niedziela, 25 stycznia 2015

Według sondaży wybory w Grecji wygrała SYRIZA. Będzie Grexit?


Niedzielne wybory parlamentarne w Grecji wygrała lewicowa, populistyczna SYRIZA, zdobywając 36-38 proc. głosów - wskazują sondaże exit poll. Przywódca SYRIZ-y Aleksis Tsipras zapowiadał renegocjację warunków, na jakich kraj uzyskał zagraniczną pomoc finansową. Jak na te informacje zareagują rynki finansowe?
Artykuł otwarty
Konserwatywna Nowa Demokracja premiera Antonisa Samarasa zajęła drugie miejsce z 26-27 proc. głosów, a o trzecie miejsce rywalizują centrowa To Potami (Rzeka) i skrajnie prawicowa Złota Jutrzenka.

SYRIZA, która była faworytem przyspieszonych wyborów parlamentarnych, obiecywała m.in., że będzie domagać się umorzenia części długów Grecji.

Jej lider Aleksis Tsipras, zapowiedział niedawno, że będzie chciał zwołania międzynarodowej konferencji, na której miałaby zapaść decyzja o umorzeniu "znacznej części" greckich długów. W tej chwili wynoszą one 321,7 mld euro, a ich lwia część (240 mld) to pomoc finansowa udzielona Atenom w latach 2010-14 na ratowanie finansów państwa.

Partia Tsiprasa w trakcie kampanii obiecywała też zerwanie z dotychczasową polityką oszczędnościową, którą narzuciła tzw. trojka - Unia Europejska, Europejski Bank Centralny i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Konferencja, której zwołania chce Tsipras, ma być w założeniu podobna do tej z 1953 r. w Londynie, kiedy wierzyciele Niemiec zdecydowali o umorzeniu znacznej części długów tego państwa. Dało to początek cudowi gospodarczemu w RFN. Tsipras chce też, by ta część długu, która nie zostanie umorzona, była spłacana tylko wówczas, gdy rok do roku gospodarka państwa będzie rosnąć.

- Niemcy powinny się zgodzić na taką konferencję, w końcu my również w 1953 r. daliśmy zielone światło na umorzenie ich długów - mówi John Milios, główny ekonomista w SYRIZ-ie. Spora część Greków za kryzys w ich kraju obwinia nie własnych polityków, ale właśnie Niemcy będące jednym z największych pożyczkodawców Grecji.

Będzie Grexit?

W ubiegłą niedzielę niemiecki tygodnik "Der Spiegel" napisał, powołując się na źródła rządowe, że Berlin właściwie już pogodził się z wyjściem Grecji ze strefy euro i nie będzie za wszelką cenę ratować finansów tego państwa. Stabilność tej waluty jest bowiem, inaczej niż przed trzema laty, niezagrożona. O stabilności euro decydują gospodarki Irlandii i Portugalii, które wyszły z kryzysu zwycięską ręką.

"Bild" pisze też, że niemieccy eksperci rządowi obawiają się, iż Grexit (wyjście Grecji z eurolandu) spowodowałby run na greckie banki. Gdyby zaczął im grozić upadek, być może unia bankowa UE - "czyli, mówiąc otwartym tekstem: europejscy podatnicy" - musiałaby interweniować, przeznaczając na to miliardy euro.

Ale w przypadku opuszczenia przez Grecję strefy euro kraj może czekać znacznie poważniejszy problem. - Członkostwo w strefie euro jest nieodwołalne - przypomina rzeczniczka Komisji Europejskiej Annika Breidthardt, podkreślając, że tak stanowi traktat lizboński. A to może oznaczać, że jeśli dojdzie do Grexitu, to być może z punktu prawnego Grecja przestanie być członkiem Unii Europejskiej - twierdzi "Der Spiegel".

Gospodarka się podnosi

Według wstępnych szacunków urzędu statystycznego Grecji w ubiegłym roku wzrost gospodarczy wyniósł ok. 1,5 proc. To oznacza, że gospodarka zaczęła rosnąć po raz pierwszy od połowy 2008 r. Powoli zaczęło też spadać bezrobocie, zarówno ogólne, jak i wśród młodych ludzi. To ostatnie przekraczało dwa lata temu aż 60 proc. Teraz spadło do 48 proc.

W ubiegłym roku wpływy z turystyki wzrosły o 13 proc. i osiągnęły 13 mld euro. Turystyka stanowi w Grecji 17 proc. PKB. Boom turystyczny wynikał z tego, że stała się dla zagranicy krajem tanim. Od 2010 roku ceny spadają. W listopadzie 2014 roku były o blisko 2 proc. niższe niż rok wcześniej.

Grecja osiągnęła też znaczącą nadwyżkę pierwotną w budżecie (wynik bez uwzględnienia kosztów obsługi długu). Według ostatnich danych w okresie 11 miesięcy ubiegłego roku wyniosła ona 3,5 mld euro i była o 660 mln euro większa od zakładanego celu. Nadwyżka pierwotna oraz wyjście gospodarki z recesji stwarzają szansę stopniowej spłaty ogromnego zadłużenia. Ostatnie prognozy Komisji Europejskiej zakładają, że Grecja będzie w stanie już w 2015 roku obniżyć poziom zadłużenia w stosunku do PKB.

Widmo czarnego scenariusza

Jeśli w Grecji po wyborach rząd utworzy SYRIZA wraz z mniejszymi lewicowymi partiami i Aleksis Tsipras spełni obietnice, które składał wyborcom - podniesie płacę minimalną (obecnie wynosi ona 510,95 euro dla osób poniżej 25. roku życia i 586,08 euro dla starszych, czyli odpowiednio 2,2 tys. i 2,5 tys. zł), emerytury i wynagrodzenia dla urzędników - będzie to oznaczało złamanie porozumienia z MFW, Komisją Europejską i Europejskim Bankiem Centralnym, które wstrzymają finansowanie greckiego państwa.

W efekcie rząd przestanie obsługiwać dług, lecz i tak nie wystarczy pieniędzy na spełnienie obietnic, które spowodowałoby ponowną eksplozję deficytu. To będzie wymagać zaciągania nowych długów, a tymczasem grecki rząd zostanie odcięty od pożyczek. Jedynym wyjściem dla SYRIZ-y będzie skłonienie Banku Grecji do udzielania pożyczek. Bank pożyczy, ale w walucie, którą wyemituje. Innymi słowy - Grecja będzie musiała przejść na własną walutę i zrezygnować z euro.

Oczywistym skutkiem byłaby inflacja i utrata części oszczędności ludności, gdyż depozyty w bankach zostałyby zamienione na walutę suwerenną, która nieuchronnie traciłaby na wartości.

Kto straciłby w Europie?

Według danych greckiego ministerstwa finansów za III kwartał 2014 r. dług publiczny tego kraju wynosi prawie 322 mld euro. Większa jego część w postaci obligacji zmieniła właścicieli w latach 2010-13, bo się nimi handluje na rynkach finansowych. Przed pierwszym pakietem pomocowym, który został Grecji przyznany w maju 2010 r. (110 mld euro), wierzycielami były przede wszystkim banki prywatne, w dużej mierze greckie. Gdyby wówczas doszło do niewypłacalności, system bankowy przestałby istnieć, a wiele banków europejskich miałoby poważne straty. Dlatego Unia, obawiając się takiego scenariusza, udzieliła Grecji pomocy, która polegała na dostarczaniu nowych kredytów przez "trojkę" Rząd grecki otrzymywał ją w ratach w zamian za uzgodnione z nią reformy. 

W ciągu czterech i pół roku, które minęły od pierwszego pakietu pomocowego, dług banków prywatnych został w większej części wykupiony lub umorzony. Obecnie prywatni wierzyciele mają w swych rękach około 17 proc. greckich obligacji (o wartości blisko 55 mld euro), a główny ciężar finansowania najbardziej zadłużonego w Europie kraju spada na instytucje publiczne, które poniosą koszty ewentualnej greckiej niewypłacalności. Z tego 62 proc. - na rządy strefy euro, 10 proc. - na MFW, a 8 proc. - na EBC. Pozostałe 3 proc. jest w portfelu Banku Grecji.

Niemcy najwięksi

Największy udział w programach pomocowych dla Grecji ma rząd niemiecki (według monachijskiego instytutu Ifo ok. 77 mld euro), na drugim miejscu jest Francja (ponad 50 mld euro), a na trzecim - Włochy (ok. 45 mld euro). Jeśli jednak uwzględnimy potencjał gospodarczy wierzycieli, okaże się, że w pomoc dla Grecji najbardziej zaangażowana jest Portugalia (ponad 3 proc. PKB), a następnie Cypr i Słowenia (niecałe 3 proc. PKB). Niemcy i Francja mogą w wyniku niewypłacalności Grecji stracić ok. 2,5 proc. PKB.

Europejskie banki prywatne mają w swym portfelu kredyty udzielone greckim podmiotom prywatnym, lecz są to nieduże sumy - poniżej 1 proc. aktywów banków. Według analityków amerykańskiego banku JP Morgan chodzi o sześć banków niemieckich i francuskich.

Zatem niewypłacalność Grecji i jej wyjście ze strefy euro nie zagroziłyby dziś europejskiemu systemowi bankowemu. Wywołałyby natomiast burzę polityczną w kilku krajach, których podatnicy pomogli prywatnym bankom wyplątać się z greckiej pułapki.

Jak zareagują rynki?

Jutrzejsza reakcja rynków finansowych zależeć będzie zapewne od tego jak zachowa się zwycięska partia i co po wygranej będą mówić jej liderzy. Dojście SYRIZ-y do władzy nie musi bowiem oznaczać automatycznego zawieszenia spłaty długów i opuszczenia strefy euro. Może się okazać, że lewacka partia, nienawidząca globalnych rynków finansowych i europejskich polityków domagających się reform, będzie kontynuowała dotychczasową politykę.

Podobnych przykładów mieliśmy w ostatnich dwu dekadach mnóstwo. Polskie rządy lewicowe i prawicowe (koalicja PiS), krytykując swoich poprzedników, niewiele zmieniały w polityce gospodarczej. W 2002 roku w Brazylii, która borykała się z kryzysem zadłużenia, prezydentem został populistyczny przywódca związkowy Luiz Inácio Lula da Silva, który nie dość, że nie zawiesił spłaty długów, to jeszcze ustabilizował finanse publiczne.

Lekkim optymizmem napawa też nieco fakt, że piątkowa sesja na giełdzie w Atenach zakończyła się pokaźnym 6-proc. wzrostem głównego indeksu. Co oczywiście nie zmienia fakty, że w ciągu ostatnich 12 miesięcy wskaźnik ten stracił ponad 30 proc. Poprawiają się też rentowności grecki obligacji 10-letnich. Na początku stycznia ich oprocentowanie wynosiło ponad 10 proc., podczas gdy w piątek 8,3 proc. Może to oznaczać, że inwestorzy wliczyli już greckie wybory i konsekwencje z nimi związane w ceny tamtejszych aktywów finansowych, przynajmniej częściowo. Ale czy tak jest naprawdę przekonamy się jutro i w najbliższych dniach. 

 


Read more: http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,17308294,Wedlug_sondazy_wybory_w_Grecji_wygrala_SYRIZA__Bedzie.html#ixzz3PsFAfPGC

sobota, 17 stycznia 2015

Chris Hadfield: W kosmosie i w życiu najważniejsza jest umiejętność oddzielania strachu od zagrożenia

Chris Hadfield: W kosmosie i w życiu najważniejsza jest umiejętność oddzielania strachu od zagrożenia

''Kiedy siedzimy zamknięci w małym obiekcie orbitującym wokół Ziemi, nie ma miejsca na panikę''
Dominika Węcławek

Kosmiczny spacer Chrisa Hadfielda (fot. materiały prasowe)

Czy człowiek, który spędził z dala od Ziemi setki dni, wciąż potrafi dobrze się bawić, czytając książki o podboju Wszechświata? Po co nam wszystkie śmieszne filmiki o tym, jak to jest myć zęby na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej i co wspólnego ma MIR z volkswagenem - opowiada nam jeden z najpopularniejszych astronautów, Chris Hadfield.

Czego najbardziej się bałeś jako dziecko?

- Bałem się ciemności. Dorastałem na wiejskiej farmie, mieliśmy kilka koni. Moim zadaniem było dbanie o te zwierzęta - doglądanie ich, karmienie, czyszczenie. Konie trzymaliśmy w wielkiej ponadstuletniej stajni. Kiedy przychodziły wietrzne noce, pełno tam było dziwnych cieni i niepokojących odgłosów. Wyobraźnia od razu zaczynała pracować. To jest jednak zła strona wyobraźni - potrafi zapełnić ciemność najgorszymi upiorami...

W przestrzeni kosmicznej też jest dużo ciemności, domyślam się więc, że aby zrealizować marzenie z dzieciństwa i zostać astronautą, musiałeś najpierw pokonać ten pierwszy dziecięcy strach?

- Karmiłem konie każdej nocy, więc dość szybko uporałem się z lękiem. Sekret życia polega na dostrzeżeniu różnicy między strachem i zagrożeniem. Jako dzieciak w pewnym momencie potrafiłem sobie wytłumaczyć, że owszem, jest ciemno, ja się boję, ale poddasze jest wciąż tym samym poddaszem, które oglądam za dnia, z tym samym sianem dla koni. Nic się nie zmienia poza tym, że ja wiem, że jest ciemno, zmienia się więc moje nastawienie. To, co zacząłem robić, by wygrać ze swoim strachem, to studiowanie całego budynku za dnia. Zaglądałem we wszystkie kąty, sprawdzałem każdy gwóźdź i zawias, tak by potem umieć rozpoznać wszystkie odgłosy. W ten sposób oddzieliłem strach od zagrożenia.

Chris w kopule (fot. materiały prasowe)Chris w kopule (fot. materiały prasowe)

W swojej pierwszej książce napisałeś, że jest to jedna z kluczowych umiejętności także dla astronautów...

- To bardzo ważne w życiu, by umieć oddzielić te dwie rzeczy, z jednego powodu - strach potrafi ograniczać nasze wybory życiowe. Z wielu ważnych pragnień często rezygnujemy nie z powodu realnego zagrożenia, a tego wyobrażenia, naszego strachu: „Boję się porażki, więc nigdy nie wybiorę się na upragniony uniwersytet", „Boję się małżeństwa, więc będę samotny". W kosmosie ta umiejętność jest jeszcze ważniejsza, bo nie tylko ma przełożenie na naszą odległą przyszłość, ale i rezonuje na to, co się aktualnie dzieje. Kiedy siedzimy zamknięci w małym obiekcie orbitującym wokół Ziemi, nie ma miejsca na panikę. Trzeba działać w sposób logiczny i zorganizowany - strach tu wcale nie pomaga. Za to świadomość zagrożenia i umiejętność uszeregowania konkretnych niebezpieczeństw na liście do eliminacji jest gwarancją przetrwania.

Zanim mogłeś zetknąć się twarzą w twarz z tymi zagrożeniami, przeszedłeś typową dla wielu starszych astronautów drogę - najpierw byłeś pilotem wojskowym, a naukę latania zacząłeś dość wcześnie. Pamiętasz jeszcze, jakie uczucia towarzyszyły ci, gdy po raz pierwszy uniosłeś się nad ziemię?

- Miałem wtedy piętnaście lat, siedziałem sam za sterami szybowca. Moment, kiedy oderwałem się od ziemi, niósł właściwie cały ładunek emocji. Najpierw było w tym troszkę strachu, zwłaszcza w chwili dużego przyspieszenia. Strach brał się stąd, że miałem świadomość, iż od tego momentu mogę liczyć tylko na siebie, to ja decyduję o tym, jak lecieć. To był strach związany z poczuciem dużej odpowiedzialności. Dość szybko strach wyparła ekscytacja z tego samego powodu - hej, oto ja jestem sprawcą, ja kieruję tą maszyną! Przepełniła mnie wielka radość i olbrzymie poczucie wolności. Byłem jak pisklę, które po raz pierwszy wyfruwa z gniazda. To był dla mnie niesamowity moment. Jakby ktoś otworzył przede mną drzwi i pokazał setki możliwości ukrytych wcześniej za nimi.

Który krok w twojej drodze do gwiazd był najtrudniejszy?

- Wszystko zależy od tego, jak mierzysz stopień trudności. Największym wyzwaniem podczas treningów astronautów jest trening pamięci. Są miliony rzeczy, które musisz zapamiętać i zrozumieć, a potem umiejętnie z nich korzystać podczas wielogodzinnych testów. Najbardziej przytłaczający może być zakres wiedzy. Musimy umieć przeprowadzać zabiegi medyczne - nie chodzi o zwykły masaż serca i sztuczne oddychanie, tylko o zszywanie, składanie kończyn i bardziej inwazyjne rzeczy. Musimy wiedzieć, jak obsługiwać wszystkie kamery i jak je naprawiać, musimy umieć się komunikować, obsługiwać pojazdy i urządzenia w różnych językach. Pamiętam, jak musiałem się nauczyć rosyjskiego. Kiedy zaczynałem jako astronauta, potrafiłem powiedzieć raptem dwa słowa po rosyjsku: „niet" i „wodka". Potem musiałem poznać cały nowy alfabet i słownictwo, by móc latać Sojuzem i pracować na rosyjskiej stacji kosmicznej.

Jeśli jednak zapytasz o trudności innego rodzaju, cóż, szanse na to, by zostać astronautą, są niewielkie. Wy wiecie to doskonale, niewielu było polskich astronautów [Chris miał okazję uczestniczyć w jednej z misji razem ze Scottem Parazynskim, astronautą polskiego pochodzenia, ale urodzonym już w USA - przyp. aut.]. Jeśli młoda osoba z Polski chciałaby dziś zostać astronautą, najprawdopodobniej najtrudniejszą rzeczą dla niej byłoby zostać wybranym, przejść tę selekcję. To także było olbrzymie wyzwanie dla mnie. W czasach, w których zacząłem marzyć o lotach w kosmos, w Kanadzie nie było żadnego programu kosmicznego, nie było więc fizycznej możliwości, bym tego dokonał, a mimo to się nie poddałem. Przyznaję, wielkim wyzwaniem było poświęcenie całego życia, związanie wszystkich swoich planów z rzeczą, która być może nigdy się nie wydarzy. Jak Mirosław Hermaszewski, pierwszy Polak w kosmosie. Kiedy był małym chłopcem, nie śnił o tym, że uda mu się polecieć w przestrzeń pozaziemską. I wiesz co? Nigdy by się tam nie znalazł, gdyby nie determinacja i chęć osiągnięcia tego, gdyby nie rozwijanie umiejętności i zdobywanie wiedzy niezbędnej w takich misjach.

Chris Hadfield (fot. Ben Pelosse)Chris Hadfield (fot. Ben Pelosse)

Wspominałeś, że musiałeś nauczyć się zupełnie nowego języka, by móc polecieć na stację kosmiczną MIR. Zanim się tam znalazłeś, musiałeś się przeprowadzić na kilka miesięcy do rosyjskiego Gwiezdnego Miasteczka. Co możesz powiedzieć o różnicach w przygotowaniach do lotu amerykańskich astronautów i rosyjskich kosmonautów?

- Właściwie przygotowania są bardzo podobne na całym świecie. Trenowałem w różnych zakątkach globu - w Kanadzie, w Japonii, na Ukrainie, w Niemczech, we Francji, w Rosji i w USA. Wszędzie chodzi o rozwijanie umiejętności, o współpracę z ekspertami, przede wszystkim zaś o setki godzin sprawdzania się w symulatorach. Proces selekcji astronautów na całym świecie jest podobny. Potrzebni są ludzie, którzy są bardzo sprawni i wytrzymali fizycznie, ale też błyskotliwi, kreatywni. Przyszli astronauci pod każdą szerokością geograficzną muszą umieć rozwiązywać najtrudniejsze zadania i błyskawicznie, choć spokojnie, radzić sobie z zaskakującymi sytuacjami. Jakby tego było mało, muszą mieć odpowiednią osobowość. Jeśli nałożysz ten filtr, narodowość przestaje mieć znaczenie. Dobry astronauta może pochodzić z Chin, z Polski, z Indii, z Danii. Oczywiście podczas szkoleń zdarzają się drobne kulturowe różnice, ale podobieństw jest znacznie, znacznie więcej. Szanse, by porozmawiać o tym między sobą w środowisku, mamy na przykład podczas corocznych zjazdów Stowarzyszenia Uczestników Lotów Kosmicznych. Swoją drogą, to właśnie na jednym z takich zjazdów wiele lat temu poznałem pana Hermaszewskiego.

Miałeś niesamowitą możliwość, by odwiedzić MIR, jak również regularnie bywać na ISS. Jestem ciekawa, jak jest z podobieństwami i różnicami w przypadku obydwu tych stacji kosmicznych...

- Cóż, właściwie to Międzynarodowa Stacja Kosmiczna nie różni się aż tak od tego, czym była stacja MIR. Idea jest podobna - musisz stworzyć coś w rodzaju bańki, do której wprowadzasz oczyszczone powietrze, wodę, generatory mocy, regulatory temperatury. Mamy tak wiele technicznych rozwiązań, które to robią za nas, nie ma w tym magii, jest siła umysłu - więc tu właściwie zasady są takie same. Różnica w przejściu z MIR-a na ISS może być podobna do przesiadania się zza kierownicy volkswagena z rocznika 1965 do współczesnego volkswagena - właściwie to wciąż samochód, ma silnik, cztery koła, kierownicę, tylko jest więcej miejsca, jest wygodniej i pojawiło się kilka dodatkowych bajerów. Ze stacjami kosmicznymi jest tak samo - na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej jest więcej miejsca, więcej mocy i więcej możliwości, klimatyzacja działa lepiej, radio jest bardziej sprawne. ISS jest większa od MIR-a czterokrotnie, możemy tu prowadzić 200 różnych eksperymentów i badań. MIR miał ledwie kilka baterii słonecznych, które nie pozwalały na takie szaleństwa, nie był też zaprojektowany zbyt dobrze pod tym względem. Jednak bez doświadczeń, które wynieśliśmy wszyscy z pracy na stacji MIR, nie moglibyśmy wspólnie zbudować ISS. To, co zbudujemy w przyszłości, będzie dziedzictwem naszych obecnych dokonań, zachodzi tu naturalny proces rozwoju.

Jednym ze zdarzeń, które wpłynęły na pewne zmiany procedur, było „oślepnięcie w kosmosie", o którym w przezabawny sposób opowiedziałeś podczas swojego wystąpienia na TED. Sytuacja pewnie nie wydawała się tak zabawna, gdy byłeś na zewnątrz stacji i pracowałeś, tracąc widzenie - najpierw w jednym oku, potem w drugim. Jednak udało ci się z tego wybrnąć bez paniki i bez zbytniego zaburzania harmonogramu prac. Znasz wiele takich kosmicznych historii ze szczęśliwym zakończeniem?

- Skoro wspominasz o szczęściu, to może ja powiem jedną ważną rzecz - my, astronauci, nigdy nie staramy się na nie liczyć. Skupiamy się na rozwijaniu zdolności, które zastąpią nam szczęście i powodzenie, gdy zdarzy się to, czego nikt się nie spodziewał. Uczymy się radzić sobie z zaskakującymi sytuacjami. Jeśli liczysz na szczęście, będziesz nerwowa, może zabraknie ci pewności i poczucia, że to ty kontrolujesz sytuację. A wierz mi, są w kosmosie takie sytuacje, kiedy wszystko, dosłownie wszystko idzie niezgodnie z planem. W skafandrze jednego z astronautów zepsuł się raz system chłodzenia, zimna woda zaczęła wypełniać hełm, tak że niemal się utopił podczas swojego spaceru kosmicznego. Mieliśmy astronautę z przedziurawionym kombinezonem, który musiał dotrzeć do wnętrza statku. Mieliśmy astronautę, który w czasie spaceru kosmicznego rozchorował się i zaczął wymiotować. Nasze statki kosmiczne wymykały się spod kontroli, kręciły się, przyprawiając człowieka o omdlenie, ale trzeba było mimo wszystko wyłączyć automatykę i przejść na sterowanie manualne. Na stacjach wybuchały pożary, które trzeba było nie tyle ugasić, co najpierw zatrzymać ich rozprzestrzenianie się w kolejnych modułach, gdy nie dało się zamknąć grodzi.

Słynna misja Apollo 13 to dobry przykład tego, jak wrócić na Ziemię z dalekiego rejsu, gdy olbrzymia część twojej rakiety kosmicznej wybuchła i odpadła. Nigdy, przenigdy, w żadnej z tych sytuacji astronauci nie polegali na szczęściu.

Chris Hadfield (fot. materiały prasowe)Chris Hadfield (fot. materiały prasowe)

Umiejętność radzenia sobie z niespodziewanymi problemami wydaje się idealna, także gdy jest się rodzicem...

- O tak, to potwornie przydatne! (śmiech)

Jako ojciec trójki dzieci możesz powiedzieć, czy bycie jednocześnie ojcem i zdobywcą kosmosu jest trudne?

- Tak, to wciąż pozostaje olbrzymim wyzwaniem. Bycie rodzicem jest trudne, a to, że twoje dzieci rosną, nie sprawia, że jest łatwiej, po prostu zmieniają się problemy i inne rzeczy zaskakują cię, gdy twój syn zaczyna ząbkować, a inne, gdy twoja córka kończy pracę nad doktoratem. Dziś, zanim usiadłem do wywiadu z tobą, zdążyłem porozmawiać z każdym z trójki moich dzieci. Jestem teraz w Dublinie u córki, która za kilkadziesiąt minut będzie bronić doktoratu, jeden z synów jest w Toronto, a drugi w Chinach. Z każdym z dzieciaków dziś rozmawiałem, każdy przeżywa inne rozterki, a ja jako rodzic mam niesłabnące poczucie odpowiedzialności, choćby dlatego, że mam kilkadziesiąt lat więcej praktyki w radzeniu sobie z życiem.

Czy bijące rekordy popularności krótkie filmiki o tym, jak radzić sobie z życiem, myciem zębów, płaczem, dźwiękiem, toaletą i całą resztą... w kosmosie, to także efekt twojej wieloletniej praktyki?

- Jasne! To jest właśnie rezultat dwudziestu lat pracy w agencji kosmicznej i kilkunastu lat prowadzenia warsztatów i spotkań z dzieciakami w tysiącach szkół na całym świecie. Spróbowałem wyciągnąć esencję, wyjaśnić w bardzo przystępny sposób, co my właściwie robimy w tej przestrzeni kosmicznej, jak wygląda nasza praca i codzienność. Ludzie są tego ciekawi - wciąż zadawali mi najróżniejsze pytania, interesowali się rzeczami, o których zazwyczaj astronauci nie opowiadają. Współpracowałem więc ściśle z Kanadyjską Agencją Kosmiczną, wiele lat przed tym, gdy poleciałem po raz pierwszy w kosmos, miałem już swoją własną kamerę i uczyłem się opowiadać o tym, co robię, filmowałem swoje treningi, potem krótkie relacje z misji. Setki godzin nagrań trafiały do montażystów, a potem do odbiorców. Zainteresowanie rosło. Wreszcie trafiłem na półroczną misję na ISS jako jej dowódca. Za każdym razem, kiedy szedłem na obiad czy do laboratorium, gdy myłem zęby albo gdy oczy zaczynały mi łzawić, sięgałem po kamerę i poświęcałem kilka chwil na wyjaśnienie sytuacji albo zjawiska fizycznego. Fakt, że filmiki do dziś cieszą się dużym zainteresowaniem, pokazuje, że było warto spróbować.

Myślę, że dzięki takim filmikom, dzięki temu, że większość astronautów ma dziś swoje konta na Twitterze, Międzynarodowa Stacja Kosmiczna ma oficjalne konto na Instagramie, a agencje kosmiczne starają się obecnie być bliżej zwykłych ludzi i dostarczać nam, szarakom, dużej ilości ciekawej wiedzy w przystępny sposób, po latach kryzysu ludzie odzyskali wiarę w sens odkrywania Wszechświata. Zgodzisz się ze mną?

- Pewnie! Kosmos się nie zmienił, ludzka ciekawość się nie zmieniła, ale zapraszanie ludzi za kulisy programów kosmicznych, pokazywanie im, co właściwie się dzieje, bardzo pomaga. Jeśli byśmy wciąż ukrywali przed ludźmi to, czym się zajmujemy, jak mogliby nam dać kredyt zaufania i wspierać nas? Dając im wgląd w naszą codzienność, uzmysławiamy im, jak wielki nakład pracy jest potrzebny, ale też jak zdumiewające mogą być jej efekty i jak ważne, także dla ich codziennego życia, mogą być odkrycia, jakich dokonamy, pracując w przestrzeni kosmicznej. No i przede wszystkim możemy udowodnić, że naprawdę polecieliśmy w kosmos! (śmiech)

Nie wierzę, wszystko sfabrykowaliście w hollywoodzkich studiach! Swoją drogą na zakończenie wywiadu muszę zapytać o jedno! Ostatnio wpadła mi w ręce bardzo ciekawa książka - „Marsjanin" Andy'ego Weira. Sądząc po opinii, którą wyraziłeś na okładce, musiałeś ją mieć w rękach, a może nawet przeczytać. Czy osoba z twoim doświadczeniem potrafi jeszcze dobrze się bawić przy filmach i książkach z nurtu science fiction?

- O tak! Czytałem „Marsjanina" na długo, zanim został wydany! Dostaję sporo różnych kosmicznych książek do czytania - ta zdeklasowała wszystkie, które wcześniej do mnie trafiły. Była świetna i bardzo realistyczna. Jeśli oglądasz takie filmy jak „Grawitacja", musisz wiedzieć, że są kompletnie oderwane od naszej kosmicznej rzeczywistości, właściwie to zatruwają środowisko! Przekłamują wszystko, co jest związane z misjami kosmicznymi. Twórcy poświęcają to, co istotne w nurcie s.f., dla dobra jakiejś hollywoodzkiej historyjki. Nawet nie próbują udawać, że zainteresowali się faktycznymi zjawiskami w przestrzeni kosmicznej. W efekcie nie mogę brać na poważnie takich filmów jak „Grawitacja". „Marsjanina" natomiast pokochałem za to, że Andy Weir idealnie połączył twarde fakty, naukowo prawdopodobne pomysły, ciekawą, pełną zwrotów akcji opowieść i intrygujące postaci. Efekt jest genialny! Takie s.f. to ja mogę czytać! Arthur C. Clarke potrafił tak pisać. Właściwie to uwielbiam science fiction, to, czego nie lubię, to niechlujstwo i brak precyzji! Nie lubię utworów, których autorzy poświęcają wszystko - od zgodności z faktami po konstruowanie ciekawych bohaterów - dla opowiedzenia jakiejś marnej historyjki!

Kuba i Floryda (fot. materiały prasowe)Kuba i Floryda (fot. materiały prasowe)

Detroit (fot. materiały prasowe)Detroit (fot. materiały prasowe)

Wieś Kaszary, Rosja (fot. materiały prasowe)Wieś Kaszary, Rosja (fot. materiały prasowe)

 

Chris Hadfield. Pierwszy kanadyjski astronauta, który odbył spacer kosmiczny. Inżynier, dowódca Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, człowiek, który przybliżył nam kosmos dzięki setkom zdumiewających zdjęć i dziesiątkom filmików edukacyjnych wykonywanych podczas kolejnych misji.

Dominika Węcławek. Dziennikarka kulturalno-popularna, scenarzystka komiksowa, matka dzieciom: córce i synowi, i czasopismu „Bachor". Jednym słowem: robot. Sen zastępuje muzyką, robi hipsterskie foty.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Admirał bez floty w kraju bez morza


Krzysztof Varga
 
24.08.2012 12:53
A A A Drukuj
Przez 24 lata był regentem królestwa, w którym nie było następcy tronu, przywódcą narodu uważającego się do dziś za największego przegranego I wojny światowej. Bezskutecznie starał się uratować swój naród przed młotem Hitlera i kowadłem Stalina
Artykuł otwarty

16 listopada 1919 roku, Budapeszt.
Wjazd admirała Horthyego 
po zwycięstwie nad wojskami Béli Kuna


Dziwne to zdjęcie: mężczyzna w admiralskim mundurze na białym koniu, a wokół niego żołnierze, konno i pieszo. Mężczyzna salutuje, lecz jego twarz nie wyraża dumy czy uniesienia, lecz coś między zwątpieniem a niepewnością. Tym bardziej to dziwne, że mężczyzna jest admirałem floty cesarsko-królewskiej. Chociaż c.k. monarchia już nie istnieje, a mężczyzna stoi na czele armii jak najbardziej lądowej.

Rzecz dzieje się przed słynnym budapeszteńskim hotelem Gellert. Jest 16 listopada 1919 roku. Mężczyzna ma 51 lat, nazywa się Miklós Horthy. Właśnie pokonał komunistyczną armię Węgierskiej Republiki Rad pod przywództwem Béli Kuna i na czele Armii Narodowej wkracza do stolicy. Niebawem zostanie pierwszym po zakończeniu I wojny prawicowym dyktatorem w Europie. Umrze za niecałe 40 lat, 9 lutego 1957 roku, na wygnaniu w portugalskim Estoril, korzystając z gościny innego dyktatora - António Salazara.

Przez 24 lata będzie regentem Węgier. Będzie występował w admiralskim mundurze, co wielu wyda się dość groteskowe, skoro kraj utracił dostęp do morza. Port w Fiume, dzisiejszej Rijece, należał do Austro-Węgier, a Horthy był admirałem opromienionym kilkoma zwycięstwami nad flotą włoską w czasie I wojny światowej.

Urodził się 18 czerwca 1868 roku w Kenderes, niedużym mieście na porośniętej trawą puszcie, w komitacie Szolnok. W ogrodzie stały ogromne drzewa, które cieniem chroniły dom - to jedno z pierwszych zdań wspomnień pisanych na uchodźstwie.

Choć pochodził z Niziny Węgierskiej, wybrał szkołę morską w Fiume i marynarkę. W rodzinnym Kenderes jest jego grób - w 1993 roku prochy sprowadzono z Cmentarza Angielskiego w Lizbonie. Dość skromny grobowiec jest miejscem umiarkowanych pielgrzymek, ale na pewno nie kultu.

Przekleństwo Trianon

11 listopada 1918 roku Węgry przegrały I wojnę, ale przede wszystkim wielonarodowe państwo. Miało to ogromne skutki dla polityki Horthyego i całego kraju aż po kres II wojny. Spod dominacji węgierskiej wyrwali się Chorwaci, Słowacy, Rumuni, Serbowie.

W czerwcu 1920 roku w pałacu Grand Trianon w Wersalu Węgrzy musieli podpisać traktat pokojowy, który w dużej mierze sankcjonował stan faktyczny: stracili dwie trzecie terytorium, na czele z Siedmiogrodem (na rzecz Rumunii), tzw. Górnymi Węgrami, czyli Słowacją (na rzecz nowego państwa czechosłowackiego), a także Chorwację i Wojwodinę na rzecz Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców. Odebrano im nawet niewielki Burgenland na rzecz Austrii. Z wielonarodowej monarchii Węgry stały się na dobrą sprawę państwem jednolitym etnicznie. Fiume przeszło pod panowanie Włoch.

Węgrzy wciąż czują się pokrzywdzeni: Trauma z Trianon


Podpisanie pokoju w Wersalu, czerwiec 1920 r.

Układ w Trianon był najboleśniejszą węgierską traumą od bitwy pod Mohaczem w 1526 roku, po której Węgrzy wpadli w zależność od imperium osmańskiego.

Rewolucja Béli Kuna

Zanim jednak podpisano ów nieszczęsny układ, przez wynędzniałe, sfrustrowane, wyczerpane wojną Węgry, gdzie szalała zarówno hiperinflacja, jak i bunty rozprzężonego po klęsce wojska, przewaliła się rewolucja bolszewicka pod przywództwem Béli Kuna. Ten były żołnierz znalazł się w rosyjskiej niewoli, a w czasie rewolucji październikowej, w której wziął czynny udział, nasiąkł komunizmem.

Rządy Węgierskiej Republiki Rad trwały 133 dni. Węgierscy bolszewicy rozpętali tzw. czerwony terror, między innymi oszalały antyklerykalizm.

Na Węgrzech doszło do jedynej względnie udanej rewolucji komunistycznej poza Rosją. Jednym z rewolucyjnych komisarzy był przyszły słynny filozof marksistowskiGyörgy Lukács. Rewolucja bolszewicka na Węgrzech przeraziła ententę, ponieważ widmo rozlewającego się po Europie komunizmu stawało się całkiem realne, i w tej sytuacji zachodnie rządy pozwoliły interweniować armiom Czechosłowacji i Rumunii.

Na tej kontrrewolucyjnej fali wypłynął też admirał Horthy, ponoć ulubiony adiutant cesarza Franciszka Józefa i przez jakiś czas dowódca całej c.k. floty.

Horthyemu, który stworzył w okupowanym wtedy przez wojska francuskie Segedynie na południu Węgier Armię Narodową, udało się pokonać Kuna, choć stało się to z pomocą wojsk rumuńskich i czechosłowackich. A właściwie można powiedzieć, że Horthy przyszedł na gotowe - jego nieliczna Armia Narodowa sama raczej nie dałaby rady siłom Kuna.

Dzień przed wykonaniem historycznego zdjęcia, a więc 15 listopada 1919 roku, Budapeszt opuściły oddziały rumuńskie, które zdobyły miasto bez walki kilka miesięcy wcześniej. Béla Kun uciekł do Rosji radzieckiej, gdzie działał w stalinowskim aparacie represji. Według jednej z wersji został z rozkazu Stalina rozstrzelany w czasie czystek w 1938 roku, według innej zmarł rok później w moskiewskim więzieniu.

Jednak w swoich pamiętnikach Horthy, zagorzały antykomunista, z szacunkiem wyraża się o armii Kuna, która stoczyła kilka zwycięskich bitew z Czechami. Pisze, że owe zwycięstwa były możliwe nie dzięki czerwonemu przywództwu, ale dlatego, że żołnierze byli Węgrami i potrafili oraz chcieli się bić za ojczyznę. I rzeczywiście - Węgierska Republika Rad, choć komunistyczna, była jednak węgierska; w obliczu inwazji czechosłowackiej i rumuńskiej wielu Węgrów było gotowych z nimi walczyć bez względu na sympatie polityczne.

Zwycięstwo nad Węgierską Republiką Rad oznaczało zemstę - po "czerwonym terrorze" nastał "biały terror", którego ofiarami padło m.in. kilka tysięcy Żydów. Pretekstem był liczny udział Żydów w rewolucji - znakomita większość komisarzy ludowych rządu Kuna była pochodzenia żydowskiego. Także Kun był węgierskim Żydem.

Królestwo bez króla

Powojenne i porewolucyjne Węgry nie mogły być republiką, bo kojarzyłoby się to z republiką Kuna. Nie mogły być też monarchią, bo monarchia habsburska dopiero co upadła. Obie te idee były skompromitowane.

Film z 16 listopada 1919 r.

Wybrano wyjście salomonowe: Węgry zostały królestwem, ale bez króla, którego zastąpił regent. A któż by lepiej się nadawał na sternika niż zwycięski admirał?

Historia Węgier międzywojennych oraz ich dzieje podczas II wojny pełne są paradoksów. Ich ustrój był czymś na kształt pół demokracji, pół dyktatury. Owszem, był regent, ale istniał też system parlamentarny i legalna opozycja, a sam Horthy miał umiarkowany wpływ na politykę wewnętrzną

- ograniczał się do mianowania i zwalniania premierów. Choć był prawicowym wodzem narodu, to jednak zwalczał wszelkie ekstremizmy. Także skrajnie prawicowe.

W latach 30. musiał z jednej strony uznać rosnące nastroje faszystowskie i popierać poniekąd politykę dążącego do odbudowy "Wielkich Węgier" faszyzującego premieraGyuli Gömbösa. Z drugiej strony przyszłego führera nazistowskich Węgier Ferenca Szálasiego co rusz wsadzał do więzienia.

Wiedział, że Węgry są poniekąd skazane na sojusz z III Rzeszą, ale nie był tym zachwycony i starał się trzymać od wojny z daleka. Szukał zbliżenia z Zachodem.

W końcu stał się sojusznikiem Hitlera, lecz nie chciał, by Węgry uczestniczyły w wojnie, bo nie wierzył, że Niemcy mogą ją wygrać. Z sympatią spoglądał na Polskę, także po wrześniu 1939 roku. Póki trzymał ster władzy, polscy uchodźcy mogli się czuć na Węgrzech bezpiecznie. Istniała słynna polska szkoła w Balatonboglár, a internowani na Węgrzech żołnierze nie mieli problemów z przedostaniem się na Zachód. Działało nawet polskie poselstwo.

I to pół tak, pół siak dobrze ilustruje politykę Horthyego, który podczas II wojny usiłował lawirować, aby zyskać jak najwięcej, płacąc jak najmniejszą cenę.

Grzegorz Łubczyk, b. ambasador RP na Węgrzech: O tym, co zawdzięczamy Węgrom



Nie, nie, nigdy!

Jego politykę determinował ów nieszczęsny traktat z Trianon z 4 czerwca 1920 roku, najczarniejszego dnia w dziejach Węgier.

Poza okrojeniem kraju alianci nałożyli na Węgry obowiązek wypłacenia ogromnych odszkodowań wojennych, nakazali im redukcję armii do 35 tys. żołnierzy i zakazali posiadania ciężkiego sprzętu. Choć minęło ponad 90 lat, Trianon jest bolącą raną w sercu wielu Węgrów. Bez znajomości tej traumy trudno zrozumieć ten kraj.

Do dziś można na Węgrzech znaleźć bądź usłyszeć ukute wtedy hasło: "Nem, nem, soha!" (Nie, nie, nigdy!) będące demonstracją niezgody na historyczną niesprawiedliwość. To nie Austria, Niemcy czy nawet carska Rosja były największymi przegranymi I wojny światowej, ale Węgry.

Węgier, który nie chciałby powrotu Siedmiogrodu, południowej Słowacji i Wojwodiny, nie byłby prawdziwym Węgrem. Utrata dwóch trzecich terytorium i kilku milionów mieszkańców, którzy nagle stali się obywatelami Rumunii, Serbii czy Czechosłowacji, to nie było wszystko. Na utraconych ziemiach pozostała większość przemysłu węgierskiego, co katastrofalnie odbiło się na gospodarce zdruzgotanego kraju.

Horthy nie miał wyjścia - musiał prowadzić politykę rewizjonizmu. Starał się odbudować gospodarkę i po cichu wzmacniać armię.

Nadzieję przywrócił tzw. pierwszy arbitraż wiedeński z 2 listopada 1938 roku - dzięki Niemcom i faszystowskim Włochom Węgry odzyskały południową Słowację, a regent Horthy mógł triumfalnie wkroczyć do Koszyc, czyli węgierskich Kassa.

Na Węgrzech zapanował entuzjazm. Rozpad Czechosłowacji, zajęcie Czech przez Hitlera, powstanie nowego państwa słowackiego dały kolejne możliwości - po zajęciu Rusi Zakarpackiej Węgry zyskały wymarzoną granicę z Polską.

Rachunek zysków i strat: Węgierski rewizjonizm terytorialny
Bitwy lotnicze: Wojna Węgrów i Słowaków w marcu 1939 r.


Polska w planach Horthyego była prawdziwym przyjacielem, o czym pisze zresztą we wspomnieniach. Rzeczywiście Polska mogła być w najbliższym otoczeniu jedynym przyjacielem Węgier - z jednej strony mieli dawną Małą Ententę (Czechosłowacja, Rumunia i Jugosławia), a więc kraje posiadające tereny należące do niedawna do Korony św. Stefana. Z drugiej był niechciany sojusznik - hitlerowskie Niemcy. Z trzeciej - znienawidzony Związek Radziecki.

Budapeszt i Bukareszt niby były sojusznikami, ale zarazem znajdowały się w konflikcie o Siedmiogród. Oprócz Polski Węgry nie miały prawdziwych przyjaciół. Dlatego we wrześniu 1939 roku Budapeszt nie pozwolił, by Wehrmacht zaatakował Polskę z terytorium węgierskiego, o czym zdecydował premier Pál Teleki. Ale także sympatia Horthyego była po polskiej stronie. Regent widział w tragedii Polski tragedię Węgier, kraju, który przyjaźni się z Polską i staje się ofiarą nielubianego sojusznika.

Był też zniesmaczony sojuszem Hitlera ze Stalinem.

We wspomnieniach admirał pisze o tradycyjnej przyjaźni węgiersko-polskiej (kiedy w 1920 roku Polacy odpierali bolszewików pod Warszawą, fabryki zbrojeniowe na budapeszteńskiej wyspie Czepel wysyłały do Polski wagony amunicji). Przywołuje Stefana Batorego czy Jagiellonów na węgierskim tronie. Wspomina spotkanie z Józefem Piłsudskim, a także z prezydentem Ignacym Mościckim.

Zakładnik Hitlera

W 1939 roku Horthy i Teleki nie przepuścili Wehrmachtu idącego na Polskę, ale ponad rok później musieli przepuścić Niemców maszerujących na Jugosławię - alternatywą była okupacja Węgier. Podobno feldmarszałek Wilhelm Keitel pytany, ile czasu potrzebuje na zajęcie Węgier, odparł: "24 godziny". A jeśli Węgrzy stawią opór? "12 godzin, bo wtedy Wehrmacht nie będzie musiał tracić czasu na kurtuazyjne powitania".

Teleki nie chciał się zgodzić na przejście Wehrmachtu, bo wiedział, że oznacza to wojnę z Wielką Brytanią. Horthyemu też nie było to w smak, ale wolał nie wchodzić w konflikt z III Rzeszą. W ramach protestu starający się trzymać Węgry jak najdalej od Hitlera i wojny premier Teleki popełnił samobójstwo.

Niechciany sojusz z Hitlerem miał się stać przekleństwem i Horthyego, i Węgier, a za rewizję Trianon przyszło zapłacić krwawą cenę. Na razie jednak na mocy tzw. drugiego arbitrażu wiedeńskiego z sierpnia 1940 roku Węgrzy dostali południowy Siedmiogród. Nie było to wszystko, czego chciał Budapeszt, ale zawsze coś.

Historia wciąż żyje: Węgrzy kłócą się o admirała Horthyego


Tymczasem oczekiwania społeczeństwa rosły i zdawało się, że pogrzebanie Trianonu jest możliwe.


Horthy wciąż jednak unikał wojny i opowiedzenia się zdecydowanie po stronie Hitlera. Na informację o ataku Niemiec na ZSRR zareagował z umiarkowanym entuzjazmem. Nienawiść do bolszewików nie oznaczała, że chciał iść na wojnę z sowieckim mocarstwem.

Casus belli okazało się tajemnicze zbombardowanie Koszyc 26 czerwca 1941 roku, w którym zginęło ponad 30 osób. Jest wiele hipotez - niemiecka prowokacja, prowokacja węgierskich tajnych służb, prowokacja rumuńska - ale dziś za najbardziej prawdopodobną uznaje się pomyłkowy atak lotnictwa ZSRR. Radzieccy piloci byli przekonani, że atakują w odwecie Słowację, bo nie wiedzieli, że Koszyce były pod władzą Węgier niebędących w stanie wojny z ZSRR.

Horthy był pod coraz większą presją Berlina domagającego się mocniejszego zaangażowania się w wojnę z ZSRR. Miał też prącą do wojny kadrę oficerską wojska i coraz silniejszy węgierski ruch nazistowski - Strzałokrzyżowców Ferenca Szálasiego, który został już uwolniony z więzienia i marzył o dorwaniu się do władzy. Po kilku latach to mu się udało, na własną zgubę i zgubę Węgier.

W tej sytuacji Horthy posłał solidny kontyngent wojska na front wschodni. Zimą 1943 roku 200-tysięczna II Armia Honwedów poniosła klęskę pod Woroneżem - większość żołnierzy zginęła lub poszła do niewoli. Do tego regenta dotknęło osobiste nieszczęście - w 1942 roku jego syn István zginął jako lotnik na froncie wschodnim.

Horthy już wtedy uważał, że Hitler przegra i trzeba się z tej wojny wykręcić, dogadując się z aliantami, a choćby i z samym diabłem, czyli Stalinem. Ale było za późno. Dzięki niemieckiemu wywiadowi Hitler świetnie wiedział o knowaniach admirała. Postanowił obalić chwiejnego regenta i oddać władzę Szálasiemu, który obiecywał zmobilizowanie ponad miliona ludzi i walkę do ostatniego żołnierza.

W marcu 1944 roku Niemcy wkroczyli na Węgry, rozpoczynając coś w rodzaju okupacji sojusznika. Horthy, który wciąż utrzymywał się przy swojej chwiejnej władzy, mianował premierem pronazistowskiego i zbrodniczego Döme Sztójayego. I zaproponował Sowietom rozejm.

Wtedy Hitler postanowił ostatecznie usunąć Horthyego. Nie zabić, ale pozbawić go władzy i utrzymać Węgry jako pomost między Rzeszą a Bałkanami, gdzie znajdowały się wielkie siły niemieckie. I stworzyć na Węgrzech kolejną redutę przed Armią Czerwoną.

Do akcji "Panzerfaust" oddelegowano Otto Skorzeny'ego, komandosa SS, który brawurowo uwolnił Mussoliniego z apenińskiego hotelu Albergo Rifugio.

W październiku 1944 roku Horthy, który wcześniej przez radio zdążył poprosić Sowietów o pokój, poddał się Niemcom bez walki. Ci przekazali władzę Strzałokrzyżowcom Szálasiego, którzy rozpętali terror i Holocaust - do obozów koncentracyjnych wywieziono ponad 400 tys. Żydów.

Horthy nie pozwalał na masowe mordy Żydów. Choć to on firmował przedwojenne ustawy odsuwające Żydów od funkcji w życiu publicznym, to jednak mogli być raczej spokojni o życie. Horthy nie był nazistą, a jak na dyktatora bywał bardzo umiarkowany.

Co więcej, gdy zimą 1942 roku węgierskie wojska okupacyjne dokonały pogromu Serbów i Żydów w Nowym Sadzie, powołał komisję do wyjaśnienia, kto jest sprawcą. Sąd skazał winnych, choć wyroki nie zostały wprowadzone w życie. Kiedy na Węgrzech stacjonowały już wojska niemieckie, Horthy skutecznie przeciwstawił się akcji wywiezienia 200 tys. budapeszteńskich Żydów.

W październiku 1944 roku wraz z nastaniem rządów Strzałokrzyżowców zaczął się najbardziej ponury, kilkumiesięczny okres wojennej historii Węgier. Dopełnił

się los węgierskich Żydów, z których większość - mimo wysiłków szwedzkiego dyplomaty Raoula Wallenberga - nie zdołała uniknąć Zagłady. Oblężenie przez Armię Czerwoną Budapesztu (od grudnia 1944 do lutego 1945 roku), zażarcie bronionego przez Wehrmacht i oddziały węgierskie, okazało się jedną z najkrwawszych bitew miejskich II wojny. Stolica została mocno zniszczona, a mieszkańcy przeszli piekło, którego ukoronowaniem był sowiecki odwet dokonany zaraz po kapitulacji, a następnie wywózki do ZSRR.

Szálasi został pochwycony przez Amerykanów. W marcu 1946 roku zawisł na szubienicy w budapeszteńskim więzieniu.

Horthy natomiast zyskał "azyl" w Niemczech, który nazywał we wspomnieniach "uroczystym więzieniem", a po wojnie znalazł się w Portugalii, gdzie spędził resztę życia, ubolewając, że Węgry i cała Europa Środkowa znalazły się pod panowaniem Sowietów.

Tak skończyło się prawie ćwierćwiecze rządów admirała bez floty w kraju bez morza.

niedziela, 11 stycznia 2015

Nie chcę być celebrytką ani "czarną Osi"! - Osi Ugonoh o tym, jak zamierza wykorzystać popularność po "Top Model 4"


Natalia Kędra
 
06.01.2015 14:00
A A A Drukuj
Osi Ugonoh - wywiad dla Lula.pl

Osi Ugonoh - wywiad dla Lula.pl (kolaż Lula.pl)

Z podium programu "Top Model" trafiła do prestiżowej agencji D'VISION. Osi Ugonoh nie chce zmarnować swojej szansy i wierzy, że ma większe szanse na sukces od poprzedniczek. Rozmawiamy z najgłośniejszą bohaterką w historii polskiego "Top Model".

Wygraną Osi Ugonoh w czwartej edycji "Top Model" umieściłyśmy w rankingu najważniejszych wydarzeń w polskiej modzie 2014. Z laureatką spotkałam się w grudniu, gdzieś pomiędzy pokazemŁukasza Jemioła i show La Manii. W obu wzięła udział, planowała podróż na święta do Irlandii, tuż po powrocie pojawiła się z bratem w "Dzień Dobry TVN". Zawsze w dobrym humorze, ubrana z artystycznym zacięciem (w jej stylizacji zawsze musi być akcent mocnego koloru!). Zapamiętałam jej świetny oranżowy płaszcz, szeroki uśmiech i zawstydzająco zdrowe przekąski, jak na modelkę przystało.


Natalia Kędra: Widziałam Cię na wybiegu w ostatnim pokazie Jemioła. Musiałaś konkurować w castingu czy zaproszono cię osobiście?

Osi Ugonoh: Casting odbył się chyba na tydzień przed finałem i nawet o nim nie wiedziałam! Ale dzień po finale zadzwonili do mnie z D'VISION [agencja Osi], że Łukasz Jemioł zaprosił mnie do pokazu. Bardzo się cieszyłam!

 

Zapytam cię o „Top Model". Dla mnie było szokiem, że w tej edycji modelkikonkurowały z modelami. Kalkulowaliście, że będziecie odpadać na zmianę?

W prawdziwym świecie mody kobieta i mężczyzna nigdy nie konkurują o to samo zlecenie, ale w programie było to OK. Chłopaki dodali luzu na planie. Nie myślałam w ten sposób: „teraz odpadnie chłopak, teraz dziewczyna", oceniałam po prostu ich zdjęcia. Oczywiście przypuszczałam, że będzie jakiś chłopak w finale, ale to dlatego, że myślałam, że [Michał] Baryza się naprawdę nadaje. Od samego początku wiedziałam, że on dojdzie do tego etapu. Miałam nawet proroczy sen!

 

Spodziewałaś się wygranej czy obstawiałaś, że wygra Michał Baryza?

Nie wiedziałam, czy to będą ja czy on. Mimo wszystko miałam nadzieję, że wygram.

Osi Ugonoh, Michał Baryza, Top ModelTVN/X-News

Co było dla ciebie największym wzywaniem? Pozowanie nad powierzchnią wody, naga sesja, pozowanie z surowym mięsem?

Szczerze, to nie konkretne sesje były trudne. Największym wyzwaniem było zdobyć pewność siebie przed obiektywem, zacząć pracować lepiej, uwierzyć w to, że się nadaję do modelingu. Przy każdym zadaniu wiedziałam, że uda mi się to zrobić. Nawet z flyboardem, mimo że nie umiem pływać! Wiedziałam, ze nie pozwolą mi się utopić, ufałam im.

 

Które zadanie w „Top Model" wspominasz najlepiej?

Zawsze mówię, że doskonale wspominam sesję w stadninie w Gałkowie, gdy pozowałam z koniem. Skupiłam się tylko na naturze, byłam zrelaksowana. Atmosfera podczas sesji była wspaniała.

Osi Ugonoh w sesji w GałkowieLara James / TVN

A spotkania z modelkami światowej sławy, Bar Rafaeli i Anją Rubik?

Bar Rafaeli jest sławna, jest dobrą modelką. Krępowało mnie, że jest taka piękna i będzie trzeba z nią pozować. Ale znacznie bardziej bałam się spotkania z Anją Rubik. Jest na topie, jest bardzo profesjonalna, naprawdę zna się na rzeczy. Bałam się krytyki, że powie mi np., że jestem za duża, że się nie nadaję. Okazało się, że jest bardzo miła. Zaskoczyło mnie, że czułam się tak komfortowo.

 

Martwiłaś się wzrostem czy sylwetką?

Mam 1,80 m czyli idealny wzrost do modelingu. Bardziej chodziło mi o biodra i nogi. Trenowałam sprint, więc mam trochę mięśni. Próbowałam je zbić, ale nie chcę zgubić wszystkiego. Nadal ćwiczę i jem zdrowo. Staram się po prostu jeść mniej a częściej. To przyspiesza metabolizm. No i trzeba ćwiczyć, tego nie da się uniknąć.

 

Na pewno masz już dosyć rozmów o rasizmie, ale muszę zapytać czy przejmowałaś się negatywnymi komentarzami w internecie?

Gdy szłam do programu, przygotowałam się psychicznie. Od razu powiedziałam sobie, że mogę się spotkać z hejtem ze względu na kolor skóry. Przecież wiem, jak jest w Polsce, różnie bywa. Dlatego bardzo mile mnie zaskoczyli ludzie tak pozytywnym odbiorem! Nie każdy musi mnie lubić - to oni tracą. Kocham mój kolor skóry i przecież go nie zmienię. Nie marnuję czasu na złe emocje.

Osi UgonohKAPiF

Nawet w krajach, gdzie jest większa różnorodność są takie problemy. Top modelka Jourdan Dunn często narzeka na rasizm, np. ograniczenia w liczbie ciemnoskórych modelek w pokazie. Spodziewasz się trudności czy uważasz, że inne modelki już przetarły szlaki?

Jestem świadoma, że w tej branży może występować problem rasizmu. Pamiętam jakChanel Iman mówiła na ten temat. Jeszcze nie ma tak wielu czarnych modelek w branży, może to jest w mentalności projektantów? Może wierzą, że biała modelka lepiej sprzeda kolekcję? Oczywiście, że tak nie jest i chciałabym, żeby takie myślenie się zmieniło. Ja lubię wyzwania. Jeśli ktoś mi mówi, że coś mi się nie uda, to ja to właśnie zrobię. Mój kolor skóry na pewno nie będzie mnie blokował. Mam nadzieję, że będę pracować z ludźmi, który będą mnie chcieli poznać jako Osi, a nie „czarną Osi".

 

Będziesz teraz pracować w Polsce czy chcesz spróbować rozwijać karierę w Irlandii, gdzie mieszka twoja rodzina?

Nie chcę wracać do Irlandii, idę przed siebie. W Irlandii też wysyłałam zdjęcia do agencji, ale nawet nie zależało mi, żeby mi wyszło. Cieszę się, że jestem w Polsce, tu zaczynam karierę i nowe życie. Ale oczywiście chcę podróżować, bo na tym polega praca modelki!

 

Masz dużą rodzinę. Jak przeżywasz rozłąkę? Na początku kariery pewnie przydałoby się wsparcie.

Jestem bardzo rodzinna i oczywiście tęsknię. Ale teraz się usamodzielniam i staram się o tym nie myśleć. Często rozmawiam z siostrą, która mieszka w Gdańsku, ale też z bratem i rodziną z Irlandii. Mam od nich bardzo dużo miłości. Ja robię swoje, oni robią swoje, ale na święta wszyscy się spotykamy i znów jesteśmy wielką szczęśliwą rodziną.

Ueme Ugonoh, Ogi Ugonoh, Osi UgonohInstagram.com/osiugonoh

Twoja mama mówiła w wywiadzie, że zawsze marzyłaś o modelingu. Które dziewczyny z branży są dla ciebie wzorem?

Mama tak mówi, ale tak naprawdę modelingiem zaczęłam się interesować na poważnie dopiero dwa lata temu i to ze względu na nią. Ale teraz dążę do celu, chcę wchłaniać wszystko, szybko się uczę.

Kto jest dla mnie wzorem? Zależy, o co chodzi - na wybiegu podobają mi się Gisele Bundchen i Naomi Campbell.

 

Jeśli musiałabyś tak jak Cara Delevingne i Kendall Jenner wybrać czy iść w pokazie Chanel albo Victoria's Secret, to co byś wybrała?

Victoria's Secret, na 100%!

 

Jakie jest twoje wymarzone zlecenie? O współpracy z którymi projektantami marzysz?

Najbardziej chciałabym pracować dla Givenchy albo Alexandra Wanga. Podobała mi się jego sportowa kolekcja dla H&M. Myślę, że bardzo bym do niej pasowała!

Osi UgonohLukasz Dziewic/HIRO

Nie wszystkim po „Top Model" udaje się utrzymać na fali. Chyba pierwszy raz rozmawiam z „absolwentką" programu, która miałaby takie parcie do przodu i optymizm, że się uda!

Jestem straszną marzycielką. Jak już się rozmarzę, to nie mogę przestać! Mam teraz 20 lat, więc nie ma co tracić czasu, trzeba iść do przodu. Póki mogę łatwo utrzymać sylwetkę! Po programie musimy iść przed siebie, nie, nawet biec. Mamy teraz swoje pięć minut i trzeba je dobrze wykorzystać.

 

Oglądałam wiele edycji „America's Next Top Model" i niektóre z tych dziewczyn robią prawdziwą karierę po programie. Innym bardziej zależy, żeby być celebrytkami niż modelkami. Ja nie chcę być sławna za nic! Jeśli mam być sławna, to za moją ciężką pracę.

wtorek, 6 stycznia 2015

Mi-2. Polski hoplita


Mi-2. Polski hoplita

Kategorie: Historia wojskowościPolskaPowszechnaRosjaXX i XXI wiek

2009-06-25 20:27 Łukasz Męczykowski

Na paradach i uroczystościach to potężny Mi-24 przyciąga uwagę gapiów i fotoreporterów. Mało kto pamięta, że pierwszym uzbrojonym śmigłowcem w WP była maszyna o całkiem niepozornym wyglądzie. Pierwotnie służyła do... oprysków pól.

śledź nowości w histmag.org:

Newsletter

Śmigłowce po raz pierwszy zagościły na wojnie w roku 1944, kiedy to wprowadzono je do uzbrojenia wojsk USA i III Rzeszy. Były to maszyny transportowe, uzbrojone tylko i wyłącznie w celach samoobrony. Broń ofensywną zaczęto montować na nich w czasie wojny w Korei, jednak dopiero wojna w Wietnamie ukazała w pełni możliwości, jakie oferuje uzbrojony w rakiety i broń automatyczną śmigłowiec. Lecąc wolniej niż samolot, ma większe szansę na precyzyjne zlokalizowanie celu, a także na dłuższe oddziaływanie na niego ogniem broni pokładowej. Jest też bardzo zwrotny, dzięki czemu odcinek czasu pomiędzy atakami (jeśli zachodzi konieczność ponownego nalotu na ten sam cel) jest stosunkowo mały. Duża celność ostrzału w pełni rekompensuje niewielki (w porównaniu z samolotem myśliwsko – bombowym) udźwig ładunku bojowego.

Pierwowzorem śmigłowca szturmowego stał się amerykański UH-1. Ta maszyna do dziś jest, w pewnym sensie, jednym z symboli wojny w Wietnamie. Już od 1962 uzbrajano ją w różnorodne modele karabinów maszynowych, granatników i rakiet1. Dzięki temu desant śmigłowcowy posiadał własną „latającą artylerię". Bardzo szybko wyszła na jaw jej podstawowa wada – wrażliwość na ogień obrony naziemnej. Sama idea była jednak bardzo obiecująca.

Tymczasem za „żelazna kurtyną"...

Podstawą do stworzenia „komunistycznego" śmigłowca uzbrojonego stał się Mi-2. Prototyp wzbił się w powietrze po raz pierwszy 22 września 1961 roku2. Na początku miał być maszyną wyłącznie pasażersko – transportową. Na wiosnę 1962 roku gotowa była wersja rolnicza, mająca za zadanie prowadzić oprysk pól3. ZSRR przekazał całą dokumentację Polsce, która to w ramach podziału zadań pomiędzy poszczególne części „imperium" miała zająć się produkcją tego typu. W ten sposób popularna „mi dwójka" stała się jedyną maszyną latającą radzieckiej konstrukcji produkowaną wyłącznie poza granicami Związku Radzieckiego4. Warto wspomnieć, że Polsce przekazano dokumentację prototypową, co zmusiło polskich konstruktorów do sporządzenia odpowiedniej dokumentacji produkcyjnej5.

Mi-2

Pierwszy zmontowany w Polsce Mi-2 (aczkolwiek z części dostarczonych z ZSRR) wystartował 26 sierpnia 1965 roku, a pierwsza maszyna złożona z części krajowej produkcji wzbiła się w powietrze 4 listopada 1965 roku. Według polskich norm, nowy śmigłowiec powinien nosić oznaczenie SM-3, będące oczywistą kontynuacją SM-1 i 2. ZSRR zażądał jednak utrzymania własnego nazewnictwa6. Wpływ na to miała zapewne decyzja o planowanym eksporcie tych maszyn do innych krajów, a ZSRR zależało na promowaniu rodzimych przedsiębiorstw, a nie zakładów leżących w „najweselszym baraku".

Mi-2 ze zbiorów Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, fot. Łukasz Męczykowski.

Rolnik uzbrojony

Transformacja cywilnego śmigłowca w nosiciela uzbrojenia odbyła się w latach 1967-697. Pierwszym wariantem uzbrojonym był Mi-2 U[zbrojenie] S[trzeleckie]. Konstrukcyjnie od innych wersji różnił się przebudową kabiny pilotów i montażem kilku wiązek elektrycznych, oraz instalacją fotokarabinu S-13 i 2 niewielkich wysięgników. Uzbrojenie stanowiło jedno działko NS-23 i 4 karabiny maszynowe PK kalibru 7,62 mm, zamontowane parami (jedno nad drugim po obu stronach kadłuba)8. Całość dawała dość znaczącą siłę ognia, biorąc pod uwagę gabaryty śmigłowca. Ta modyfikacja nakładała na całą konstrukcję spore obciążenia, nie ze względu na masę działka (38 kg), ale na siłę odrzutu, wynoszącą 1500 kg. Ze względu na zastosowanie amunicji typu OZT (odłamkowo – zapalająco – smugowa) i BZ (przeciwpancerno – zapalająca) Mi-2 posiadało skromne możliwości niszczenia pojazdów mechanicznych9.

Działko NS-23, Mi-2 ze zbiorów Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, fot. Łukasz Męczykowski.

Dostawy do jednostek liniowych rozpoczęły się w 1973 roku, a dokładniej 2 listopada, kiedy to pierwsze śmigłowce uzbrojone dotarły do 56 Pułku Lotnictwa Wojsk Lądowych, stacjonującego w Inowrocławiu (5 września dostarczono pierwsze „zwykłe" Mi-2, pełniące funkcje łącznikowo – transportowe)10. Krótko po tym uzbrojone Mi-2 dotarły do 49 Pułku Lotnictwa Wojsk Lądowych, stacjonującego w Pruszczu Gdańskim. Już w maju uczestniczyły w ćwiczeniach11.

Wersje rakietowe: URN i URP

Niedługo po tym powstała kolejna modyfikacja Mi-2, U[zbrojony] R[akiety] N[iekierowane]. W tym wariancie boczne, zewnętrzne stanowiska karabinów maszynowych zastąpione zostały dwiema wyrzutniami rakiet 57 mm MARS-2, mieszczącymi po 16 niekierowanych rakiet przeciwpancernych i burząco-odłamkowych. W oknach zainstalowano 2 km PK, pozostawiono też działko12. Maksymalny zasiąg rakiet to ok. 7000 metrów, jednak silnik rakiety pracuje maksymalnie do ok. 360 metrów, więc ten zasięg jest do osiągnięcia tylko i wyłącznie przy strzale po krzywej balistycznej. Ta metoda jest praktycznie nie do zastosowania w warunkach bojowych, ponadto celność na tym dystansie byłaby niemal zerowa13.

Wyrzutnia Mars-2, Mi-2 ze zbiorów Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, fot. Łukasz Męczykowski.

Część URN powstała przez przebudowę US, dlatego też trudno jest znaleźć te drugie w muzeach14. Pierwsze „u-er-eny" pojawiły się w 49 Pułku na początku stycznia 1973 roku, niedługo potem dotarły do 56 Pułku15. Dzięki modyfikacjom, powstała maszyna zdolna zwalczać cele lekko opancerzone, a także powierzchniowe. Całość konstrukcji nadal nie uległa poważnej przebudowie.

Po wprowadzeniu wersji URN, nastąpiła kilkuletnia przerwa przed „narodzinami" kolejnego modelu, Mi-2 URP[rzeciwpancerne]. Jak w wypadku całości koncepcji, idea uzbrojenia śmigłowca w rakiety przeciwpancerne została zapożyczona z Zachodu. Już w 1958 roku Francuzi rozpoczęli próby ze śmigłowcami uzbrojonymi w rakiety SS 10, Amerykanie zainteresowani potencjałem takiej konstrukcji wkrótce przyjęli francuskie rozwiązania i rozpoczęli własne prace w tej dziedzinie. Amerykańskie śmigłowce przeciwpancerne pojawiły się w Wietnamie w roku 1972, pod postacią UH-1 z rakietami TOW16. Polski śmigłowiec przeciwpancerny, wprowadzony do służby w listopadzie 1975 roku, zaopatrzono (prócz NS-23) w 4 rakiety przeciwpancerne 9M14M „Malutka"17.

Wyrzutnia PPK Malutka na śmigłowcu Mi-2.

Pocisk o kalibrze 125 mm miał maksymalny zasięg 3000 metrów (min. 500)18. Tym razem kabina pilotów uległa poważniejszej modyfikacji, jako że prawe miejsce zajął operator wyrzutni przeciwpancernych pocisków kierowanych. Jego „narzędziem" pracy był pulpit, składający się z 2 lampek, 5 przycisków, jednego przełącznika i drążka sterującego. Proces oddania strzału był stosunkowo nieskomplikowany. Po podjęciu decyzji o otwarciu ognia, strzelec za pomocą przełącznika wybierał jedną z 4 prowadnic. Jeśli rakieta była na swoim miejscu, zapalała się lampka kontrolna. Po naciśnięciu przycisku rakieta startowała, przez pierwsze kilkadziesiąt metrów lecąc prosto. Dopiero po chwili operator mógł przejąć nad nią kontrolę. Rakieta lecąc do celu obracała sie wokół własnej osi z prędkością 8,5 obrotów na sekundę, co pomagało utrzymać właściwy kierunek lotu19. Sterowanie odbywało się za pomocą 2 ruchomych dysz. Po detonacji rakiety, operator korzystał z jednego z 4 przycisków, uruchamiających tzw. „nożyce". Gdyby tego nie zrobił, za śmigłowcem ciągnąłby się przewód sterujący rakietą. Po detonacji pocisku przewód nie jest już potrzebny, dlatego specjalne nożyce, znajdujące się na wyrzutni, odcinają go. Operator podczas prowadzenia rakiety posługiwał się najczęściej własnym wzrokiem. Owszem, Mi-2 URP wyposażono w lunetę celowniczą, nie jest ona jednak wystarczająco stabilizowana. Na wyposażeniu WP śmigłowce w tej wersji uzbrojenia pojawiły się w 1975 roku20.

Ciekawy pojedynek

Dwa lata później doszło do ciekawego zdarzenia. Podczas strzelań pokazowych dla dowódców Wojsk Lotniczych państw Układu Warszawskiego 49 Pułk stanął do zawodów ze stacjonującym na terenie NRD sowieckim gwardyjskim pułkiem śmigłowców bojowych, wyposażonym w śmigłowce Mi-24, wchodzące właśnie do uzbrojenia. Nieoczekiwanie, Mi-2 URP osiągnęły lepsze wyniki21.

Mi-2T (wersja transportowa) z 49 PŚB na lotnisku Krzesiny; fot. Radomil, lic. CC ASA 3,0.

Lokalny patriotyzm (prawie od urodzenia jestem mieszkańcem Pruszcza Gdańskiego) kazałby przypisać zwycięstwo tylko i wyłącznie kunsztowi bojowemu pilotów z 49 PLWL. Jednak jako historyk muszę podkreślić kilka prawdopodobnych okoliczności „łagodzących" porażkę Rosjan. Mi-24D, jak już wspomniałem, dopiero co wchodził do uzbrojenia, więc załogi mogły nie być jeszcze dobrze zaznajomione z nowym sprzętem. Ponadto Mi-24D używa sterowanych radiowo rakiet „Falanga", w których (w przeciwieństwie do kierowanych przewodowo pocisków „Malutka") system kierowania podatny jest na zakłócenia. Nie bez znaczenia jest także fakt, że Mi-2 leci po prostu wolniej, dając więcej czasu (niewiele, ale zawsze) operatorowi na nakierowanie rakiety na cel. Nie znając dokładnego przebiegu strzelania, nie mogę zrobić nic więcej jak podejść z ostrożnością do przyczyn zwycięstwa pilotów z pruszczańskiej jednostki.

Modyfikacje

Od 1965 prowadzono w ZSRR prace nad uzbrojeniem Mi-2 w wymienione już rakiety przeciwpancerne typu „Falanga", przy jednoczesnym zwiększeniu liczby wyrzutni z 4 do 6. W innym wariancie helikopter mógł przenosić 4 zasobniki MARS-2. Śmigłowiec w nowej konfiguracji był gotowy do prób na początku lat 70-tych, jednak wojsko straciło zainteresowanie nim z racji pojawienia się Mi-2422. Tak więc jedyną kierowaną rakietą przeciwpancerną odpalaną z Mi-2 pozostała „Malutka".

Zmodyfikowanym wariantem URP jest Mi-2 URP-G[ad]. Standardowe mocowanie zamieniono na zintegrowaną belkę „Salamandra-Gniewosz", pozwalającą na instalację pod końcówką każdego z wysięgników 2 rakiet przeciwlotniczych „Strzała" 2M, zainstalowanych na belce „Gad"23. Jak w wypadku poprzednich konwersji, większość URPG powstała z przebudowy URP. Jedynie 3 maszyny zbudowano w 1985 roku od podstaw24.

Belka Salamandra-Gniewosz.

URPG nie był jedynym wariantem uzbrojonym w rakiety przeciwlotnicze. W roku 1982 rozpoczęto prace nad Mi-2 URS[trzała]. Podstawą był śmigłowiec URN, tyle że zamiast wyrzutni MARS-2 instalowano belkę „Gad", z dwiema rakietami naprowadzanymi termicznie. W teorii, URS miał chronić z powietrza postępujące kolumny własnych wojsk. W praktyce okazało się, że rakieta ma szansę przechwycić cel jedynie z tylnej półsfery. To, w połączeniu z brakiem jakiegokolwiek systemu wykrywania celu, doprowadziło do zaniechania tego projektu25. Warto jednak wspomnieć, że w jednostkach praktykowano zakładanie na śmigłowce belek „Gad", tworząc w polowy sposób URS-y26.

Polak potrafi

Inną polową przeróbką było połączenie w jednej maszynie „połowy" uzbrojenia wersji URPG i URN (z zachowaniem NS-23 i ew. km-ów w oknach). W ten sposób powstała wersja, którą przy pewnej dozie samozaparcia można by nazwać Mi-2 URNPG. Na podstawie ikonografii można też stwierdzić, że istnieją przeróbki bez belki „Salamandra-Gniewosz", tylko ze standardową, występującą w URP, więc trzeba by wziąć również pod uwagę wersję URNP27. Rzecz jasna, całe te piętrowe nazwy buduję tylko jako ciekawostkę, nie próbuje narzucać ich nikomu. Dzięki takim modyfikacjom podczas strzelań poligonowych swoje zadania może wykonywać zarówno pilot (działko i rakiety niekierowane), jak i operator ppk (2 wyrzutnie „Malutkich"). W ten sposób szkolą się 2 osoby, a paliwo zużywa tylko jeden śmigłowiec.

Powyższe zestawienie nie wyczerpuje listy wersji uzbrojonych śmigłowca Mi-2. Praktycznie każdy model używany w wojsku można wyposażyć w 2 karabiny maszynowe PK, mocowane w oknach, czyniąc z niego powietrzną kanonierkę. Działko, prócz wspomnianych wersji, posiadały także Mi-2 R[ozpoznanie] O[bserwacja]28. Dla porządku należy wspomnieć, że w WP, prócz maszyn transportowych, służyły także maszyny powietrznego minowania narzutowego („Platan"), rozpoznania chemicznego i zadymiania (RS – rozpoznania skażeń i Ch – chemiczny), powietrzna stacja dowodzenia (PPD – punkt powietrzny dowódczy), ratownictwa morskiego i lądowego (RM i RL), rozpoznawcza ® szkolna (Sz) i fotogrametryczna (FM)29.

Teoria na 5, a w praktyce...

Różne wersje śmigłowca uzbrojonego Mi-2 do dziś służą w Wojsku Polskim. Trzeba jednak powiedzieć, że dzieje się tak z powodu braku następców, nie zaś z powodu znacznej skuteczności bojowej tych maszyn. UH-1 mogły dość swobodnie działać na niebie Wietnamu, gdyż Viet Cong nie dysponował silna obroną przeciwlotniczą. W warunkach europejskich Mi-2 zostałyby dosłownie „zdmuchnięte" z nieba przez zestawy lufowe, bądź też rakietowe. Konstrukcyjnie, mimo uzbrojenia, Mi-2 pozostał maszyną rolniczą. W centrum maszyny, tuż za plecami pilotów znajduje się zbiornik paliwa, dokładnie pomiędzy wspornikami uzbrojenia. Nad kabiną znajduje się niczym nie opancerzony zespół napędowy. W wypadku trafienia krótką nawet serią, śmigłowiec zostanie poważnie uszkodzony. W tej kwestii można porównać go do czołgów radzieckiej produkcji. Są niewielkie, co czyni z nich trudny cel do zlokalizowania i trafienia, jednak kiedy pocisk nieprzyjaciela dotrze do swojego celu, z dużą dozą prawdopodobieństwa trafi w załogę bądź też jakiś ważny podzespół. Załodze nie zapewniono jakichkolwiek środków ochronnych, prócz standardowych hełmów lotniczych. Idąc dalej, w wypadku konieczności opuszczenia maszyny, pilot ma do swojej dyspozycji tylko niewielkie okienko, odpalane w razie potrzeby (jego towarzysz ma ułatwione zadanie, gdyż z tej strony śmigłowca znajdują się duże drzwi, podobne do samochodowych). Rzecz jasna w czasie projektowania Mi-2 nikt nie słyszał nawet o odstrzeliwaniu łopat czy też katapultowaniu kabiny załogi. Te „niedoskonałości" budowy starano się zneutralizować intensywnymi ćwiczeniami latania na niskich, a nawet skrajnie niskich wysokościach, co miało zapobiec detekcji. W wersji URN atak przeprowadza się z tzw. „górki", czyli śmigłowiec „odkleja się" od terenu w minimalnej odległości od celu stromym wznoszeniem, następnie pilot przechyla gwałtownie maszynę do przodu, mierząc do celu. Po odpaleniu salwy kopie gwałtownie w orczyk, zawracając o 180 stopni i pikuje w kierunku ziemi, by jak najszybciej zniknąć nieprzyjacielowi z oczu. Większym problemem jest odpalenie rakiet ppanc z wersji URP, gdyż operator musi mieć stały kontakt wzrokowy z celem, a co za tym idzie pilot musi pokazać część sylwetki swej maszyny wrogowi.

A to już koniec. Mi-2T o numerze seryjnym 510610018 oznaczony napisem „Poza służbą"- trenażer dla lotniskowej Straży Pożarnej. Fot. Łukasz Męczykowski.

Skąd więc nazwa?

Wobec wątpliwej wartości bojowej, może dziwić nadana tej maszynie nazwa kodowa NATO: „Hoplite". Częścią wyjaśnienia jest to, że kod każdego radzieckiego śmigłowca musiał zaczynać się na literę H, jak „helicopter". Sama nazwa jest też przejawem pewnej kurtuazji, ale przy okazji doskonale charakteryzuje przewidywalny przebieg służby bojowej załóg Mi-2. W razie ocieplenia „zimnej wojny", członkowie obydwu pułków, pełniąc funkcję bezpośredniego wsparcia własnej piechoty zmechanizowanej, znaleźliby się na pierwszej linii frontu. Niewątpliwie swoje zadania staraliby się wykonać z pełnym profesjonalizmem, lecz z czasem straty w ludziach i sprzęcie doprowadziłyby do utraty zdolności bojowej przez obydwie jednostki. Jeszcze gorszy los byłby udziałem załóg rozpoznających zasięg skażeń po uderzeniach atomowych. Jeśli nie zostaliby zestrzeleni podczas misji, czekałaby ich pewna śmierć od promieniowania.

Większy brat Hoplity, Mi-24 Hind („Łania") doczekał się wielu monografii, opisujących wyczerpująco jego historię i najdrobniejsze elementy kadłuba. Tymczasem Mi-2, pełniący przez lata rolę „konia roboczego" pułków śmigłowcowych doczekał się w kraju, prócz kilku artykułów, tylko skromnej monografii w serii TBiU. Za granicą sytuacja przedstawia się niewiele lepiej i gdyby nie witryny internetowe prowadzone przez entuzjastów lotnictwa (co zresztą widać w mojej bibliografii) większość historii uzbrojonych „mi dwójek" poszłaby w zapomnienie razem ze starzejącymi się maszynami i odchodzącymi na emeryturę żołnierzami.

Zobacz też

  1. Początki przemysłu czołgowego w Polsce Ludowej

Bibliografia

Źródła:

  1. Przeciwpancerny pocisk kierowany 9M14M (9M14). Opis Techniczny, Warszawa 1968.
  2. Szymański E., Uzbrojenie śmigłowca Mi-2, Oleśnica 1994.

Opracowania, artykuły, materiały internetowe:

  1. 56 Pułk Śmigłowców, 56 KPŚB.
  2. Kronika, 49 PSB (strona nieaktywna, link do wersji zarchiwizowanej).
  3. Mi-2 Helicopter. History of Development, MIL Moscow Helicopter Plant.
  4. Mil Mi-2 Hoplite, „helis.com".
  5. PZL Świdnik Mi-2, www.plock.edu.pl.
  6. Czwalinga J., Mi-2 „Hoplite", „Zlinek", No. 4, Vol. III.
  7. Drendel L., Huey, Carrollton 1983.
  8. Fiszer M., Gruszczyński J., Bylica T., The Mi-2 Helicopter, „combataircraft.com".
  9. Girke T., Bader G., Mi-2, Rinteln 1998.
  10. Grzegorzewski J., Śmigłowiec Mi-2, Warszawa 1979.
  11. Zaloga S., Balin J.G., Anti-tank helicopters, London 1986.

Przypisy

1 L. Drendel, Huey, Carrollton 1983, s. 30.

2 Mi-2 Helicopter. History of Development, MIL Moscow Helicopter Plant.

3 J. Grzegorzewski, Śmigłowiec Mi-2, Warszawa 1979, s. 2.

4 Mil Mi-2 Hoplite, „helis.com".

5 J. Grzegorzewski, op. cit., s. 2.

6 M. Fiszer, J. Gruszczyński, T. Bylica, The Mi-2 Helicopter, „combataircraft.com", s. 1.

7 Ibidem.

8 Ibidem, zbudowano tylko 30 sztuk; patrz też: T. Girke, G. Bader, Mi-2, Rinteln 1998, s. 3; J. Czwalinga, Mi-2 „Hoplite", „Zlinek", No. 4, Vol. III, s. 111.

9 E. Szymański, Uzbrojenie śmigłowca Mi-2, Oleśnica 1994, s. 9-11.

10 56 Pułk Śmigłowców, 56 KPŚB; nazewnictwo jednostek zmieniało się z biegiem lat.

11 Kronika, 49 PSB (strona nieaktywna, link do wersji zarchiwizowanej).

12 E. Szymański, op. cit., s. 9 – 11.

13 E. Szymański, op. cit., s. 58.

14 M. Fiszer, J. Gruszczyński, T. Bylica, op. cit., s. 3; prawdopodobnie na świecie przetrwał tylko jeden Mi-2 US, w muzeum w Nikaragui (zob. fotografię).

15 M. Fiszer, J. Gruszczyński, T. Bylica, op. cit.; 56 Pułk Śmigłowców, 56 KPŚB.

16 S. Zaloga, G. J. Balin, Anti-tank helicopters, London 1986, s. 4, 6.

17 M. Fiszer, J. Gruszczyński, T. Bylica, op. cit., s. 3.

18 Przeciwpancerny pocisk kierowany 9M14M (9M14). Opis Techniczny, Warszawa 1968, s. 6.

19 E. Szymański, op. cit., s. 82.

20 M. Fiszer, J. Gruszczyński, T. Bylica, op. cit., s. 3, patrz też: 56 Pułk Śmigłowców, 56 KPŚB.

21 Kronika, 49 PSB; M. Fiszer, J. Gruszczyński, T. Bylica, op. cit. przesuwają opisane zdarzenie na 1976 i ćwiczenia Tarcza-76.

22 Mi-2 Helicopter. History of Development, MIL Moscow Helicopter Plant.

23 E. Szymański, op. cit., s. 9-11.

24 M. Fiszer, J. Gruszczyński, T. Bylica, op. cit., s. 3

25 Ibidem.

26 Zob. fotografię.

27 Fot. w serwisie airliners.net; pierwsza strona okładki pisma „Zlinek", No. 4, Vol. III.

28 M. Fiszer, J. Gruszczyński, T. Bylica, op. cit., s. 3.

29 J. Czwalinga, op. cit., s. 111; M. Fiszer, J. Gruszczyński, T. Bylica, op. cit., s. 3-4; PZL Świdnik Mi-2, www.plock.edu.pl.

Zredagował: Kamil Janicki