sobota, 16 stycznia 2016

Polowanie na wampira z Zagłębia


Józef Krzyk
 
19.04.2013 15:19
A A A
Zdzisław Marchwicki, szczupły i niewysoki, nie wyglądał na kogoś, kto byłby w stanie zadać tak silne ciosy jak te, od których zginęły ofiary ''wampira''. Podobno jednak założył się kiedyś z kolegami, że przejdzie z czterema ciężkimi workami cementu na plecach, i zakład wygrał. Prokurator wykorzystał tę opowieść podczas procesu.

Zdzisław Marchwicki, szczupły i niewysoki, nie wyglądał na kogoś, kto byłby w stanie zadać tak silne ciosy jak te, od których zginęły ofiary ''wampira''. Podobno jednak założył się kiedyś z kolegami, że przejdzie z czterema ciężkimi workami cementu na plecach, i zakład... (Fot. Kazimierze Seko/PAP)

Trwający ponad siedem lat pościg za seryjnym zabójcą grasującym na Śląsku i w Zagłębiu był jednym z największych dochodzeń kryminalnych w PRL. Z profilu psychologicznego wynikało, że "wampir z Zagłębia" to ktoś bardzo sprytny i nieprzeciętnie inteligentny. Człowiek, który został w końcu złapany, oskarżony i stracony, zupełnie nie pasował do tego opisu
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
Między listopadem 1964 r. a marcem 1970 r. "wampir", jak nazwała go ulica, zamordował 14 kobiet, a sześć innych ciężko zranił. Ciała ofiar znajdowano wSosnowcu, Będzinie, Czeladzi, Katowicach i Siemianowicach Śląskich.

Zabójca nie gwałci

Pierwszą ofiarą była sprzątaczka z jednego z katowickich zakładów. W sobotni wieczór 7 listopada 1964 r. wysiadła z pociągu w Dąbrówce Małej, kiedyś wsi, dziś północnej dzielnicy Katowic oddzielonej od Sosnowca rzeczką Brynicą.

- Spieszę się do męża, on już tam na mnie czeka - rzuciła na pożegnanie do koleżanek i poszła na skróty przez nasyp. Następnego ranka jej ciało znaleźli kolejarze.

Zginęła od siedmiu ciosów zadanych twardym przedmiotem w tył głowy. Morderca zaskoczył ją, gdy przechodziła przez tory (tam znaleziono ślady krwi), i wlókł po ziemi około 20 metrów. Pies tropiący doprowadził milicjantów do pobliskiego domu, okazało się, że 58-letnia kobieta zginęła kilka minut drogi od swojego mieszkania.

Zwłoki były obnażone od pasa w dół, ciało leżało z rozłożonymi nogami ugiętymi w kolanach, ale po oględzinach milicja uznała, że nie doszło do stosunku. Śledczy nie znaleźli też nic, co by mogło być przydatne w wytropieniu zabójcy.

Dziwnie natomiast zachowywał się mąż zamordowanej, który wiadomość o śmierci żony przyjął dosyć obojętnie. Przeciw niemu świadczyły też słowa żony rzucone koleżankom przy pożegnaniu. Śledczy zinterpretowali je tak: wybrała drogę przez nasyp, bo wiedziała, że mąż na nią czeka właśnie tam, a nie w domu.

Przesiedział w areszcie prawie pięć miesięcy, ale milicja uznała w końcu, że tak drobny mężczyzna nie zdołałby uderzyć z taką siłą ani wlec ofiary 20 metrów. 17 marca 1965 r., a więc gdy siedział w areszcie, w Będzinie, kilka kilometrów od Dąbrówki Małej, doszło do podobnego zabójstwa.

W pobliżu stacji kolejowej znaleziono zwłoki 34-letniej kobiety. Tak jak pierwsza ofiara zginęła po zmroku od ciosów ciężkim przedmiotem, ktoś zawlókł ją w krzaki i tam częściowo rozebrał. Śladów gwałtu nie było.

Rozmowa z psychiatrą Michaelem Stonem: ''Coraz więcej sfrustrowanych seksualnie mężczyzn siedzi w domu i kompensuje utraconą władzę brutalnym traktowaniem kobiet''



Rysopis pasujący do każdego

Śledczy zaczęli podejrzewać, że chodzi o seryjnego mordercę, dopiero dwa miesiące później. 14 maja 1965 r. w Grodźcu (wtedy samodzielnej gminie, dziś dzielnicy Będzina) w ten sam sposób co dwie poprzednie kobiety zaatakowana została 17-latka. Mimo ośmiu uderzeń w głowę przeżyła, bo mordercę zapewne spłoszyli przechodnie. I znów milicjanci nie znaleźli żadnego śladu.

Latem 1965 r. zabójca zaatakował kilka razy w ciągu miesiąca. Najpierw 22 lipca, w dniu święta PRL. W parku na Środuli w Sosnowcu do zmroku bawiło się wielu młodych, ale nikt z nich ani nie widział, ani nie słyszał, jak ktoś zamordował 45-letnią tramwajarkę. Jej ciało znalazł młody chłopak i przerażony zamiast po milicję pobiegł do domu. Matka natychmiast odesłała go do komisariatu i pół godziny później zdenerwowany świadek opowiedział milicjantom, że chyba otarł się o zabójcę, ale było zbyt ciemno, żeby mógł rozpoznać jego twarz. Gdy radiowóz przyjechał na miejsce, park był już pusty.

Cztery dni później w Łagiszy (dziś to dzielnica Będzina) "wampir" zaatakował po raz kolejny. Ale tym razem nie na odludziu, lecz w pobliżu przystanku, obok którego ciągle ktoś przechodził. Ciosy znów zadał ciężkim przedmiotem, ale zaatakowana doszła do siebie w szpitalu.

Szczęście miała też następna kobieta, napadnięta 4 sierpnia 1965 r. również w Łagiszy. W mglisty poranek napastnik uderzył ją w głowę w zagajniku nieopodal stacji, gdy spieszyła się na pociąg. Zbyt lekko, by zabić.

Zeznania obu tych kobiet niewiele dały - na ich podstawie nie można było określić nawet przybliżonego wieku napastnika. A podawane przez nie rysopisy mogły pasować do każdego.

Do końca roku "wampir" zabił kolejne dwie kobiety w Będzinie i dwie w sąsiedniej Czeladzi. Znów nie zostawił śladu.

Dziesiątą ofiarę, na którą napadł 12 grudnia 1965 r. w ponurym parku nad Brynicą w Czeladzi, uderzył, zawlókł w krzaki i zostawił otuloną w płaszcz. Gdy ją znaleziono, jeszcze żyła, ale obrażenia czaszki były rozległe - umarła trzy dni później, nie odzyskawszy przytomności.

Grupa "Anna"

Władze długo ukrywały informacje o zabójstwach, ale wieści rozchodziły się pocztą pantoflową, wywołując rosnącą panikę. Mężowie odprowadzali żony do pracy i czekali na nie na przystankach, gdy wracały. Pracownicom, które na taką ochronę nie mogły liczyć, zakłady pracy organizowały przewozy autobusowe - spod bramy fabrycznej aż na próg domu. Mówiło się, że "wampir" zabija, by w makabryczny sposób uczcić obchodzone w 1966 r. Millennium Polski - jedna kobieta na każdy rok tysiąclecia.


Ktoś w końcu doszedł do wniosku, że blokada informacji nie ma sensu, i w lokalnej gazecie oraz na słupach pojawiły się apele o ostrożność i ewentualne informacje o mordercy. W komendzie wojewódzkiej milicji powołano specjalny sztab do poszukiwań zabójcy. Początkowo kilkuosobowy, ale wkrótce rozrósł się do liczącej 3 tys. funkcjonariuszy grupy operacyjnej.

Grupa nosiła kryptonim "Anna", od imienia pierwszej ofiary, a jej szefem został podpułkownik Jerzy Gruba z Katowic. Do pomocy oddelegowano z Warszawy pułkownika Józefa Muniaka, naczelnika wydziału zabójstw Komendy Głównej. "Anna" miała do dyspozycji psy tropiące, najlepszy sprzęt i aż 400 aut.

Milicjanci skompletowali 100 tys. akt osobowych, a w kartotece - podstawowe informacje dotyczące 270 tys. osób z całej Polski. Podejrzani byli grzybiarze - bo chodzą po lasach, i motocykliści - bo sądzono, że "wampir" mógł jeździć na motorze, by łatwiej wymknąć się obławie. Skontrolowane zostały zakłady jubilerskie i zegarmistrzowskie, bo jednej z ofiar "wampir" ukradł zegarek, drugiej kolczyk, a jeszcze innej obrączkę.

Na ulice w charakterze przynęty wyszli milicjanci w kobiecych ubraniach, ale ponieważ było widać, że to przebierańcy, po pewnym czasie zastąpiły ich milicjantki znające dżudo i noszące pod chustkami chroniące głowy kaski. Jednak "wampir" nie zaatakował żadnej z nich.

Natomiast 19 lutego 1966 r. w Grodkowie niedaleko Będzina napadł na 45-letnią kobietę, którą uratowało tylko to, że po pierwszym ciosie nie straciła przytomności. Na jej krzyk okoliczne psy podniosły alarm, a z domów wybiegli ludzie, którzy - zanim jeszcze przyjechała milicja - zorganizowali obławę.

Idący tyralierą ludzie przeczesywali pole metr po metrze, kierując się w stronę wskazaną przez zaatakowaną kobietę. Mordercy pomógł przypadek - w wiejskim domu kultury trwała zabawa, gdy dotarł tam pościg. Tłum podchmielonych mężczyzn wylał się na zewnątrz, a "wampir" najpewniej wmieszał się między imprezowiczów, a potem zdołał się ulotnić.

Jest opanowany, inteligentny i chytry

Wiosną morderca zabił - znów w Łagiszy - ledwie kilometr od miejsca, w którym dwukrotnie atakował poprzedniego lata. Martwą ofiarę wlókł aż 82 metry. Zaatakował rankiem i na uczęszczanej ścieżce. Robił wrażenie, jakby coraz mniej przejmował się tym, że ktoś go zobaczy lub usłyszy.

W Komendzie Głównej milicyjni psycholodzy sporządzają portret psychologiczny: "Nie działa na oślep, starannie rozpoznaje teren. Jest opanowany, inteligentny i chytry, a do tego sprzyja mu szczęście".

Jakby na potwierdzenie tej opinii "wampir" atakuje w coraz wymyślniejszy sposób - 15 czerwca 1966 r. dwukrotnie. O godzinie 21 zamordował kobietę w pobliżu osiedla Zagórze w Sosnowcu. Ktoś powie potem milicji, że widział (a może tylko tak mu się zdawało) biegnącego dwudziestoparolatka, szczupłego i mocno zbudowanego. Ale w czasie, gdy świadek jest przesłuchiwany, kilka kilometrów dalej, w Będzinie, morderca napada na kolejną kobietę. Na szczęście wysoki kok ofiary amortyzuje cios - została tylko ogłuszona.

Sprawa wagi państwowej


Cztery miesiące później w parku nad Przemszą "wampir" zamordował 18-letnią uczennicę, a jej ciało wrzucił do wody. Ofiarą okazała się Jolanta Gierek, bratanica Edwarda Gierka, wówczas I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach.

Od tej chwili złapanie mordercy staje się sprawą wagi państwowej. Za pomoc w jego ujęciu milicja obiecuje 1 mln zł nagrody. I nie waha się skorzystać z doświadczeń specjalisty zza żelaznej kurtyny.

Opinię o wampirze śledczy zamówili u Jamesa Brussela, amerykańskiego psychiatry, specjalisty od tworzenia profili osobowościowych seryjnych morderców. Po analizie czynów "wampira z Zagłębia" Brussel orzekł, że to schizofrenik paranoidalny.

Jest precyzyjny, ostrożny, planuje starannie działania. Schludny, lubi porządek, jest czysty. Trzyma się z dala od ludzi. Jego jedynym sposobem osiągania satysfakcji seksualnej jest masturbacja lub - symbolicznie, jak w postępowaniu z ofiarami - kombinacja fetyszyzmu z zemstą na matce i całym rodzaju żeńskim. 

Kuszeni milionową nagrodą ludzie piszą donosy - na sąsiadów, kolegów z pracy i krewnych. Milicja sprawdza każdy sygnał, ale żaden nie jest pomocny. Natomiast ze skąpych opisów "wampira" przekazanych przez kobiety, które przeżyły atak, udaje się w końcu wyłowić parę szczegółów: mordercą jest szczupły, ciemny blondyn z haczykowato złamanym nosem, mający poniżej 170 cm wzrostu.

Ofiara z uniwersytetu

Do października 1968 r. od uderzenia w potylicę giną kolejne trzy kobiety - w Grodźcu, Wojkowicach i Cieślach-Maczkach na obrzeżach Sosnowca. Potem nastąpił jeszcze jeden nieudany atak na 34-letnią kobietę w Katowicach, a 4 marca 1970 r., tuż za ogrodzeniem katowickiego ośrodka TVP, zginęła 45-letnia pracownica naukowa Uniwersytetu Śląskiego.

Przez kilka dni milicja uważała, że złapała "wampira". Zatrzymany mężczyzna wyglądem pasował do rysopisu, ale szybko okazało się, że ma mocne alibi: nie mógł mieć nic wspólnego z zabójstwami z 1965 r., bo rok ten spędził w szpitalu w gipsowym pancerzu nałożonym po wypadku samochodowym.

Nareszcieście wampira ujęli


W czerwcu 1970 r. pułkownik Gruba postanawia sporządzić jeszcze jeden portret psychologiczny. Z dotychczasowych analiz jego zespół wyciąga aż 485 cech mogących pasować do mordercy. Wzrost, wiek, włosy i wzrok, sprawność fizyczna, siła - wszystko może się liczyć. Biorą pod uwagę opinię z miejsc pracy i to, jak komuś układa się życie małżeńskie. Na koniec sprawdzają, które z tych cech pasują do mężczyzn mających założoną kartotekę.

Najwięcej pasowało do Zdzisława Marchwickiego z Dąbrowy Górniczej - konwojenta pracującego w kopalni Siemianowice. Gdy 6 stycznia 1972 r. dwie milicyjne wołgi przyjechały po niego do domu, miał przywitać Grubę słowami: "Nareszcieście wampira ujęli". W śledztwie przyznał się do zabójstw, a w spisanym w celi pamiętniku opisał je z detalami.

Wątpliwości i dowody

Tyle tylko że o aresztowaniu Marchwickiego wcale nie zdecydowała zgodność jego cech z portretem psychologicznym (wspólnych doszukano się zaledwie 56), lecz donos żony. Maria Marchwicka skarżyła się, że mąż ją bije, i mówiła, że jest pewna, że to on jest "wampirem". Ale przy ważącej 120 kg kobiecie Marchwicki wyglądał jak piórko.

Co więcej, po zabójstwie w marcu 1970 r. milicja otrzymała list od Piotra Olszowego, rzemieślnika z Sosnowca. Napisał w nim, że to on jest "wampirem", i obiecywał, że więcej już nikogo nie zabije. Sygnał został zbagatelizowany, bo Olszowy wprawdzie był notowany za znęcanie się nad rodziną, ale milicja miała go za schizofrenika. Czy rzeczywiście był "wampirem", nie sposób ustalić, bo kilka dni po wysłaniu listu zabił swoją rodzinę, a potem oblał się benzyną i podpalił.

W winę Marchwickiego nie wierzyła część oficerów z grupy "Anna", a także prokurator Leszek Polański, który z tego powodu zrezygnował z udziału w procesie. Marchwicki nie pasował do portretu psychologicznego i rysopisu - w chwili pierwszego zabójstwa miał 37 lat i był starszy niż człowiek, którego opisywały zaatakowane kobiety.

Przede wszystkim jednak, patrząc na jego zachowanie, sposób wypowiadania się, śledczy nie mogli uwierzyć, że ten nieokrzesany mężczyzna po sześciu klasach podstawówki przez tyle lat mógł wodzić za nos całą milicję.

Największą słabością śledztwa był brak dowodów - w miejscu zbrodni nie znaleziono żadnych śladów, które można by wiązać z Marchwickim.

Dla sceptyków niewiarygodny był jego napisany w celi pamiętnik. Owszem, zawierał fakty, których nie mogła znać osoba postronna, ale znali je śledczy. I to oni mogli podyktować Marchwickiemu, co ma pisać, żeby uniknąć kary śmierci.

Trudno taką wersję wykluczyć, tym bardziej że Marchwicki nawet na sali sądowej nie powiedział nic, co by można przyjąć jako jednoznaczne przyznanie się do winy. Gdy ostatniego dnia rozprawy sędzia zapytał go, czy ma jeszcze coś do powiedzenia, sprawiał wrażenie pogodzonego z losem.

- Ja nie chcę już po prostu zeznawać, bo nie mam nic do powiedzenia. Wiele zawiniłem, to na pewno, że tak postąpiłem, tego żałuję. No, ale dzisiaj to już za późno.

- No to ostatnie pytanie: oskarżony się przyznaje czy nie?

- No cóż, Najwyższy Sądzie, cóż to jest za różnica?

- Czy oskarżony jest mordercą?

- No, z tego, co słyszałem, co się dowiedziałem, no to chyba tak.

Rodzina na ławie oskarżonych


Proces odbywał się w Klubie Fabrycznym Zakładów Cynkowych "Silesia" w Katowicach, gdzie mogło się zmieścić ponad 800 osób. Chętnych było tylu, że wprowadzono wejściówki. Oprócz Marchwickiego sądzeni byli jeszcze jego dwaj bracia, siostra, u której znaleziono należące do ofiar zegarek, kolczyk i obrączkę (według sceptyków mogła je podrzucić milicja), oraz siostrzeniec. Ten ostatni miał wiedzieć, kto jest zabójcą, ale nie zawiadomił milicji.

Kluczowe dla procesu okazało się to, że Jan Marchwicki, młodszy o dwa lata brat Zdzisława, znał ostatnią ofiarę. Jan był kierownikiem dziekanatu Wydziału Prawa i Administracji na Uniwersytecie Śląskim, gdzie pracowała naukowo zamordowana w marcu 1970 r. kobieta.

I miał motyw, by się jej pozbyć - Jan Marchwicki był bowiem łapówkarzem, który brał pieniądze od niektórych kandydatów na studia. Gdy źle im poszedł egzamin pisemny, podmieniał ich prace na dobre. A gdy oblewali egzamin ustny, dbał, by ich odwołania zostały pozytywnie rozpatrzone.

Kobieta miała wiedzieć o tych oszustwach, a także o tym, że Jan Marchwicki jest homoseksualistą. Zdaniem prokuratora Marchwicki bał się, że go wyda, i dlatego namówił brata do jej zabicia. I żeby dobrze przygotować morderstwo, razem z najmłodszym z braci Henrykiem obserwował, którędy wraca z pracy do domu.

Zdzisław i Jan, który nie przyznał się do winy, zostali skazani na śmierć. Henryk dostał 25 lat więzienia, a pozostali członkowie rodziny po cztery lata. Za zacieranie śladów 12 lat za kratami miał spędzić życiowy partner Jana Marchwickiego.


Ponieważ Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski, 29 kwietnia 1977 r. w garażu milicyjnym w Katowicach powieszono Zdzisława, a godzinę później Jana. Rodzina nigdy się nie dowiedziała, gdzie ich pochowano.

Trzeci z braci wyszedł na wolność w 1992 r. Starał się oczyścić siebie i bliskich z - jego zdaniem nieprawdziwych - zarzutów. Podjął nawet głodówkę i domagał się rewizji wyroku. Pewnego dnia spadł jednak ze schodów i się zabił. Policja nie znalazła śladów wskazujących na to, że ktoś przyczynił się do jego śmierci.

Pułkownik Gruba awansował na generała i został dowódcą Komendy Wojewódzkiej w Katowicach. Dziś bardziej pamiętany jest nie jako pogromca "wampira", ale jako ten, któremu podlegał pluton zomowców pacyfikujących kopalnię Wujek w grudniu 1981 r.

RPO nie wnosi o kasację

W 2002 r. jeden z potomków Zdzisława Marchwickiego zwrócił się do rzecznika praw obywatelskich, by raz jeszcze zbadał sprawę. Pracownicy biura RPO przejrzeli 180 tomów akt procesu, ale nie znaleźli podstaw do wniosku o kasację wyroku.

Autorzy filmów i książek poświęconych "wampirowi z Zagłębia" od lat dzielą się na przekonanych o tym, że doszło do pomyłki sądowej, oraz pewnych tego, że zbrodnia została udowodniona ponad wszelką wątpliwość.

Pierwsi uważają, że poszlaki przeciw Marchwickiemu były mało wiarygodne, wątłe dowody milicjanci mogli sfabrykować, a jego przyznanie się do winy zostało wymuszone przez śledczych - działając pod presją władz, dążyli do sukcesu za wszelką cenę, a zagubiony i prymitywny Marchwicki znakomicie nadawał się na winnego.

Drudzy za koronny dowód jego winy uznają życie rodzinne - żona raz po raz zostawiała go dla innego, ale potem wracała. A "wampir" mordował wyłącznie w okresach, gdy Marchwicki mieszkał sam porzucony przez żonę. A więc zabijał, bo mścił się za zdrady małżeńskie.

OBROŃCA Z URZĘDU: NIEWINNY

Bolesław Andrysiak, jeden z trzech obrońców z urzędu wyznaczonych przez sąd do obrony Marchwickiego, nie wierzy w jego winę. 

W rozmowie, którą kilka dni temu z nim przeprowadziłem, podkreślał, że zarówno akt oskarżenia miał wiele luk i słabości, jak i postępowanie sądu momentami budziło jego wątpliwości.

Ostatnia ofiara "wampira" miała być rzekomo śledzona przez braci Marchwickich od bramy Wydziału Prawa Uniwersytetu Śląskiego. Ale, jak przypomina mecenas Andrysiak, podczas procesu okazało się, że w feralnym dniu tej kobiety w tym miejscu nie było. Sąd jednak nie wziął tego faktu pod uwagę.

Podobnie zresztą potraktował zeznania kobiety, która przeżyła atak "wampira" i nie rozpoznała w nim Marchwickiego.

Mecenas Andrysiak pamięta kobietę, pracownicę Uniwersytetu Śląskiego, która przyszła do niego, by mu opowiedzieć, że milicja wymusza na niej złożenie zeznań. Miała powiedzieć, że była świadkiem konfliktu między Janem Marchwickim a ostatnią ofiarą "wampira", a gdy odmówiła złożenia takich zeznań, została wrobiona w sprawę o nielegalny handel dolarami.

Winy Marchwickiego nie dowodzą przedmioty znalezione u siostry Marchwickich (mogły zostać podrzucone). Również pamiętnik pisany przez Zdzisława Marchwickiego w areszcie nie jest przekonującym dowodem, ponieważ skazany nie posługiwał się na dzień słownictwem, jakie zostało użyte w tekście.

Adwokat kwestionuje argument, że po aresztowaniu Marchwickiego ustały zabójstwa kobiet. Marchwicki został zatrzymany prawie dwa lata po ostatnim zabójstwie, a seryjnym mordercom tak długie przerwy się nie zdarzają.

Przyznanie się do winy zostało na Marchwickim wymuszone. - Był już bardzo zmęczony fizycznie i psychicznie, więc za którymś razem powiedział to, co śledczy chcieli od niego usłyszeć. Andrysiak zapamiętał, jak Marchwicki mówił w sądzie: "Przestańcie mnie już męczyć, jeśli chcecie, zabiłem 20 albo i 30 kobiet".

Kto w takim razie, jeśli nie Marchwicki, był "wampirem"? Najwięcej dowodów wskazuje na Piotra Olszowego, rzemieślnika, który przyznał się do zabójstw kobiet w liście do milicji, a zaraz potem popełnił samobójstwo. - Jednak martwy "wampir" nie odpowiadał milicji. Żeby pochwalić się sukcesem, musieli złapać żywego - uważa Andrysiak. 

Brak komentarzy: