niedziela, 12 kwietnia 2015

Smoleńsk: Miasto Bohater


  aktualizacja: 20:00wyślijdrukuj
„To była pierwsza z kilkunastu relacji jakie tego dnia nadałem sprzed bramy smoleńskiego lotniska. Przed kamerą stałem równo 20 godzin" (fot.arch)

Trzech reporterów i trzy poruszające relacje. Kiedy 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku rozbił się prezydencki Tupolew, reporterzy TVP Info przygotowywali się, by pokazać trudną dla nas 70 rocznicę mordu w lesie katyńskim. To miało być święto zadumy. Tymczasem nasi koledzy: Jarosław Olechowski, Paweł Prus i Jakub Stefaniak stali się świadkami tragicznej historii, która odcisnęła ogromne piętno na Polsce. I w tych tragicznych dniach przed dwoma laty musieli przekazywać z Rosji wstrząsające informacje.

Jarosław Olechowski: „Przecież prezydenckie samoloty nie spadają!" 

Musisz szybko jechać na lotnisko w Smoleńsku. Podobno rozbił się prezydencki samolot – mój redakcyjny kolega Paweł Prus mówił szybko i nerwowo. Stałem właśnie pośrodku wojskowego cmentarza w Katyniu. Do Rosji przyjechaliśmy cztery dni wcześniej. Razem z pozostałymi dziennikarzami TVP mieliśmy relacjonować obchody 70. rocznicy Zbrodni Katyńskiej, wizyty premiera Donalda Tuska i prezydenta Lecha Kaczyńskiego. 10 kwietnia Paweł relacjonował na żywo przebieg uroczystości w Katyniu. Ja przygotowywałem materiał do wieczornego wydania serwisu informacyjnego. Dla całej naszej ekipy to miał być ostatni dzień wytężonej pracy. 

– To nie jest żart – krzyknął Prus do słuchawki, próbując zmusić mnie do działania. –Już do ciebie idę – odparłem, kończąc rozmowę. 

To co powiedział było tak nieprawdopodobne, że nie potraktowałem jego słów poważnie. Przecież prezydenckie samoloty nie spadają! Sądziłem, że Paweł uległ panice. – Może samolot miał jakąś drobną awarię albo były jakieś problemy przy lądowaniu, ale zapewne skończyło się na kilku drobnych siniakach – myślałem. Szybkim krokiem podszedłem do naszego wozu satelitarnego rozstawionego na katyńskiej polanie. Przy samochodzie zebrała się już grupa dziennikarzy, nerwowo gestykulujących i rozmawiających między sobą. Nikt jeszcze nie potwierdził oficjalnie informacji o katastrofie, ale czułem że dzieje się coś niedobrego. 

– Władek pakujemy się i pędem do Smoleńska, na lotnisko – krzyknąłem do przechodzącego obok operatora Władysława Malarowskiego. Szybko odszukaliśmy naszego dźwiękowca i kierowcę w jednej osobie. We trójkę ruszyliśmy na parking. – Panowie, nie biegnijcie. Nie róbcie sensacji – zatrzymała nas Barbara Włodarczyk, nasza rosyjska korespondentka. Ona też nie miała żadnych pewnych informacji. Z plotek zasłyszanych u innych dziennikarzy wiedzieliśmy tylko tyle, że prezydencki samolot miał problemy przy lądowaniu. Według jednej z wersji zdarzeń w trakcie tego manewru zahaczył o drzewa, ale bezpiecznie wylądował. Według innej miał się rozbić, a maszyna zamieniła się w kulę ognia. Kiedy tylko minęliśmy bramę katyńskiego cmentarza rzuciłem się pędem do samochodu. Do parkingu zostało jeszcze kilkaset metrów, ale tę odległość pokonałem w iście olimpijskim tempie. Krew buzowała w żyłach, a potężny zastrzyk adrenaliny dał mi moc. Za mną biegła reszta naszej grupy. 

Zdyszany czekałem na resztę ekipy. Wtedy znów zadzwonił telefon. – Halo tu Warszawa, wchodzisz na antenę – powiedział męski głos, a po sekundzie z reżyserki przełączono mnie do studia i usłyszałem prowadzącego poranne wydanie TVP Info Sławomira Siezieniewskiego: – W drodze na smoleńskie lotnisko jest nasz reporter Jarosław Olechowski, Jarku czy wiesz co stało się z prezydenckim samolotem? 

Mądrala. Sam wiedział zapewne więcej ode mnie. Prezenterzy, nawet w telewizyjnym studiu mają stały dostęp do internetu i depesz agencji informacyjnych. W pogotowiu jest też wydawca programu, który może przekazywać mu najświeższe informacje. Ja miałem tylko kilka zasłyszanych w biegu plotek. Opowiedziałem o dwóch różnych wersjach zdarzeń. O samolocie koszącym drzewa, którego pasażerom nic złego jednak miało się nie stać i maszynie, która zmieniła się w kulę ognia. Zastrzegłem, że są to informacje nieoficjalne, których na razie nie potrafię zweryfikować.
W tym czasie moi koledzy dobiegli już do samochodu. Kierowca uruchomił silnik i przez otwarte szeroko drzwi nerwowymi gestami wołał mnie do środka. Widziałem jak do auta wciska się jeszcze jeden pasażer – Marcin Wojciechowski, reporter „Gazety Wyborczej". Był jednym z tych dziennikarzy, którzy do Smoleńska przylecieli rządowym samolotem, godzinę przed prezydentem. My mieliśmy własne samochody, oni uzależnieni od transportu zapewnionego przez Kancelarię Prezydenta, próbowali desperacko złapać okazję do miasta. 

Cmentarz polskich oficerów w Katyniu oddalony jest od Smoleńska o blisko 30 kilometrów. Normalnie pokonanie tej trasy wąską i dziurawą szosą zajmuje dobre 40 minut. Teraz pędziliśmy na złamanie karku, 160 kilometrów na godzinę z włączonymi długimi światłami i przecinającym powietrze rykiem klaksonu. Co chwila uderzaliśmy głowami o dach auta wyrzuconego na nierównościach jezdni. Przed nami gnał samochód z dziennikarzami „Wiadomości". Jechaliśmy środkiem szosy spychając inne auta na pobocza. Po kilkunastu minutach byliśmy już na przedmieściach Smoleńska. Chwilę błądziliśmy po wąskich uliczkach miasta. Kiedy znaleźliśmy właściwą drogę okazało się, że jest już zablokowana. Ale na widok naszych dziennikarskich akredytacji milicjanci ustąpili i pozwolili przejechać. Dotarliśmy do głównej bramy portu lotniczego. 

Wyskoczyłem z samochodu. Koledzy z „Wiadomości" już dyskutowali z oficerem służby ochraniającej port lotniczy. Zwalisty mężczyzna w przyciasnym mundurze i czapce z monstrualnym rondem był wyraźnie zmieszany. Polscy dziennikarze wprowadzili chaos w jego uporządkowany świat. Widać było, że ten stary żołnierz nie przywykł do wykonywania poleceń osób niższej szarży, a co dopiero cywilów. Machał rękami starając odgonić dziennikarzy jak natrętne muchy. Skapitulował widząc, że z podjeżdżających samochodów wysiada mrowie kolejnych „innostrańców". – To nie tu. Samolot spadł dwa kilometry stąd. Jedźcie za mną, to wam pokażę – wysapał. 

Wróciliśmy do aut. Po chwili z tumanów kurzu wyłoniło się czarne sportowe audi z milicyjnym kogutem na dachu. W kolumnie ruszyliśmy przez miasto i po niespełna 10 minutach dotarliśmy na przedmieścia Smoleńska. Milicyjne audi zjechało na pobocze. My też zaparkowaliśmy i wyskoczyliśmy z samochodów. 

Operator szarpał się z kamerą, dźwiękowiec szukając swojego sprzętu przewalał w bagażniku torby porozrzucane w trakcie szaleńczej jazdy. – Szybciej, szybciej – poganiałem kolegów. Krew znów buzowała w żyłach, adrenalina uderzyła do głowy. 

Pobiegliśmy w kierunku niewielkiego zagajnika. Przeskoczyłem przez niski płotek ogradzający trawnik przed przydrożnym salonem samochodowym. Potrąciłem mechanika wychodzącego z otwartych drzwi warsztatu. Z jego rąk wysypały się klucze. Posłał w moim kierunku wiązankę przekleństw, ale nawet nie odwróciłem się w jego kierunku. Na podjeździe autosalonu stało kilka wozów strażackich. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do rozciągającej się przed mną ściany drzew. 

W głąb zagajnika prowadziły białe wstęgi strażackich węży. Biegłem wzdłuż jednego z nich licząc, że tym tropem dotrę do miejsca katastrofy. Wtedy poczułem mocne szarpniecie. – Dawaj na zad – charczał jakiś niski męski głos. Szarpnąłem ramieniem. Mężczyzna zatoczył się i wpadł pod moje nogi. Przeskoczyłem nad nim i chciałem biec dalej, ale z obu stron dopadły mnie dwie ciemne postaci. Milicjanci wzięli mnie pod ręce i wyprowadzili z lasu. Inni dziennikarze też szarpali się z mundurowymi. Tłumaczyliśmy, że mamy akredytacje, że samolot, który się rozbił wiózł naszego prezydenta. Ale oni nie słuchali. Odgrodzili zagajnik szczelnym kordonem.
 To co powiedział było tak nieprawdopodobne, że nie potraktowałem jego słów poważnie. Przecież prezydenckie samoloty nie spadają.
Ruszyłem z powrotem w kierunku salonu samochodowego. Obszedłem budynek z prawej strony i brodząc przez podmokłe pole dotarłem do ściany lasu. Pierwsze co zauważyłem, to połamane jak zapałki grube brzozy. Po chwili między pniami drzew wypatrzyłem biały statecznik samolotu wbity w ziemię. Dostrzegł mnie wówczas jeden z milicjantów pilnujących miejsca katastrofy. Ruszył w moim kierunku, pokrzykiwał i wygrażał uniesioną w górę ręką. Wycofałem się przez ściernisko. 

Na betonowym placyku przed autosalonem odpoczywała grupa ratowników zmęczonych akcją. Butle i kaski rzucili pod koła wiekowego strażackiego ziła. Sami schronili się w cieniu ciężarówki. Postanowiłem się przysiąść. Przyjęli mnie nieufnie. Wyciągnąłem zmięte pudełko papierosów. – Polskie, proszę bardzo – wyciągnąłem rękę w kierunku krępego szatyna z zadartym nosem. Chwilę się wahał, ale w końcu sięgnął po papierosa. Po chwili zaczął mówić. 

– Tych co lecieli tym samolotem już nie ma. Wszyscy zginęli. Jak przyjechaliśmy na miejsce i zobaczyliśmy co się stało, to nawet nie wzywaliśmy karetek pogotowia. Nie było po co – wycedził. Michaił ze szczegółami opowiedział jak wyglądały ostatnie minuty lotu prezydenckiego Tupolewa. Papieros nie zdążył się dopalić. Cisnąłem niedopałek na ziemię, w kierunku strażaków rzuciłem krótkie „spasiba". 

Podbiegłem do wozu. Operatorzy wysyłali już pierwsze materiały zarejestrowane na miejscu katastrofy. Nadawaliśmy na cały świat. Czekałem na swoje wejście. W głowie próbowałem jeszcze raz przeanalizować to, co usłyszałem od Michaiła, ułożyć sensowne zdania. Kiedy w słuchawce usłyszałem wywołanie z Warszawy w głowie poczułem pustkę. Zacząłem mówić, byłem jak w transie: – Prezydencki samolot rozbił się 150 metrów od miejsca, w którym stoję. Według naocznych świadków maszyna leciała nisko nad ziemią, przechylona na lewe skrzydło, pod kątem 45 stopni. Samolot zahaczył o drzewa, runął na ziemię i stanął w płomieniach. Według ratowników, z którymi rozmawiałem przed chwilą, wszyscy pasażerowie zginęli. 

To była pierwsza z kilkunastu relacji jakie tego dnia nadałem sprzed bramy smoleńskiego lotniska. Przed kamerą stałem równo 20 godzin.

„Widzę jak wyciągają telefony komórkowe i zaczynają nerwowo dzwonić do Polski, aby dostać potwierdzenie tej informacji. Zła wiadomość powoli roznosi się po całym cmentarzu" (fot.Maksymilian Rigamonti/Reporter)
Paweł Prus: „To wiadomość nie z tego świata" 

Myślami wszyscy byliśmy już w domu. 10 kwietnia to miał być nasz ostatni dzień pracy w Smoleńsku. Od blisko dwóch tygodni nie spałem we własnym łóżku. Najpierw był zamach bombowy w moskiewskim metrze: cztery dni spędziłem w Moskwie, od świtu do nocy robiąc relacje na żywo. Potem ledwo zdążyłem przepakować walizkę w Warszawie – i już siedziałem w jednym z kilkunastu samochodów TVP, które kolumną jechały do Smoleńska. Po tygodniu pracy na terenie Rosji wszyscy byliśmy zmęczeni i myśleliśmy tylko o powrocie. 

Dzień wcześniej, 9 kwietnia wieczorem, jak co dzień, wszyscy spotkaliśmy się na dole, w hotelowej restauracji, aby szczegółowo zaplanować następny dzień. Tak, aby nic nas nie zaskoczyło, a realizacja ponad trzygodzinnej transmisji na żywo z uroczystości w lesie katyńskim przebiegła gładko i bez problemów. Minuta po minucie omawialiśmy, kto co robi, gdzie stoją wozy, jak i kiedy montujemy materiały.

10 kwietnia o świcie jedziemy na cmentarz polskich oficerów. Na miejscu jestem już o 7 rano – w Polsce to dopiero godzina 5, więc jest czas, aby napić się kawy i przygotować do wejść na żywo. Po kilkunastu minutach czuję, że pogoda jest gorsza niż w poprzednich dniach. Jest bardzo wilgotno, korony drzewa nie przepuszczają słońca. Chwilami zaczynam trząść się z zimna. Ale czas mija szybko. Rozpoczynam pierwsze wejścia na żywo do „Poranka TVP Info". Rozmawiam przed kamerą z Aleksandrem Gurianowem, ekspertem ds. Katynia w Ośrodku Badań nad Zbrodniami Stalinowskimi „Memoriał". W międzyczasie na cmentarzu pojawia się coraz więcej osób. Przyjeżdżają rodziny pomordowanych w Katyniu oficerów. 

Na cmentarz przyjeżdża też mój kolega z TVP Info, Jarek Olechowski. Od tygodnia pracujemy razem w Smoleńsku dzieląc się obowiązkami. Na ten dzień umówiliśmy się, że ja zajmę się relacjami na żywo z cmentarza, a Jarek razem z naszą ekipą filmową zrobi reportaż o rodzinach pomordowanych oficerów. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Brakuje tylko pary prezydenckiej oraz delegacji gości, aby ruszyła transmisja na żywo. 

W pewnym momencie łapie mnie za rękaw Basia Włodarczyk, wówczas korespondentka TVP w Moskwie. Mało kto z polskich dziennikarzy wie o Rosji tyle, co ona, więc przyjechała z nami do Smoleńska, aby nam pomóc w organizacji transmisji. Basia szepcze mi do ucha: 

 Słuchaj, Wiktor Bater przed chwilą krzyknął coś o samolocie, który miał problemy przy lądowaniu w Smoleńsku i pojechał na lotnisko sprawdzić, co się dzieje. Mówił, że to może być samolot prezydencki – mówi. 

Wiadomość wydaje się być tak nieprawdopodobna, że w pierwszej chwili zastanawiamy się dlaczego tak doświadczony reporter jakim jest Bater, w ogóle w nią uwierzył. Z depesz Polskiego Radia wiemy, że prezydencki samolot wylądował w Smoleńsku kilka minut temu. Ktoś inny, mówi, że słyszał od oficerów BOR-u, że kolumna samochodów wioząca prezydenta i gości jest już w drodze i za chwilę ma się pojawić na cmentarzu. Ale ziarno niepewności zostało zasiane.
Widzimy jak na końcu alejki wychodzącej z polskiej części katyńskiego cmentarza znika Bater ze swoim operatorem. Zapada decyzja, że jedna ekipa, tak na wszelki wypadek, pojedzie na lotnisko sprawdzić, czy naprawdę nic się tam nie dzieje. 

W jednej chwili rozdzwaniają się telefony. Z każdej strony padają coraz to nowe, szczątkowe informacje. – Samolot rozbił się przy lądowaniu – ktoś mówi. Ktoś inny: – Podobno wylądował, ale nie wyhamował i wypadł z pasa. To polski Jak 40 – ktoś dorzuca. Całość nie udaje się ułożyć w żadną logiczną treść. Ale już wiemy na pewno, że coś złego wydarzyło się na lotnisku. Sekundę później ktoś cytuje depeszę agencji Reuter: W Smoleńsku rozbił się samolot z prezydentem Polski na pokładzie. Zginęło 87 osób. 

To wiadomość nie z tego świata. Jakaś koszmarna pomyłka. Przecież prezydent wylądował i jest już w drodze – tak przynajmniej myśleliśmy do tej pory. Przecież to niemożliwe, żeby rozbił się samolot prezydencki. Samoloty z głowami państwa nie spadają, ot tak sobie, na ziemię. Takich myśli jest wiele, ale mimo to gdzieś głęboko czai się przeczucie, że to może być prawda. 

Wyciągami telefon i dzwonię do Jarka. W dwóch zdaniach mówię mu, co się stało i że musi przerwać pracę i jak najszybciej jechać na lotnisko. Po chwili widzę jak przedziera się przez tłum ludzi i razem z ekipą biegnie już do wyjścia. Kolejna myśl – powiadomić Warszawę. Dzwonię do wydawcy. I tylko słyszę: – Paweł, dzwoń do reżyserki, niech przełączą cię na studio i mów wszystko, co wiesz! 

Po chwili, słyszę głos Sławka Siezieniewskiego w słuchawce, który mówi do widzów, że pod Smoleńskiem rozbił się polski samolot. I że to prawdopodobnie Jak 40. Zadaje mi pytanie czy mam bliższe informacje na ten temat. Staram się mówić najspokojniej jak potrafię, ale słyszę, że głos mi drży – sam nie wiem czy z zimna czy z emocji. Mówię wszystko co wiem, co chwila podkreślając, że to niepotwierdzone, nieoficjalne informacje i że jedziemy na lotnisko. 

Po głowie krążą mi słowa, które powiedział Sławek: „Rozbity samolot to prawdopodobnie mały Jak 40." Wiem, że to nie może być prawda. Wcześniej przy wejściu na cmentarz spotykam Wojtka Cegielskiego z Polskiego Radia, który narzeka, że na pokładzie Tupolewa zabrakło miejsca dla dziennikarzy, dlatego wsadzono ich do naprędce podstawionego Jaka i wysłano oddzielnym lotem. Teraz, godzinę po tym spotkaniu dociera to do mnie. To nie Jak 40 rozbił się w Smoleńsku. Ten samolot wylądował dużo wcześniej. To Tupolew, na pokładzie którego musiał być prezydent. W głowie przelatuje mi lista pasażerów tego lotu. Myśl, że wszyscy zginęli wciąż wydaje mi się zbyt abstrakcyjna. Naprawdę nie potrafię w tym momencie w to uwierzyć. 
 W głowie przelatuje mi lista pasażerów tego lotu. Myśl, że wszyscy zginęli wciąż wydaje mi się zbyt abstrakcyjna. Naprawdę nie potrafię w tym momencie w to uwierzyć.
Kolejne łączenia telefoniczne. Po chwili – relacja na żywo, z miejsca, gdzie niespełna godzinę temu mówiłem widzom, że niedługo tu na cmentarzu pojawi się prezydent z małżonką i rozpoczną się oficjalne uroczystości ku pamięci pomordowanych polskich oficerów. Dopiero gdy kończę połączenie, widzę przerażenie na twarzach osób, które stoją w pobliżu. To przedstawiciele rodzin katyńskich, którzy zauważyli dziwne ożywienie ze strony dziennikarzy. W trakcie mojego wejścia podeszli bliżej, aby usłyszeć, co takiego się stało. Widzę jak wyciągają telefony komórkowe i zaczynają nerwowo dzwonić do Polski, aby dostać potwierdzenie tej informacji. Zła wiadomość powoli roznosi się po całym cmentarzu. Wzrokiem szukam posłów Prawa i Sprawiedliwości – część z nich przyjechała do Smoleńska samochodami. Widzę jednego z nich – posła, którego wszyscy znają z ekranów telewizorów. Dorosły mężczyzna płacze trzymając słuchawkę przy uchu. To dla mnie prawdziwy znak, że stało się najgorsze. 

Płaczą i inni. W pewnym momencie przez mikrofon informację o tragedii w Smoleńsku podaje Jacek Sasin z Kancelarii Prezydenta. Płacze coraz więcej osób. Niektóre z nich nerwowo wypytują, jak najszybciej można wrócić do Polski. Duchowni obecni na cmentarzu – w programie była msza z udziałem prezydenta – rozpoczynają zbiorową modlitwę. Najpierw w intencji rannych – bo pojawiła się informacja, że nie wszyscy zginęli. Kolejna modlitwa jest już w intencji ofiar – wszystkich, którzy zginęli na pokładzie samolotu Tu-154M. Widzę jak nasi operatorzy ustawiają się na stanowiskach. Bez zbędnego słowa ustaleń zaczynam transmisję z tego co się dzieje na cmentarzu. Nie ma żadnego planu, scenariusz napisał się sam – mimo to, każdy wie co ma robić. 

W tym czasie reszta naszej ekipy gromadzi się wokół wozów satelitarnych. Na małym ekranie mamy podgląd tego, co się dzieje na antenie TVP Info. Pojawia się pierwsza lista ofiar. W międzyczasie kończy się modlitwa na cmentarzu. Autokary zabierają wszystkich gości i odwożą na dworzec kolejowy - specjalny pociąg ma ich zawieźć jak najszybciej do Polski. Zostajemy na cmentarzu sami. Widzimy relacje naszych kolegów, którzy stoją 200 metrów od miejsca katastrofy. Podglądamy na antenie TVP Info jak ludzie spontanicznie zbierają się na Krakowskim Przedmieściu. A my wciąż jesteśmy w pustym jak nigdy lesie katyńskim. Za dwie godziny mam łączenie satelitarne do specjalnego wydania „Panoramy". Z miejsca obok wozów satelitarnych, gdzie pod specjalnym zadaszeniem stoją puste trzy krzesła. Dwa po lewej mieli zająć nasi dziennikarze. Krzesło po prawej – było dla prezydenta, który miał nam udzielić ekskluzywnego wywiadu zaraz po uroczystościach...
„Późnym wieczorem, docieram na miejsce katastrofy. Widzę Jarka Olechowskiego (na zdjęciu - red.)z papierosem w ręku – palenie rzucił rok temu, ale dziś w jednej chwili wrócił do nałogu". (fot. arch.)
Późnym wieczorem, docieram na miejsce katastrofy. Widzę Jarka Olechowskiego z papierosem w ręku – palenie rzucił rok temu, ale dziś w jednej chwili wrócił do nałogu. Umawiamy się, że zostanie pod bramą lotniska do późnej nocy. Ja mam się wyspać i zająć jego miejsce następnego dnia o świcie. Zasypiam około trzeciej w nocy. Wcześniej przez okno obserwuje jak przed bramą lotniska ustawia się sześć wielkich samochodów – chłodni. Kolejne dni pracujemy od świtu do nocy. Nikt tu nie liczy przepracowanych godzin. 

Na miejscu pojawiają się dziesiątki polskich dziennikarzy i fotoreporterów. Wszyscy sobie pomagamy, znika obecna na co dzień rywalizacja między redakcjami. Ci, dla których zabrakło miejsca w hotelu śpią na podłodze u tych, co przyjechali wcześniej. 

11 kwietnia po południu na naszym stanowisku pod bramą lotniska zmienia mnie Jarek Olechowski. Idę do hotelu wziąć prysznic i zjeść obiad. Widzę na parkingu trzy duże autokary wyładowane dziennikarzami. W ostatniej chwili wskakuję do autobusu. Pytam się innych, dokąd jadą. Dowiaduję się, że na lotnisko gdzie odbędzie się ceremonia przekazania trumny z ciałem prezydenta Lecha Kaczyńskiego. W ten sposób, zupełnie przypadkowo wziąłem udział w najbardziej wzruszającej uroczystości, która miała miejsce w Smoleńsku. Pierwszy raz w życiu widziałem polskich fotoreporterów robiących zdjęcia ze łzami w oczach. 

Kolejne dni upływały nam na trwającej od świtu do nocy pracy. Większość dziennikarzy wyjechała – była potrzebna w Polsce, bo to właśnie tam, działo się teraz najwięcej. My zostaliśmy dłużej. Byliśmy świadkami akcji podnoszenia wielkich fragmentów wraku samolotu. Widzieliśmy jak ze szczątków kadłuba wygrzebano niemal nienaruszony prezydencki wieniec, który Lech Kaczyński miał złożyć na cmentarzu katyńskim. I po raz pierwszy w życiu spotkaliśmy się z problemem, jak mówić o tym, co się wydarzyło. Szczegóły, które poznawaliśmy od osób, biorących udział w akcji ratunkowej były tak drastyczne i przerażające, że musieliśmy zachować je tylko dla siebie.
„Pamiętam jak koleżanki z redakcji dzwoniły do Kancelarii Prezydenta. Na głośnomówiącym odezwała się kobieta. Nie można było zrozumieć co mówi… tak płakała. Wtedy wiedzieliśmy, że stało się najgorsze". (fot. arch.)
Jakub Stefaniak: „Nad pustą kartką księgi kondolencyjnej po raz pierwszy zacząłem płakać". 

Godzina 18.56 czasu moskiewskiego. Poniedziałek, 12 kwietnia 2010 r. Kilkadziesiąt kilometrów od centrum Moskwy. Za chwilę odjedzie pociąg, który ma zawieźć mnie na Białoruskij Wokzał w stolicy Rosji. Tam mam spotkać się z naszym moskiewskim korespondentem, który da mi jakieś pieniądze, bo te co zabrałem w pośpiechu z Polski wystarczyły zaledwie na bilet kolejowy i kawę na lotnisku Szeremietiewo. Jestem wystraszony. Boże, przecież ja nigdy nie byłem w Rosji, zawsze przerażał mnie ten kraj. 

Osiem godzin temu byłem przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie. Miałem wejścia na żywo. Obok mnie setki ludzi i cisza – taka, że było słychać jak płonie tysiące zniczy. Czekałem na telefon od Piotra Dudy – ówczesnego ministra z Kancelarii Prezydenta. Telefon zadzwonił, ale to była moja szefowa. Przekazała krótki komunikat: wracaj do redakcji, za kilka godzin masz samolot do Moskwy. Nie było czasu na pakowanie i przygotowania. Na Okęcie pojechałem tak jak stałem. Gdy lotowski embraer wzniósł się w powietrze wróciły wspomnienia sprzed dwóch dni. 

10 kwietnia 2010 godzina 8.30 – byłem wtedy w redakcji TVP Info w Warszawie. Szykowałem się do pracy. Miałem przygotować materiał – relację z obchodów 70. rocznicy zbrodni katyńskej. Około godziny 9. pierwszy komunikat: Coś wydarzyło się z prezydenckim samolotem. Wykonałem kilka telefonów. Z każdą chwilą napięcie wzrastało. W końcu – padła informacja – ta, której nikt nie chciał usłyszeć. Samolot spadł. Nie wiadomo, czy ktokolwiek przeżył. Pamiętam jak koleżanki z redakcji dzwoniły do Kancelarii Prezydenta. Na głośnomówiącym odezwała się kobieta. Nie można było zrozumieć co mówi… tak płakała. Wtedy wiedzieliśmy, że stało się najgorsze. 

Mój pociąg dojechał do stacji Białoruski Wagzal. Tam czekał na mnie Marcin Śmiałowski – od stycznia 2010 r. korespondent TVP w Moskwie. Wtedy się poznaliśmy, wcześniej kilka razy rozmawiałem z nim przez telefon. – Dokąd jedziemy?– zapytał. Powiedziałem, że do Instytutu Ekspertyz Sądowych, bo o 22.15 czasu polskiego mam wejście do „Info Dziennika". Wtedy nie wiedziałem nawet jeszcze gdzie będę spał. 

Weszliśmy do metra. To tam przed katastrofą smoleńską doszło do zamachów terrorystycznych. Przeszły mi lekkie ciarki po plecach. Po 40 minutach wysiedliśmy na stacji Krasnogwardirskaja. Stamtąd jeszcze 25 minut piechotą między magazynami i zabudowaniami przypominającymi składy wojskowe. W oddali widziałem białego mercedesa z napisem TVP. To nasz wóz satelitarny. Przyjechał z Kielc. W szoferce trzy osoby – zmarznięte i głodne. Nie ucieszyły się, że mnie widzą, bo były tu od rana, a moje przybycie oznaczało, że jeszcze nie pójdą spać. Zrozumiałem tę złość, bo wiedziałem , że przez cały dzień pracowali, a całą ostatnią noc jechali do Moskwy ze Smoleńska. Przywitałem się, porozmawialiśmy chwilę i zaczęliśmy przygotowywać się do pracy.
„Czekaliśmy też na każde wyjście Ewy Kopacz. Polska minister zdrowia przychodziła do nas często. Prosiła, by nie podawać niesprawdzonych informacji, a my prosiliśmy, by co jakiś czas podawała nam nowe fakty, żebyśmy nie musieli bazować na spekulacjach" (fot.arch.)
Marysia Stepan, koleżanka z „Wiadomości" przekazała mi najważniejsze informacje, które pojawiły się, gdy byłem w podróży. Do tego dodałem to, co wiedziałem już wcześniej. O godzinie 22.15 byłem już na antenie. Nie pamiętam co wtedy opowiadałem, zarejestrowałem zaledwie jedno pytanie które w tej rozmowie – relacji się pojawiło: „Jak zachowują się Rosjanie?" Powiedziałem, że już po wyjściu z samolotu widziałem służby czekające na przybyszów z Polski – rodziny ofiar katastrofy. Milicjanci trzymali kartki z napisem: „Pomoc dla osób, które przyjechały do Moskwy w związku z tragedią pod Smoleńskiem". Tych kartek nie zapomnę do końca życia. 

Pracę kończymy o pierwszej w nocy. Jesteśmy 40 km od centrum, nie kursuje już metro. Wcześniej dowiedziałem się, że redakcja załatwiła mi hotel. Nazywał się „Sovietski". Jak dostać się do hotelu? Nie miałem pojęcia – od Marcina Smiałowskiego dostałem jakieś dolary. Co zrobić? Jak zamówić taksówkę? W tym czasie zadzwonił ktoś z Warszawy. – Kuba, jutro masz pierwsze wejście o 6 rano – usłyszałem. To oznaczało, że muszę być przy budynku instytutu o 5.30. 

Podszedłem do milicjanta, jednego, z tych, którzy całą dobę pilnowali wjazdu do Instytutu Ekspertyz Sądowych. Poprosiłem o pomoc w zamówieniu taksówki. – Wy z Polszy? – zapytał. – Da – odpowiedziałem. Milicjant zawołał młodszego stopniem, coś mu powiedział i za chwilę podjechała czarna wołga. Wysiadł z niej starszy mężczyzna w czerwonym szaliku i skórzanej kurtce. Okazało się, że na co dzień ten pracownik komunikacji miejskiej w Moskwie pracował teraz jako taksówka socjalna, wożąca ludzi związanych z tragedią pod Smoleńskiem. Byliśmy jego kolejnymi pasażerami, ale chyba nas polubił, bo gdy dowiedział się że jestem po raz pierwszy w Moskwie bardzo chciał zrobić nam wycieczkę i obwieźć dookoła Kremla. 

 Wy biedaki możecie nie mieć czasu w dzień, więc chociaż obejrzycie sobie w nocy z okna samochodu – mówił. Byłem wściekły, bo wiedziałem że tracę cenne minuty mojego snu. Mężczyzna wioząc nas zwalniał, gdy mijaliśmy jakiś zabytkowy budynek. Nie wiem do końca co mówił, wiem, że miał dobre intencje. 

Około pierwszej w nocy przywitały mnie olbrzymie drzwi Hotelu Sowieckiego. Pokój był czysty, ale bardzo sowiecki. Padłem na łóżko. Za chwilę obudził mnie dźwięk budzika w komórce. Szybka toaleta i wymarsz do metra. Recepcjonistka wskazała mi drogę. Stacja Dynamo. 55 minut i byłem już blisko celu. Jeszcze tylko 25 minut marszu i znalazłem się przed Instytutem Ekspertyz Sądowych. W międzyczasie telefony z Warszawy. – Czy jesteś już gotowy? Czy możemy ustalić szczegóły twojej relacji? - słyszałem w słuchawce. Była 5.30. W Instytucie Ekspertyz Sądowych trwały już przygotowania do uroczystego przewiezienia na lotnisko trumny z ciałem Marii Kaczyńskiej...
Za murami polskiej ambasady w Moskwie - chwila odpoczynku między kolejnymi wejściami na żywo (fot.arch.)
Tego dnia również nie zapomnę. Nie było czasu na jedzenie, Warszawa dzwoniła co chwilę i chcieli relacji na żywo. W głowie huczało mi od dźwięku pracującego agregatu, ale trzeba było zebrać myśli. Co chwila pojawiały się nowe informacje. Wszyscy – bo obok mnie byli też radiowcy i Krzysio – kolega z PAP-u wymienialiśmy się pozyskiwanymi informacjami. Ustaliliśmy też, że nie przekraczamy pewnych granic – nie podajemy szczegółów dotyczących stanu ciał konkretnych osób, jesteśmy bardzo delikatni jeśli chodzi o rodziny ofiar katastrofy. Czekaliśmy też na każde wyjście Ewy Kopacz. Polska minister zdrowia przychodziła do nas często. Prosiła, by nie podawać niesprawdzonych informacji, a my prosiliśmy, by co jakiś czas podawała nam nowe fakty, żebyśmy nie musieli bazować na spekulacjach. 

Kolejny trudny dzień – kilka godzin snu i droga z hotelu do Instytutu Ekspertyz Sądowych. Tam już przygotowania do transportu kolejnych trumien z ciałami ofiar wypadku do Polski. W ciągu dnia dotarł do nas komunikat – musicie przestawić wóz satelitarny w okolice polskiej ambasady. Mieliśmy zaledwie kilka godzin na przemieszczenie się do miejsca oddalonego od Instytutu Ekspertyz Sądowych o kilkadziesiąt kilometrów. 

Za bramą ambasady poczułem się lepiej… trochę jak w Polsce. Płot ambasady tonął w kwiatach. Posesji pilnowało kilkunastu rosyjskich milicjantów. Flagi były opuszczone. Przyszedł do nas ambasador Jerzy Bahr. 

– Teren ambasady jest do waszej dyspozycji – powiedział. – Możecie ustawić wóz satelitarny gdzie chcecie, z szefem ochrony ustalcie od której do której chcecie pracować. Może jeszcze mogę wam w czymś pomóc? – zapytał. – Tak – odpowiedziałem. – Panie ambasadorze, nie mieliśmy możliwości dokonania wpisu do księgi kondolencyjnej w Polsce. Czy możemy to zrobić w ambasadzie? 

Bahr oczywiście zgodził się, mimo że sala z księgą była już zamknięta. Otworzono nam pomieszczenie. Było tam kilka stołów. Przy głównym wpisów dokonywali oficjele, przy bocznych – pozostali mieszkańcy Moskwy. Tam też usiedliśmy. Otworzyłem księgę na stronie, na której widniał wpis polskich zakonnic z pobliskiego kościoła. Przewróciłem na pustą, kolejną kartkę i zacząłem pisać. Wtedy po raz pierwszy od przyjazdu do Moskwy zacząłem płakać…. Boże! Przecież większość tych ludzi znałem. Wielu z nich często nagrywałem w sejmowych korytarzach, wielu spotykałem przy różnych oficjalnych okazjach. Do tej pory mam w telefonie ich numery… nie mam odwagi ich skasować.
Do naszej ekipy dotarła też inna informacja – w sobotę jedziemy na miejsce katastrofy, do Smoleńska. Przez całą niedzielę będziemy relacjonować co dzieje się na miejscu tragedii. To oznaczało dla nas że być może jest szansa na złapanie kilku godzin snu w samochodzie – z Moskwy do Smoleńska jest ok. 400 km. Myliłem się. Przez całą drogę nie mogłem zasnąć… 

Smoleńsk – niedziela rano – tego dnia udało nam się po raz pierwszy zjeść śniadanie. Z hotelu udaliśmy się w okolice lotniska. Było zimno, szaro. Pierwsze co pomyślałem o tym miejscu to, że jest idealnym planem filmowym do kręcenia horrorów. Wokół miejsca, gdzie od kilku dni paliły się znicze leżało mnóstwo połamanych, zmielonych wręcz drzew. To niemi świadkowie tragicznej katastrofy…. 

Około ósmej czasu polskiego pierwsza relacja. Odpowiedź na pytanie, jak w dzień pogrzebu prezydenckiej pary wygląda miejsce tragedii nikogo nie zdziwiła. Od rana przychodziło tu mnóstwo Rosjan. Niewiele mówili. Kładli kwiaty, palili znicze, modlili się lub po prostu stali w zadumie. Przyjeżdżali też Białorusini. Byli także polscy kierowcy ciężarówek. By zapalić znicz, parkowali ciężarówki na skraju drogi – wąskim poboczu. Pewnie w normalnych okolicznościach dostaliby mandat od miejscowej drogówki. Wtedy – nie, mimo, że milicjanci z stali tam prawie cały dzień. Stali tylko po to, by pilnować bezpieczeństwa, a nie uniemożliwiać oddanie hołdu tragicznie zmarłym. 

Dochodziła 20. Robiło się ciemno. Ludzi nie ubywało. Przez chwilę poczułem się trochę jak w Polsce, jakby był 1 listopada. Wiedziałem, że powoli nadchodzi czas mojego powrotu do Polski. Z lotniska w Smoleńsku udałem się na dworzec kolejowy. Marek Czunkiewicz – producent TVP wręczył mi bilet. Podjechał pociąg do Grodna, stamtąd miałem jechać do Kuźnicy Białostockiej i później do Warszawy. Wsiedliśmy z Markiem do wagonu. Przez okno zerknąłem raz jeszcze na stary komunistyczny napis – neon widniejący nad dworcem. Napis oznajmiał: „Smoleńsk: Miasto Bohater".
 Pomyślałem o tym miejscu to, że jest idealnym planem filmowym do kręcenia horrorów.

Brak komentarzy: