał, następna para z tego samego tematu mogła się pojawić na wizji najwcześniej po roku. Najwcześniej. Bywało, że pojawiała się po wielu latach, a niekiedy … nigdy.

Nie wystarczyło więc pomyślne zaliczenie testów eliminacyjnych. Potrzebne było też szczęście, by trafić do gry w jednej z pierwszych par, najlepiej pierwszej. Decydowała o tym redaktor Stanisława Ryster. Dostać w takiej sytuacji numerek 10, 15 albo 20 oznaczało … nie zagrać nigdy, mimo zdanego testu.

Dostać z kolei numerek 3 oznaczało … być rezerwowym pierwszej pary. Rola rezerwowego była wyjątkowo niewdzięczna: musiał przyjechać na nagranie odcinka z pełną świadomością, że … raczej nie zagra. Przypadki, by rezerwowy wszedł do gry były absolutnie sporadyczne. Kiedyś jeden z zawodników zasłabł przed wejściem do studia, kiedy indziej z kolei ktoś miał wypadek czy też spóźnił mu się pociąg.

Rezerwowy wchodził do swojej gry w drugiej parze (o ile ta w ogóle pojawiła się na ekranie), ale na nagrania musiał przyjeżdżać kilkakrotnie częściej niż inni. „Wielka Gra" nagrywana była bowiem w wielu odcinkach. Mój występ w temacie „Fauna wysp świata" był przypadkiem skrajnym. A wyglądał tak:

Pierwsza wizyta w Warszawie – eliminacje, na szczęście udane; dostałem numerek 3.

Druga wizyta w Warszawie – jako rezerwowy, nie zagrałem.

Trzecia wizyta w Warszawie – już jako zawodnik drugiej pary, pojedynek z pewnym doktorem z Torunia; padł remis – tzn. żaden z nas nie popełnił dwóch błędów podczas zadawanych 20 pytań.

Co w takiej sytuacji? Otóż obydwaj zawodnicy wcale nie zdobywali prawa do dalszej gry. Rozgrywany był drugi pojedynek. Za jakiś czas.

Czwarta wizyta w Warszawie – drugi pojedynek, przerwany po… nie pamiętam którym pytaniu; czas nagrania się skończył.

Piąta wizyta w Warszawie – dokończenie pojedynku, podczas którego nie uznano mi wspomnianej odpowiedzi „wroniec australijski".

Złożyłem odwołanie.

Szósta wizyta w Warszawie – przywrócony do gry po odwołaniu, stoczyłem pojedynek z nowym przeciwnikiem; zdołałem zremisować tzn. żaden z nas nie popełnił dwóch błędów w 20 pytaniach.

Siódma wizyta w Warszawie – drugi pojedynek, podczas którego mojego przeciwnika zawiodły nerwy; ja awansowałem i doszedłem do finału, który udało się wygrać.

Siedem wizyt. A przecież mogło być znacznie więcej. Wszystko po to, aby usłyszeć te fanfary.

Bądź niepocieszony!

Nie chciałbym jednak, aby ktokolwiek odniósł wrażenie, że się na te siedem wizyt użalam. Nie może przecież tego zrobić facet, który usłyszał fanfary, wygrał główną nagrodę i był, kto wie, czy nie najszczęśliwszy w życiu. Użalam się na co innego.

Latem 2006 roku ówczesny szef Telewizji Polskiej, redaktor Bronisław Wildstein, zlikwidował „Wielką Grę". Za jednym zamachem zlikwidował nie tylko ten postkomunistyczny relikt, ale wszystko co za sobą niósł ten teleturniej. W tym – eliminacje.

Wspomniałem, że polegały one na pisaniu testów. Ich wypełnianie trwało może godzinę, za to oczekiwanie na ogłoszenie wyników – o wiele dłużej. W efekcie wszyscy uczestnicy spędzali ze sobą niemal cały dzień. Rozmawiali, wymieniali się poglądami, literaturą, kontaktami. A nade wszystko – widzieli, że nie są sami ze swoją pasją.

„Wielkiej Gry" już nie ma. Zostały teleturnieje, które można wygrać bez przeczytania choćby jednej książki. Wystarczy obstawić prawidłowo jaką odpowiedź najczęściej wskazywali ankietowani. Choćby była najgłupsza.

 

Radosław Nawrotzwycięzca „Wielkiej Gry" z tematu „Fauna wysp świata"; przegrany w telewizyjnym finale z tematu „Gryzonie świata"; nadaremnie oczekujący na grę z tematów „Fauna Azji", „Gady współczesne i kopalne", „Ptaki wróblowate świata", „Koty świata", w których dostał odległy numerek.

Brak komentarzy: