niedziela, 29 maja 2016

Łatwo dowiesz się, gdzie szukać spadku. Albo czy jesteś bankowym słupem


Oddział banku BPH w Łodzi przy ul. Tatrzańskiej

Oddział banku BPH w Łodzi przy ul. Tatrzańskiej

1 lipca br. ruszy Centralna Informacja o Rachunkach Uśpionych. Będzie ona wsparciem dla osób poszukujących pieniędzy swoich zmarłych krewnych. Pozwoli też każdemu zidentyfikować stare, niezamknięte konta lub co gorsza - założone przez oszustów posługujących się naszymi danymi osobowymi.

Co podpowie Ci Centralna Informacja?

Centralna Informacja o Rachunkach Uśpionych pozwoli Ci:

  • odszukać rachunki w bankach i SKOK-ach założone na Twoje dane. To bardzo ważne m.in. gdy obawiasz się, że ktoś mógł skorzystać z Twojej tożsamości w celu założenia konta - a potem wyłudzenia pożyczki. Ale może też przypomnieć Ci, że gdzieś masz zapomniany rachunek, albo taki, którego bank nie zamknął pomimo Twojego wniosku.
  • odszukać rachunki spadkodawcy w bankach i SKOK-ach. Dowiesz się, czy Twój zmarły krewny miał gdzieś konta albo lokaty, o których nic nie wiesz. Oczywiście w celu weryfikacji będziesz musiał przedstawić tytuł prawny do spadku.

Dotychczas uzyskanie takich danych było możliwe w każdej instytucji z osobna. Teraz Krajowa Izba Rozliczeniowa rusza z centralną bazą. Dzięki temu składając wniosek w jednym banku otrzyma się wspólną informację ze wszystkich podmiotów na rynku.

Jak uzyskać dane z Centralnej Informacji?

Od 1 lipca będziesz mógł złożyć w dowolnej placówce każdego banku lub SKOK-u stosowny wniosek, w którym poprosisz o informację na temat Twoich rachunków, albo rachunków Twoich spadkodawców. Instytucja skieruje zapytanie do Centralnej Informacji, i w ciągu 3 dni roboczych powinno czekać już na Ciebie gotowe zestawienie.

Ustawa daje bankom możliwość pobierania opłat za udostępnianie informacji o rachunkach, ale zapytane przez nas banki na razie nie planują obciążania klientów kosztami.

Centralna Informacja - przebieg procesuCentralna Informacja

Jakie dane uzyskasz z Centralnej Informacji?

Wykaz, który otrzymasz z Centralnej Informacji, będzie zawierał:

  • nazwy banków i SKOK-ów, które prowadzą lub prowadziły rachunki Twoje lub spadkodawcy (z wyszczególnieniem, które rachunki są nadal prowadzone)
  • numery rachunków
  • informację, które rachunki są wspólne
  • informację o umowach rozwiązanych lub wygasłych z powodu śmierci posiadacza rachunku lub braku dyspozycji na rachunku przez 10 lat


Po wszystkie inne informacje (np. dotyczące salda rachunków) musisz udać się samodzielnie do wskazanych w zestawieniu instytucji.

Banki i SKOK-i będą przekazywały informacje o rachunkach osobistych, oszczędnościowych czy lokatach. Za pośrednictwem Centralnej Informacji nadal nie zidentyfikujemy jednak łatwo np. rachunków maklerskich, rachunków jednostek funduszy inwestycyjnych czy polis inwestycyjnych. W ich przypadku pozostanie dotychczasowa droga, czyli dopytywanie w każdej instytucji z osobna.

sobota, 28 maja 2016

Ryszard Bugaj: Dziś najbliżej mi do partii Razem


Adam Leszczyński
 
28.05.2016 01:04
A A A

Rys. Marcin Wicha

Na kogo miałem głosować? Na Rysia Petru? PiS był dla mnie najlepszą z dostępnych możliwości. Z Ryszardem Bugajem rozmawia Adam Leszczyński.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
Ryszard Bugaj - ur. w 1944 r., profesor w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN, w PRL w opozycji, uczestnik Okrągłego Stołu, poseł Komitetu Obywatelskiego i Unii Pracy, której był przewodniczącym. Startował też do Sejmu z list PSL. W 2003 r. opowiadał się przeciwko członkostwu Polski w Unii Europejskiej na wynegocjowanych warunkach. Był doradcą społecznym prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a w 2014 r. członkiem rady programowej PiS. W lutym 2016 r. zrezygnował z członkostwa w Narodowej Radzie Rozwoju Andrzeja Dudy, protestując przeciw popieraniu przez prezydenta "zawłaszczenia instytucji państwa przez aparat rządzącej partii".

Adam Leszczyński: Odchodząc w lutym z Narodowej Rady Rozwoju, mówił pan, że pana "nadzieje gasną". Jak człowiek lewicy mógł mieć nadzieje związane z PiS? 

Ryszard Bugaj: W polityce nie wybiera pan spośród wszystkich możliwych koncepcji. Trzeba wybrać z tego, co jest w koszyku. PiS był dla mnie najlepszą z dostępnych możliwości.

Teraz najbliżej mi do Partii Razem. Przypomina mi młodość. Z jej liderami długo rozmawiałem. To sympatyczni ludzie. Podczas wyborów zastanawiałem się, czy oddać na nich głos, ale uznałem, że byłby stracony, ponieważ i tak nie mają szans.

Omyliłem się. Osiągnęli ponad 3 proc.

CZYTAJ TEŻ: Razem. Pięć minut sławy i co dalej



Dostaną dotację z budżetu. Będą się mogli umacniać. Ale dlaczego PiS? 

- Nie mogłem przecież głosować na PO. Nie miałem nadziei, że może dokonać korekty drogi, którą Polska szła przez 25 lat. A ta korekta jest konieczna.

W 2005 r. oddałem głos na PiS. W 2007 r. zostałem w domu. Mówiłem wtedy, że nie potrafię wybrać na podstawie kryterium mniejszego zła.

Przed ostatnimi wyborami widziałem trochę PiS od wewnątrz. Byłem formalnie w jego radzie programowej. To nie było ciało pracowite, a ja nie bardzo chciałem w nim uczestniczyć. Namówił mnie Piotr Gliński, którego trochę znam. Jednak to, co tam widziałem, i to, co widziałem na jednym z kongresów PiS, dawało jakieś nadzieje, że będzie istotny i rozsądny zwrot w sprawach polityki społeczno-gospodarczej. Może niewystarczający, ale będzie. A w sprawach politycznych - liczyłem - będzie więcej powściągliwości.

Nie boi się pan teraz, że oni rozmontują demokrację? 

- Trochę się boję. Ale myślę, że jeśli zdemontują, to w ograniczonych granicach. Np. przez ogromną presję na administrację państwową sprawią, że stanie się bardzo stronnicza. Jest też problem manipulowania wymiarem sprawiedliwości. To nie tylko kwestia Trybunału Konstytucyjnego.

Mają już media. Ogląda pan "Wiadomości"? 

- Oglądam. Są porażające, potwornie stronnicze. Po "Dzienniku" - coraz więcej ludzi mówi na to "Dziennik", jak w PRL - widziałem niedawno kolejną rozmowę pani Holeckiej z Marianem Kowalskim. Traktowała go jak poważnego człowieka, jak polityka z pierwszych stron gazet!

Nie wierzę jednak w zamach na ordynację wyborczą. Jeżeli go nie będzie, to wszystko będzie zależeć od wyborców.

Przed wyborami też myślałem, że moi koledzy i koleżanki, którzy boją się PiS, histeryzują. A oni mieli rację. 

- Myślę, że obie strony przesadziły z retoryką. Widziałem, że politycy PiS czuli się jak w oblężonej twierdzy.

Nie wiem, na ile to, co dziś robią, jest wyrozumowane, rozpisane na kroki, a na ile się w to wikłają. Nie mogę się jednak pogodzić z wizją Kaczyńskiego, który siedzi na Żoliborzu z kotem i knuje, co zrobi za tydzień, za miesiąc. Myślę, że wydarzenia go wciągają, chociaż rzeczywiście idzie w kierunku, w którym chciał iść.

Dla mnie jest kluczowe, co teraz PiS zrobi w sprawach społeczno-gospodarczych.

CZYTAJ TEŻ: Polska z głowy Kaczyńskiego



Zaraz do tego dojdziemy, ale chciałbym wrócić do pana drogi do PiS. 

- Miałem wtedy do wyboru SLD, toksyczny alians Millera z Palikotem, wymiotny zupełnie. Byłem kiedyś bardzo otwarty na ludzi PRL. Potem trafiłem do Sejmu i ich zobaczyłem. Byli straszni. Liczyły się tylko stołek i kasa. Śladu kręgosłupa. Może z pewnymi wyjątkami, jak Włodek Cimoszewicz.

Byli też chłopi. Kiedyś miałem do nich dużo sympatii. Teraz jednak PSL stał się partią szemranego wiejskiego biznesu.

Na kogo miałem głosować? Na Rysia Petru? To ugrupowanie nie ma żadnej tożsamości , a przynajmniej nie miało na starcie. Rysio Petru skalkulował, do pewnego stopnia słusznie, że PO wycofała się ze swojego twardego neoliberalnego projektu, więc on go przejmie. To jest socjotechnicznie trafny wybór, ale...

Ostatecznie zraziła mnie do niego próba obrony OFE. Ta reforma jest nie do obrony. To z całą pewnością porażka, która kosztowała nas dużo pieniędzy i będzie jeszcze kosztować emerytów, którzy dostaną niższe świadczenia. Dziś znów jesteśmy w roku 1997 i trzeba się zastanowić, co zrobić z systemem emerytalnym.

Podobne do OFE projekty emerytalne wprowadzano w latach 90. w wielu krajach pod dyktando Banku Światowego. Petru był w grupie ekspertów, którzy dokonali praktycznie przełożenia projektów banku na polskie realia, a raczej na polski język. Bank dokonał rachunku sumienia i w ogromnej mierze wycofał się z tamtych pomysłów. Petru nie.

Dlaczego PO była dla pana gorszym wyborem niż PiS? 

- Pamięta pan jej początki? PO wystartowała jako bardziej neoliberalna partia niż Unia Wolności. Miała też populistyczny postulat - jednomandatowe okręgi wyborcze. Musiała wiedzieć, jaki jest rezultat takich wyborów - oddanie władzy jednej partii. Wystarczy chwilę się nad tym zastanowić.

Mam zrozumienie dla Pawła Kukiza, który sklecił ten sam postulat w 15 minut, ale nie dla PO. "Partia" Kukiza to rzeczywiście (choć nie wszyscy) antysystemowcy, a Kukiz to osobiście bardzo sympatyczny człowiek.

CZYTAJ TEŻ: Paweł Kukiz: Z piekła wyjąć uszy, złudzenia przywrócić



Jarosław Kaczyński podobno też jest uroczym człowiekiem. 

- Złośliwym trochę, ale owszem. Nie wiem, co się z nim dzieje teraz, nie rozmawiałem z nim od roku. Jak obserwuję to, co PiS robi, to się zastanawiam, czy coś się z nim nie stało. Nie wykluczam tego.

Wróćmy jednak do PO. Chcieli podatku liniowego. Mieli hasło "3x15". To oznacza jednolitą stawkę VAT. O ile VAT jest z zasady podatkiem degresywnym, czyli godzi bardziej w uboższych, to jeśli ma pan kilka stawek i ustanowi pan niższe stawki od towarów, które nabywają ludzie biedniejsi, to ten efekt można złagodzić.

Oni chcieli jednej stawki. Chcieli też 15 proc. podatku od firm i od dochodów indywidualnych. Wie pan, kto może się schować przed podatkami? Najmniejsze szanse mają emeryci. Potem zwykli pracownicy, dalej drobny biznes, a najłatwiej tym od samej góry. Pomysły podatkowe PO były prezentem dla bardzo zamożnych ludzi.

Pana zdaniem zadziałała tu ideologia czy była to próba kupowania tej grupy wyborców? 

- Oni byli zanurzeni, jeśli chodzi o swój potencjalny aparat, wśród ludzi zamożnych. Ludzie zamożni są często głęboko przekonani, że jeśli dostaną całe pieniądze, to tak je zużyją, że skapnie też uboższym.

Zawsze uważałem, że nasza transformacja miała kształt zbyt liberalny. Nie byłem za omnipotentnym rynkiem, choć wiem, że musi mieć kluczowe znaczenie. Nie byłem też przeciwny prywatyzacji, ale tempo było zbyt szybkie.

Potem jednak mieliśmy już neoliberalne eksperymenty. Najgorsza była skrajnie rynkowa reforma ubezpieczeń emerytalnych. Skoro każdy ma tyle, ile sam sobie uzbiera, to ubezpieczenia społeczne właściwie przestają istnieć.

Trzeba przyznać, że PO w końcu zbuntowała się przeciw tej reformie i jej kosztom dla budżetu. Zrobił to Rostowski, który nie był zamknięty na rzeczywistość. Inaczej niż Leszek Balcerowicz, dla którego ważny jest tylko rynek.

Spotkałem kiedyś Rostowskiego w saloniku TVN 24. Powiedziałem: "Wygląda na to, że się robisz keynesistą". Odpowiedział: "Wiesz, raz na 80 lat nawet Keynes może mieć rację".

CZYTAJ TEŻ: Michał Boni: Byliśmy głusi



Przeczy pan sobie. Teraz mówi pan, że rządząca PO przestała być partią neoliberalną. 

- Nie przestała, ale rewidowała pod wpływem zdarzeń (ściślej - słupków sondaży) niektóre decyzje. Robiła to chaotycznie. Bez głębszej diagnozy. Bez wizji. Korygowała różne rzeczy, ale kształt tego, co ma być na końcu, był niejasny i podlegał wahaniom w zależności od tego, co politycznie korzystne. Proszę sobie przypomnieć zgłoszony tuż przed wyborami "rewelacyjny" projekt podatkowy reklamowany przez premier Kopacz (i mętnie omawiany przez Janusza Lewandowskiego). PO stała się amorficzną, bezwładną partią władzy.

Mam wrażenie, że jest tam bardzo wielu ludzi, którzy poszli w politykę po to, aby im się zwróciło.

I przestało im się zwracać. 

- Przestało, dlatego się teraz sypią, np. na Dolnym Śląsku. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, jakie Schetyna ma poglądy w podstawowych sprawach. Poza tym, że chce mieć zwolenników i władzę. Co z nią zrobi? To się zobaczy. Jego polityka polega na knuciu: temu coś obiecać, powiedzieć coś niejasno, coś przepchnąć...

Z tego punktu widzenia PiS jest partią stosunkowo jasnej tożsamości.

To prawda: autorytarnej, katolickiej i narodowej. To się panu podoba? 

- Nie. Ale podobało mi się, że zmierzą się z absolutnie centralnym problemem Polski, czyli rosnącym poziomem nierówności. Dla wszystkich, którzy pamiętali lata poprzednich rządów PiS, dla mnie też, ta obietnica nie była zbyt wiarygodna, ale jednak... Pewna odpowiedź - wątpliwa - jest w dokumencie Morawieckiego.

CZYTAJ TEŻ: Mateusz Morawiecki. Delfin prezesa



Według oficjalnych danych nierówności w Polsce nie są większe niż europejska średnia. A minister Morawiecki pokazał same slajdy. Nie opublikował żadnego dokumentu swojego planu. 

- Nie wierzę w dane dotyczące nierówności. Myślę, że są znacząco zaniżone i po prostu niedoszacowane. Widać to na każdym kroku.

Z tymi slajdami ma pan rację. Jak słyszałem zachwyt ministra Gowina, że ten plan to przewrót kopernikański w gospodarce, to nawet myślałem, że coś przeoczyłem.

Na slajdach Morawieckiego jest przede wszystkim zarys diagnozy, no i pewien pomysł na to, jak Polska ma przełamać pułapkę średniego wzrostu, dogonić światową czołówkę i przy okazji zmniejszyć poziom nierówności.

Morawiecki proponuje - nie wiem, czy całkiem świadomie - to, co zrobiła Korea Południowa: polskie czebole, duże narodowe i prywatne firmy; państwo ma im pomagać wszystkimi środkami. Oczywiście muszą być powiązane z władzą.

Gigantyczne konfitury! 

- Nie posądzam Morawieckiego, że robi to dlatego, żeby jego grupa dorwała się do konfitur. On jednak nie docenia zagrożenia. Ma być polski kapitalizm oparty na polskich prywatnych przedsiębiorstwach. Te, które już są, mają rosnąć, choć w ciągu 25 lat żadne nie uzyskało globalnej pozycji. Nikt nie wspomina, że w Korei to był bardzo kosztowny proces. No i gospodarka koreańska (podobnie jak japońska) była chroniona bardzo wysokimi cłami.

Płace rosły bardzo powoli i mieli dyktaturę. 

- Dyktatura budowała ekspansję czeboli, które były zorientowane na eksport. Była to w praktyce niesłychanie silna promocja eksportu, potwornie kosztowna.

U nas to trudne do zrobienia. Jesteśmy członkiem Unii i - dzięki Bogu - mamy demokrację. Funkcjonujemy na jednolitym rynku. Jeżeli przedsiębiorstwo krajowe rośnie, to kupują je wielkie korporacje. Oferują dobre warunki. Właściciele sprzedadzą, bo dlaczego nie? Państwo nie ma żadnych instrumentów, aby tego zabronić.

Niestety, jedyną szansą są przedsiębiorstwa publiczne, przynajmniej w niektórych sektorach. Ale w firmach państwowych działa patologiczna polityzacja kadr.

Między innymi dlatego w latach 90. tak wielu ludzi było zwolennikami prywatyzacji - bo państwo nie potrafiło nimi zarządzać. Rynek - przy wszystkich niedoskonałościach, które znamy - można było uważać za mniejsze zło. 

- Ten pogląd jest mi bliski. Z jednym zastrzeżeniem. Zakłada pan, że na patologiczne upartyjnienie jesteśmy skazani. Moim zdaniem nie jesteśmy. Można sobie wyobrazić zarządzanie firmami publicznymi analogicznie do... polityki pieniężnej. Może istnieć ciało - składające się z trochę bardziej niezależnych ludzi niż Rada Polityki Pieniężnej - które na podstawie tylko bardzo ogólnych wytycznych zarządza sektorem publicznym. Dokonuje ocen, kontroluje kadry.

To utopia. Władza musi nagradzać swoich zwolenników. A w firmach są konfitury. 

- Jestem starszy od pana, ale mimo wszystko patrzę na świat bardziej optymistycznie.

Władza może zbudować efektywny sektor publiczny, który nie jest rozszarpywany przez bieżące roszczenia kadrowe, finansowe itd. Kiedy ten sektor osiągnie sukces, wyborcy to nagrodzą.

Może władzy bardziej opłaca się taka strategia: a) rozdajemy swoim zwolennikom posady w przedsiębiorstwach, b) dajemy ludziom po 500 złotych na dziecko. Potem liczymy, że wygramy następne wybory. 

- Niech pan nie będzie taki cyniczny. Nie neguję, że z perspektywy kilku lat może się to wydać rozsądne. Ale politycy nie pracują tylko w dziale usług dla ludności. Mogą mieć poczucie misji, zrobić coś, co przekracza horyzont najbliższych wyborów.

Nie wiem, czy Piłsudski angażował się w PPS i w ruch niepodległościowy, licząc na to, że otrzyma posadę. Takich przykładów możemy przytoczyć sporo, łącznie z komunistami i opozycją demokratyczną, którzy potrafili działać z idealistycznych pobudek.

Czyli zagłosował pan na religijno-nacjonalistyczną prawicę, bo myślał pan, że zrealizuje ona lewicowe ideały. To brzmi rozsądnie? 

- Nie uważałem wtedy, że są ostrą nacjonalistyczną prawicą. Myślałem, że są tylko konserwatywni. Nie bez znaczenia był okres, kiedy współdziałałem jakoś z Lechem Kaczyńskim. To mi kazało weryfikować pogląd o mediach liberalnych, które przyprawiały PiS gębę. Był to czas, kiedy Polska była krajem jednej gazety.

Bez przesady, nigdy tak nie było. Było "Życie" z kropką, a potem "Dziennik". I wiele innych prawicowych mediów. 

- Nie miały znaczenia, nigdy się nie liczyły! Mój rozwód ze środowiskiem "Wyborczej" - gdzie miałem całkiem sporo zaprzyjaźnionych ludzi - wziął się właśnie stąd, że od lat 90. powielaliście narrację niezrównoważoną, wiodącą do wątpliwych, jednoznacznych wyborów politycznych. Trąbiliście o tym, jak niebezpieczny jest PiS. Żadnych niuansów.

Próbuję zrozumieć drogę, która pana - człowieka lewicy - doprowadziła do PiS, a potem do odejścia. W latach 90. rozczarował się pan środowiskami liberalnymi. 

- Bardzo. Potem miałem epizod w Unii Pracy.

To był trudny moment dla lewicy: silne SLD plus atmosfera pełnej wiary na świecie, że wolny rynek rozwiąże wszystkie problemy. 

- Dlatego po przegranej Unii Pracy doszedłem do wniosku, że nie da się zbudować lewicy w takim rozumieniu, w jakim było to w Europie w latach 60. Dosyć rozpaczliwie się rozglądałem. Myślałem: machnąć ręką czy szukać szansy?

W tym czasie prawica prowadziła przez lata bardzo wytężoną edukację. Dziś wyniki sondaży pokazują, że wychowaliśmy pokolenie mocno antyliberalne - w całej sferze wartości, a nie tylko wiary w rynek. Pan ma pretensje do liberałów o politykę z lat 90., a tutaj zalewa nas brunatna fala. Tamte konflikty są dla nich bez znaczenia, liberałowie i lewica to dla nich tacy sami wrogowie. 

- Mamy teraz do czynienia z wychyleniem historycznego wahadła w stronę prawicy... Ale ktoś to wahadło uruchomił.

Myślę, że to rezultat nie edukacji, ale doświadczenia egzystencjalnego młodych. Współczynnik niepewności ich losu jest ogromnie wysoki. Na "wolnym" rynku pracy dominują korporacje albo - jeszcze gorzej - drobne przedsiębiorstwa, w których pracownik ma status siły roboczej. Drogi kariery - w ogromnym stopniu - zależą od tego, kim jest tatuś.

Moim zdaniem w Polsce nie ma nabrzmiałego problemu nędzy, ale jest problem nierówności. Dwie trzecie ludzi zarabia mniej niż przeciętna! Z punktu widzenia dostępu do mieszkania młodzi są w gorszej sytuacji niż w czasach komunizmu. To im się wszystko zlepia.

CZYTAJ TEŻ: Pokolenie jednorożców. Młodzi 2016 chcą mieć ważne życie



Mówią: chrzanić system, stwórzmy wspólnotę narodową? 

- Myślę, że po prostu chcą czegoś innego, niż było dotąd. Ta diagnoza jest niesłychanie ważna z punktu widzenia rozstrzygnięć wyborczych. Z jaką ofertą spotkają się w następnych wyborach? Bo wierzę, że będą. Tymczasem od opozycji słyszą: "Kontynuujmy to, co robiliśmy przez 25 lat, to był wielki sukces". Oni mają po dziurki w nosie tego sukcesu.

A nie był to sukces? 

- Nie neguję, wiele się udało. Ale średnia stopa wzrostu 4 proc.? Jak na kraj doganiający? To nie jest tak dużo. Z jednej strony sukces, z drugiej - jesteśmy gospodarczo na peryferiach Europy.

Wygrana prawicy nie spadła z nieba. To nie edukacja i nie kluby rekonstruktorów doprowadziły do tego zwrotu. Korzenie są znacznie głębiej.

W pierwszej połowie lat 90. przekaz telewizyjny był taki, że jeśli ktoś jeszcze nie założył hurtowni, to jest nieudacznikiem. Pamięta pan? "Każdy jest kowalem swojego losu".

Było jeszcze: "Poznaj siłę swoich pieniędzy". Pamiętam. 

- Ludzie odrzucają już tę ideologię. Widzą, że to fałsz. Ona się zużyła. Załamuje się na naszych oczach. Nie tylko w Polsce, w Europie też.

Chce pan powiedzieć, że reakcją na kryzys było odrzucenie przez młodych całego modelu liberalnego - włącznie z szerszymi wartościami liberalnymi, takimi jak demokracja, do których jesteśmy przywiązani. Polacy uciekają przed niepewnością we wspólnotę narodową. Potrzebują oparcia, zmniejszenia ryzyka. 

- Niepokoję się, że tak właśnie jest. Na razie mam wrażenie, że tylko liderzy Razem to rozumieją. Ale oni nie są wcale skazani na sukces.

poniedziałek, 16 maja 2016

Tomasz Zimoch: Za kilkanaście lat Andrzej Rzepliński będzie bohaterem narodowym


autor: Magdalena Rigamonti13.05.2016, 08:53; Aktualizacja: 14.05.2016, 13:42
Tomasz Zimoch, fot. Maksymilian Rigamonti

Tomasz Zimoch Dziennikarz Polskiego Radia. Komentator sportowyźródło: DGP

Dlaczego od jednych słyszymy, że opozycja nie pozwala rządzić, a od drugich, że „sekta smoleńska" nie rządzi, tylko obarcza poprzednią ekipę? Otóż, drodzy państwo, gdyby Adam Nawałka ciągle pieprzył, że Waldemar Fornalik, poprzedni trener reprezentacji narodowej, zepsuł tyle rzeczy, że już nic nie da się naprawić, to nie gralibyśmy za chwilę w Euro 2016

reklama

  
źródło: Dziennik Gazeta Prawna

Kiedy pan jedzie do Francji?

Na Euro 2016?

Hm...

9 czerwca. Dzień później w Paryżu jest otwarcie mistrzostw. Prawie codziennie mecz. Potem igrzyska olimpijskie w Brazylii.

Już dostał pan reprymendę?

Nie, a za co?

To nie pan? „Nie wolno obrażać instytucji prawa. Sąd Najwyższy nie jest grupą kolesiów. Nie należy niszczyć jego znaczenia i autorytetu. Sędzia to niezwykły zawód. Trudny. A ponieważ skończyłem aplikację i zdałem egzamin sędziowski, solidaryzuję się z tymi, którzy ten zawód wykonują". Pracuje pan w publicznym radiu...

I uważa pani, że nie mam prawa komentować wydarzeń politycznych? Przecież nikogo nie obrażam.

Pan jest komentatorem sportowym.

I prawnikiem z wykształcenia. I sędzią, po aplikacji sędziowskiej i egzaminie. I chociaż później nie wykonywałem tego zawodu, to wiem, jaki jest trudny, jak odpowiedzialny.

Pan w PRL-u robił aplikację sędziowską.

A jakie to ma znaczenie kiedy? Proszę nie krzywdzić ludzi, którzy są sędziami. W pewnym sensie cieszę się, że mój ojciec Stanisław Zimoch nie doczekał takiej zmiany. Był jednym z twórców Krajowej Rady Sądownictwa, organu państwowego stojącego na straży niezawisłości sędziowskiej i niezależności sądów. Został wybrany przez sędziów z całej Polski na pierwszego prezesa KRS. Mój tata, gdyby dzisiaj żył... A, nie chce mi się nawet myśleć. On by nie rozumiał, nie akceptował tego, co się dzieje wokół Trybunału Konstytucyjnego. Dostałem pismo od zarządu Polskiego Radia – zresztą chyba wszyscy dziennikarze dostali – w którym stoi, że na profilach społecznościowych nie powinno się przedstawiać opinii, których nie przedstawiłoby się na antenie. Problem w tym, że to, co napisałem na temat Sądu Najwyższego, powiedziałbym na antenie. Ja nie mam poglądowej schizofrenii.

Jeśli wejdzie ustawa medialna, to oficjalnie nie będzie przeprowadzana weryfikacja dziennikarzy, ale nieoficjalnie taka weryfikacja już się odbywa.

I kto mnie będzie weryfikował, kto będzie sprawdzał, czy jestem dobrym dziennikarzem sportowym, czy moje poglądy polityczne będą miały znaczenie?

Będą.

To jest gorzej niż w stanie wojennym, gorzej niż za komuny. To jest poniżanie dziennikarzy, wydawców. Ludzie są upokorzeni, zmęczeni. Co ja mam pokazać – transmisje, audycje, depesze?

„Panie Turek, niech pan tu kończy to spotkanie!" i tysiące innych transmisji. Na Euro ludzie wyłączali głos w telewizorach, oglądali mecze z komentarzem Zimocha.

Weryfikacja dziennikarzy to jest coś absurdalnego. Nie będzie lepszych wydawców i dziennikarzy Polskiego Radia od tych, którzy pracują tam od lat. Przyniosłem jedno zdjęcie, wisi u nas w domu. To jest stadion we Wrocławiu. Mecz Polska–Czechy.

Wtedy namówił pan kibiców do uszycia ogromnej biało-czerwonej flagi.

Ważyła 380 kg. Została rozwinięta przed meczem. Wie pani, co ja wtedy czułem. Dumę z tego, że jestem Polakiem, że należę do wspólnoty. Widzi pani te ręce? To są ręce polityka, który teraz zajmuje bardzo ważne stanowisko, jest wicemarszałkiem Sejmu.

Joachim Brudziński?

Tak. Trzyma biało-czerwoną. Jest razem ze wszystkimi, nie zważa na poglądy polityczne, nie ma pogardy dla tych, którzy myślą inaczej.

To było cztery lata temu.

Właśnie. Teraz, jak widzę pana Brudzińskiego w telewizji, to widzę też pogardę dla tych, którzy myślą inaczej niż pan wicemarszałek. To jest pogarda, poniżanie. Chciałbym zapytać pana wicemarszałka, co by zrobił, gdyby był na decydującym, finałowym meczu Agnieszki Radwańskiej na Wimbledonie i piłka zagrana przez Agnieszkę wpadłaby w boisko, a sędzia krzyczy: out! Co by zrobił, gdyby to widział? Co by zrobił, gdyby Agnieszka poprosiła o sprawdzenie, o tzw. sokole oko, a sędzia odpowiada: nie mamy filmu, nie ma jak sprawdzić? Przecież wszystko do tej pory działało, a teraz nie ma filmu i sędzia przyznaje punkt decydujący przeciwniczce. Mówię to po to, żeby przypomnieć niedawną historię monitoringu z Sejmu, kiedy to jedna z posłanek głosowała na dwie ręce. Przypomnę, że marszałek miał kłopot z wydaniem zapisu. Kamera się zacięła czy co? Mam zamiar zaprosić posła Brudzińskiego do swojej audycji „Nie tylko o sporcie" i o tym porozmawiać. I wierzę, że mi nie odmówi. Mam też nadzieję, że to będzie szczera rozmowa.

To ironia?

Nie, żona mówi, że jestem idealistą. Niedawno moim gościem radiowym był Olaf Lubaszenko. Mówił o tym, że skończył się w Polsce dialog, że dwóch polityków z różnych obozów nie jest w stanie rozmawiać. Podobnie dzieje się z całym podzielonym przez tych polityków społeczeństwem. Dlaczego od jednych słyszymy, że opozycja nie pozwala rządzić, a od drugich, że „sekta smoleńska" nie rządzi, tylko obarcza poprzednią ekipę? Otóż, drodzy państwo, gdyby Adam Nawałka ciągle pieprzył, że Waldemar Fornalik, poprzedni trener reprezentacji narodowej, zepsuł tyle rzeczy, że już nic nie da się naprawić, to nie gralibyśmy za chwilę w Euro 2016. Nawałka kocha sport i Polskę i ma gdzieś potknięcia poprzedników, dla niego się liczy tu i teraz. I mówię pani, my wygramy to Euro.

Panie Tomku...

Mam się nie emocjonować? Nie mogę. Już o tym myślę, już cały chodzę, już nie mogę się doczekać. I wkurzam się, że w polityce nie może być tak, jak jest teraz w naszej piłce. Boję się, że ten naród się całkiem podzieli, że za nic będzie miał autorytety, sądy, instytucje państwowe, że jak ktoś powie, że sędziowie są, przepraszam za słowo, do dupy, to będzie to wzbudzać poklask albo tzw. tumiwisizm. I myślę, że od dziennikarza publicznego radia oczekuje się, by zabierał głos w ważnych sprawach publicznych. Nie naruszam przecież zasad etyki dziennikarskiej, staram się tylko zwrócić uwagę na problem. Pracuję w Polskim Radiu prawie 40 lat i wykonuję ten zawód w zgodzie ze sobą, jestem sobą. Poza tym ostatnio od Barbary Stanisławczyk, prezes PR, usłyszałem, że o pracę w radiu mogę być spokojny. Żartując, powiedziałem: poproszę to na piśmie.

Dostał pan?

Nie, ale świadkowie byli. Cztery osoby. Co najmniej cztery. Pani Magdo, dlaczego dziennikarz taki jak ja nie ma prawa powiedzieć, co myśli, kiedy instytucje prawa są poniżane, dyskredytowane?

W BBC jest tak, że przed zeszłorocznymi wyborami w Wielkiej Brytanii zawieszono na osiem miesięcy dziennikarkę z tego powodu, że na Twitterze napisała tekst, który mógłby sugerować jej poparcie dla jednej partii.

A ja niedawno przeczytałem na profilu twitterowym jednego z prawicowych dziennikarzy wpis na temat jednego polityka: „zobaczysz tę osobę, to stosunek seksualny będziesz miał fiaskiem zakończony". Zaznaczam, że dziennikarz komentuje politykę, jest zapraszany do publicznych mediów, jest kreowany na autorytet.

O kim pan mówi?

O Cezarym Gmyzie. On obraża. Inni jego koledzy też. Im wolno pisać wszystko, mieć poglądy, agitować, pogardzać? Podobnie zachowują się politycy, których oni wspierają. Frasyniuk ma rację, to jest stan wojny. Ja nie obrażam, tylko zabieram głos w sprawie. Oczywiście, jestem dziennikarzem sportowym, kocham sport, ale nie mogę siedzieć cicho, kiedy ludzie zajmujący się prawem są opluwani. Wie pani, kilka razy myślałem, żeby wrócić do wyuczonego zawodu, być sędzią sprawiedliwym, niezależnym, niezawisłym.

„Dla mnie pan się skończył" – takich głosów pana fanów jest bardzo dużo. Już pana niektórzy wyrzucili z radia.

Dawno nie przeżyłem takich emocji w świecie wirtualnym. Te wszystkie hejty, obrażania, ale dużo mądrych komentarzy. To tylko świadczy o tym, że ludzi interesuje to, co się dzieje w Polsce, a mnie utwierdza, że trzeba dyskutować, a nie zaklinać rzeczywistość, że dziennikarz powinien mówić, co jest dobre, a co złe. Jeśli chcemy wśród ludzi budować szacunek dla państwa, dla prawa, to musimy piętnować wypowiedzi, że sędziowie Sądu Najwyższego to zespół kolesi. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że kiedy ta wypowiedź padła z ust posłanki, jej polityczni koledzy zgotowali jej podobno brawa.

Powiedziała to posłanka Beata Mazurek, rzeczniczka klubu PiS.

Nieważne, kto to powiedział. Żaden polityk nie ma prawa tak mówić. Bo takie wypowiedzi to jest coś niebezpiecznego. Było proste wyjście z tej sytuacji – zagalopowałam się, przepraszam. Uważam, że minister sprawiedliwości, obojętnie, kto nim jest, musi dbać o sędziów i ich bronić. Bronić również ich dobrego imienia.

Minister Zbigniew Ziobro.

Mnie naprawdę nie interesują nazwiska. Zauważyła pani reakcję ministra sprawiedliwości po wypowiedzi posłanki Mazurek o zespole kolesi? Nic, cisza. A sędziów trzeba bronić przed czymś takim. Fajnie, jakby minister sprawiedliwości wziął przykład z ministra sportu.

Jego nazwisko już pan może podać, to pana dziedzina.

Mogę. Minister Witold Bańka. On dba o sportowców, zarzuca nas nawet zbyt dużą liczbą informacji o sportowcach, o tym, co robi, dokąd pojechał, kogo odwiedził. Zdjęcia, tweety. Sam widziałem, że tweetuje, bo siedziałem nad nim na zawodach Pucharu Świata w skokach narciarskich w Zakopanem. Nawet nie za bardzo patrzył na prezydenta Dudę, tylko w ekran.

No i PiS-owskiego polityka pan chwali.

Oceniam, a nie chwalę. Nawet jak Polska gdzieś przegrywa, to on pisze, że wspiera i że następnym razem będzie lepiej.

Czyli chce pan powiedzieć, że min. Ziobro nie dba o swoich podwładnych.

Zobaczy pani, że za kilkanaście lat Andrzej Rzepliński będzie bohaterem narodowym. On udowodnił, że jest mądrym człowiekiem, znakomitym prawnikiem i prezesem TK, obrońcą prawników i sędziów przed politykami. Wszelkie instytucje prawa należy szanować. Nie tak dawno dyskutowałem ze Zbigniewem Bońkiem, publicznie, na Twitterze. Głupia sprawa, ostatnia kolejka rundy zasadniczej rozgrywek. Nagle okazuje się, że decyzją Trybunału Sportowego Lechia Gdańsk otrzymuje dodatkowe punkty. Wcześniej komisja licencyjna odjęła jej punkt, bo stwierdziła jakieś nieścisłości. Jednak uzasadnienie tej decyzji w PZPN pisano bardzo długo – zamiast 21 dni aż 47. Lechia odwołała się do trybunału, trybunał nie rozstrzyga sprawy, ale na poczet zabezpieczenia przywraca stan prawny sprzed ukarania. I Zbigniew Boniek, prezes PZPN, który bardzo często śmieje się z tego, co dzieje się w polityce, w ten prosty sposób komentuje decyzję Trybunału Sportowego: decyzja polityczna. Pytam go, na czym polega. On, że trybunał nie ma do tego prawa. Szefem Trybunału Sportowego w Polsce jest Zbigniew Ćwiąkalski, który udziela wywiadu, że odwołanie Lechii jest bardzo dobre z prawnego punktu widzenia. Po tej decyzji do grupy mistrzowskiej teoretycznie awansuje Podbeskidzie, a do grupy walczącej o spadek Ruch Chorzów, ale tak naprawdę rozpoczyna się nerwówka, bo drużyny do końca nie wiedzą, w których grupach będą grały, bo PZPN tę decyzję kontestuje.

Jak się skończyło?

Dochodzi do rozmów pomiędzy PZPN a Lechią Gdańsk, dla wielu nie ulega wątpliwości, że była to próba nacisku, żeby Lechia wycofała się ze swojej skargi do trybunału. Lechia się wycofuje.

Co robi Zbigniew Boniek?

Pokazuje na Twitterze opinie prawne, że trybunał nie miał prawa tą sprawą się zajmować, wysyła też ją do mnie. Piszę do niego, że jako strona nie powinien zabierać głosu, od tego jest trybunał. On do mnie: Tomuś. Ja do niego: Zbysiu, nie niszcz trybunału. Śmiałeś się z polityków, a robisz dokładnie to samo.

Przeprosił?

Kolejny tweet już był oficjalny. A za dwa dni ukazał się tekst krytykujący Ćwiąkalskiego. Napisałem wtedy, że tak jak na boisku nie liczą się akcje, nawet najpiękniejsze, a gole, tak w trybunale nie liczą się opinie, tylko orzeczenia. Pani Magdo, to jest kopia tego, co się dzieje wokół Trybunału Konstytucyjnego. Niszczenie instytucji prawa to jest niszczenie państwa, naszych fundamentów. To doprowadzi do tego, że nikt nie będzie się liczył z wyrokami, orzeczeniami, z sędziami. Zresztą to już się dzieje. Oczywiście może to być celowe dyskredytowanie wymiaru sprawiedliwości, granie pod przyszłą ustawę o sądownictwie. Ale to jest wina też nas, dziennikarzy, że o prawie nie umiemy mówić. Bo przecież sprawa Trybunału Konstytucyjnego jest bardzo prosta – student II roku prawa to rozstrzyga.

A pan?

Pani Magdo, to, co się dzieje teraz, spowoduje, że trzeba będzie zmienić podręczniki prawne. I tam będą uczyć, że to nie Ziemia się kręci wokół Słońca, ale Słońce wokół Ziemi. Politycy doprowadzą do zniszczenia państwa. Prawnicy w Polsce mówią w zasadzie jednym głosem, są przeciwni temu, co z prawem robią politycy. Dziwię się, że prezydent Duda, doktor prawa, robi inaczej. Niestety, robi to z premedytacją. Przecież za to może mu grozić Trybunał Stanu. Drodzy państwo, prawo trzeba chronić.

A dziennikarzy?

Dziennikarzy też. Przed politykami. Pilnować, żeby politycy nie byli za blisko dziennikarzy.

W publicznych mediach o to trudno.

Dlatego dziennikarze nie mogą milczeć, dlatego zabieram głos. Jeszcze raz mówię, że mi nie chodzi o obrażanie, tylko zwrócenie uwagi na problem. Przecież ja nawet nie wymieniłem nazwiska tej posłanki. Zresztą gdyby w naszym kraju było silne środowisko dziennikarskie, to ta pani już nigdy nie zostałaby poproszona o wypowiedź do mediów. W innym państwie taka posłanka przestałaby też być reprezentantem wyborców, nie miałaby prawa działać. Nie istniałaby. I tu nie ma żadnego znaczenia, z jakiego ugrupowania dany polityk się wywodzi. Taka wypowiedź powinna usunąć go w cień. Dla mnie to proste. Mówiła pani o ustawie medialnej, ona powinna już dawno zostać wprowadzona, bo dzięki niej będą jasne warunki finansowania mediów publicznych. Jednak jeśli ktoś myśli, że ustawa określi, jak ma wyglądać program radiowy, to znaczy, że wolne media w Polsce się skończą.

Czyli właśnie się kończą.

Ludzi radia nie da się wykształcić w miesiąc.

Tych wykształconych, doświadczonych się wymieni.

Już się wymienia. Niedawno przeczytałem, jak jeden z nowych pracowników PR napisał, że on już przeprowadził 47 rozmów na antenie. I te 47 rozmów ma świadczyć o jego doświadczeniu radiowym? I taka osoba ma prowadzić najważniejszą rozmowę polityczną dnia? Taki człowiek powinien zaczynać od noszenia magnetofonu za dziennikarzem. Słuchacze zauważają nieprofesjonalizm, naprawdę zauważają. Zauważają też, kto kocha radio.

Politykom nie chodzi o miłość.

To co? Mamy wrócić do czasów komuny? Co to jest, XXI wiek, a wszyscy mamy być spacyfikowani? Przecież nie wierzę, że rządzić ma strach czy terror nawet. Wiem, jak było kiedyś. Tamte czasy nie mogą wrócić. Wydawcą czy publicystą nie powinno się zostawać za „słuszne poglądy".

W mediach publicznych zmiana układu politycznego we władzach nie może wpływać na działalność dziennikarzy. Każda siła polityczna musi to zrozumieć. Dziennikarz nie może pracować pod presją strachu, ewentualnych zwolnień czy weryfikacji. Musi mieć swobodę w doborze tematów i komentatorów. Zresztą mądra, obojętnie jaka, władza powinna brać pod uwagę, że klakierzy są groźniejsi. A już śmieszni na pewno. Martwię się, bo niedawno odeszła fantastyczna dziennikarka, 9 lat wychowywana w radiu, bo radiowca wychowuje się latami, proszę pomyśleć, jakie to są koszty... I już następnego dnia przejęła ją rozgłośnia komercyjna. Mówię to pani dlatego, że jestem zakochany w Polskim Radiu, w tej instytucji, uważam, że trzeba ją chronić, szanować. Wiem, bo pracuję tu prawie 40 lat, zaczynałem od praktyk. I zaręczam, że nikt wcześniej nie mówił mi, co mam robić, z kim rozmawiać.

Bo pracował pan w sporcie.

Ale niedawno usłyszałem, że Wyścig Pokoju był polityczną imprezą.

A pan reżimowym dziennikarzem.

To jeszcze przede mną. W ostatnich latach, za czasów rządów PO-PSL nikt niczego nie narzucał dziennikarzom politycznym.

Sami wiedzieli, co mają robić.

Proszę nie żartować. Wiem, że zdarzało się, że niektórzy mogli trafić do radia z rozdania politycznego, jednak to zawsze były jednostki, nie większość. W radiu pracują ludzie, którzy przeżyli już różne władze i nie są funkcjonariuszami politycznymi. Radiowca nie wychowa się żadną ustawą, żadni politycy go nie ukształtują. Dobry radiowiec nie będzie np. udawał, że nagrana wcześniej rozmowa nawet z ważnymi politykami jest audycją na żywo.

Wywiad z prezesem Kaczyńskim był nagrywany dzień przed audycją, gdzieś poza studiem.

To nie jest prawdziwe radio. Niektórzy mówią, że to propaganda, a ja uważam, że tak się robić nie powinno.

A te mistrzostwa Europy we Francji to ile trwają?

Śmieje się pani. Miesiąc trwają.

Odsapnie pan.

Od polityki. Ona zawsze mnie zajmowała. Wie pani, ja wierzę, że Polacy wygrają, że Nawałka poprowadzi naszych do zwycięstwa. Może choć na chwilę ta wojna by się skończyła. I polityków, i dziennikarzy, i wszystkich proszę o zawieszenie broni.

wtorek, 10 maja 2016

Pan Jacek z Lublina miał pomnażać pieniądze. "Wszystkich spotkała boska kara za chciwość"

Po Lublinie szybko niosła się wieść, że mieszka tu pan Jacek, który pomnaża pieniądze. Magia zysków przyciągnęła do niego prawników, lekarzy, rolników, a nawet menedżera banku. Ich straty można szacować na co najmniej kilkanaście milionów złotych. W reportażu money.pl Łukasz Pałka odsłania kulisy nieznanej twarzy rynku forex. Nagłe umocnienie szwajcarskiego franka dopisało puentę.

Była współpracowniczka Jacka W.: - Gdy już było jasne, że to koniec, Jacek powiedział nam, że wszystkich spotkała boska kara za chciwość. Miał w tym trochę racji. Ciągle mam ogromne wyrzuty sumienia, bo sama namówiłam rodzinę i znajomych do inwestowania w JW Capital, a potem w Andromedzie.


Danuta, była klientka JW Capital, a potem Andromedy: - Tak, może pan to nazwać po trochu chciwością, po trochu naiwnością. Ludzie chcieli mieć szybko i dużo. Nie dopuszczałam do siebie myśli o stracie, więc nie bałam się, że stracę swoje środki. Nawet moja rodzina nie wie, ile dokładnie straciłam. A te ponad 300 tysięcy złotych ze sprzedaży mieszkania to były wszystkie oszczędności. Zostałam z kredytem na drugie mieszkanie. Cóż, jakoś wzięłam to wszystko na klatę. Trzeba żyć dalej.

- Wstyd się przyznać, ale powiem panu, że pracuję w banku, gdzie odpowiadam za ryzyko. Moja żona do dzisiaj nie wie, że utopiłem dwieście tysięcy złotych. Myśli, że leżą gdzieś odłożone na emeryturę - mówi były klient Jacka W.

W historii lubelskiej chciwości, niewiedzy i utopionych milionów złotych jest też miejsce na luksusowe porsche, szkolenia "Od zera do rentiera" i "karczowanie finansowej dżungli".

Jest również Jacek W. Za obracanie pieniędzmi bez zezwolenia samozwańczy makler z Lublina miał zapłacić grzywnę - razem ze wspólniczką 120 tysięcy złotych. Ale nie zapłaci. W piśmie do sądu wnioskował, że nie ma oszczędności, żadnych nieruchomości, komornik nic nie ściągnie, dlatego wnosi o prace społeczne. Kilka tygodni temu sąd na to przystał. Ale w tej historii jest też wątek wędrówki pieniędzy klientów przez Szwajcarię do Londynu, którego nie zbadała ani Komisja Nadzoru Finansowego, ani prokuratura, ani sąd.

Jacek W. w rozmowie z money.pl: - Cała ta sprawa nauczyła mnie pokory. Jest mi przykro, ale nie jestem winny temu, że ludzie stracili pieniądze. Mieli pełną świadomość podejmowanego ryzyka.

Oglądam profil Jacka W. na Facebooku. Na zdjęciu nienaganna marynarka, styl menedżera. W oczy rzuca się napis: "Król życia".

Król życia, który sprawnie ciął straty

Poznajmy bliżej Jacka W. Niegdyś pracownik branży ubezpieczeniowej. W swojej karierze skazany przez sąd na grzywnę w wysokości 15 tys. zł. Powód? W latach 2006-2007 posłużył się 47 fakturami na łączną kwotę ponad 358 tys. zł, które potwierdzały fikcyjne transakcje. Jacek W. mówi, że miał złą księgową, którą potem zmienił.

Gdy o niezwykle ryzykownym rynku walutowym forex w Polsce słyszą tylko nieliczni, on już się go uczy i na nim gra. Przypomnijmy, że rynek forex to w największym uproszczeniu rodzaj "zakładów" na kierunki zmian wartości walut. Inwestor obstawia na parach walutowych. Gdy obstawia dobrze, zarabia. Gdy źle - traci. Dodatkowo ma możliwość stosowania tzw. lewara (czyli rodzaj kredytu udzielanego przez pośrednika). Dzięki temu może grać na foreksie sumami nawet sto razy wyższymi od ulokowanego kapitału.

Z czasem Jacek W. zaczyna oferować usługi osobom, które chcą mieć coraz więcej i więcej. Zarabia.

Pocztą pantoflową po Lublinie niesie się wieść, że mieszka tu pan Jacek, który pomnaża pieniądze. Robi to pod szyldem zarejestrowanej na Wyspach Marshalla spółki JW Capital Management Corporation. Wraz ze wspólniczką Małgorzatą Ł. organizują sieć doradców, rekrutowanych m.in. z firm ubezpieczeniowych. Doradcy polecają usługi Jacka W. swoim znajomym i rodzinie. To klucz do sukcesu.

Były klient: - Na początku nie znałem Jacka. Nie wszedłbym w to, gdyby nie znajomy, do którego miałem duże zaufanie. Mówił mi, że to pewna inwestycja, bo Jacek sprawnie tnie straty, gdy coś idzie nie tak. Przekonywał, że ryzykuję maksymalnie 15 procent kapitału - opowiada.

Konduktor z pociągu (zeznania na policji): "Poinformowano mnie, że Jacek W. posiada supersystem, który będzie przynosił zyski i który został przez niego przetestowany na rachunku demonstracyjnym".

Rolnik z Lubelszczyzny (zeznania na policji): "Uzyskałem informacje (...) przez swojego znajomego. Przedstawiciel JW przyjechał do nas do domu i tego samego dnia założyliśmy konto. Z rachunku, który mi przychodzi, wiem, że adres firmy mieści się w Islandii [faktycznie firma była zarejestrowana na Wyspach Marshalla, z angielskiego Marshall Islands - przyp. red.], a przedstawicielstwo tej firmy wnioskuję, że jest w Lublinie".

Jacek W. ciągle szuka coraz lepszych platform foreksowych, na których będzie mógł inwestować pieniądze klientów. Biznes kwitnie.

W sierpniu 2013 roku JW Capital wysyła propozycję do jednej z firm oferujących Polakom grę na foreksie: "Witam, aktywa jakie jestem w stanie przyciągnąć na początek, to kwota ponad 10 milionów złotych, rosnąca około 1-2 miliony złotych na miesiąc".

Nasza misja to realizacja marzeń

Z ulotki przekazywanej klientom przez JW Capital: "Misją naszej firmy nie jest jedynie pomnażanie kapitału. Nasza misja to realizacja marzeń, celów, planów Państwa i Państwa bliskich. Bogate, wieloletnie doświadczenie na rynkach kapitałowych w połączeniu z wykorzystaniem odpowiednich instrumentów finansowych pozwalają nam osiągnąć ponadprzeciętne stopy zwrotu z zainwestowanego kapitału, a także w znacznym stopniu zadbać o bezpieczeństwo Państwa środków. (...) Jestem przekonany, że za kilka, kilkanaście lat, kiedy zdecydują się Państwo wypłacić wypracowany wspólnie kapitał, zrealizują Państwo cele, o których każdy z nas myśli, być może będą to marzenia życia".

W innym miejscu czytamy: "Ze względu na dużą płynność i sprawność kapitałową zarządzający preferuje rynek forex".

- Organizowali spotkania dla potencjalnych inwestorów, pokazywali wykresy, mówili, że pan Jacek gra ostrożnie. I muszę przyznać, że przez pierwsze dwa lata zwykle widziałam na swoim rachunku zyski, raz mniejsze, raz większe, ale zyski. Pewnie to uśpiło moją czujność - mówi money.pl klientka, która straciła ponad 300 tysięcy złotych.

Zyski uśpiły nie tylko ją. Gdy w 2014 roku policja przesłuchiwała około 140 klientów na okoliczność działalności maklerskiej Jacka W. i jego wspólniczki Małgorzaty Ł., w zasadzie nikt nie powiedział, że czuje się pokrzywdzony.

Klientom nie przeszkadzało nawet, że firma Jacka W. znalazła się na czarnej liście Komisji Nadzoru Finansowego. Trafiają na nią parabanki i podmioty prowadzące działalność maklerską bez odpowiednich pozwoleń.

Kierowca z Lubelszczyzny, który powierzył JW Capital 10 tysięcy euro, odpowiada na pytanie o adres siedziby firmy: "Nie wiem i nie interesuje mnie to. Korespondencja jest tylko elektroniczna. Wiem, że przedmiotem działalności jest obrót gotówką i pomnażanie finansów osób zainteresowanych". Zapytany, czy posiada wiedzę o forex, odpowiada: "Nie".

- Dziwi się pan? - pyta mnie pani Danuta, gdy wyrażam zaskoczenie, że przesłuchania na policji nie skłoniły wielu osób do wycofania środków. - Wtedy wszyscy mieli zyski. Zeznania byłyby inne, gdyby przesłuchania miały miejsce kilka miesięcy później.

Jacek W. kopiował transakcje

Czas wyjaśnić, jak to się działo, że Jacek W. mógł grać środkami klientów. Po podpisaniu umowy o zarządzaniu środkami, klient zakładał rachunek w poleconej przez Jacka W. firmie foreksowej, a następnie przekazywał mu hasło dostępu do rachunku.

Co miesiąc firma JW Capital przesyłała klientowi informację o stanie rachunku. Jeżeli był zysk, to klient dostawał fakturę na kwotę w wysokości 20 proc. tego zysku. W określonym terminie miał ją przelać na rachunek JW Capital. W sądowych aktach sprawy, do których uzyskaliśmy dostęp, są rachunki wystawiane klientom.

Gdy chętnych zaczęło przybywać, pojawił się pomysł, by uruchomić tzw. kopiarkę. W największym uproszczeniu jest to mechanizm, który pozwala zawierać na rachunkach wielu osób dokładnie takie same transakcje, co na wskazanym rachunku głównym, do którego są one podczepione. Wielkość transakcji jest proporcjonalna do posiadanego kapitału.

W internecie można znaleźć wiele informacji na temat tych systemów. Tworzą się grupy społecznościowe, ludzie wymieniają się uwagami na temat poczynań swoich prowadzących. Można powiedzieć, że jest to oferta dla niedoświadczonego gracza, który podczepia się pod kogoś teoretycznie bardziej doświadczonego i kopiuje jego transakcje. Nie musi mieć nawet włączonego komputera, by śledzić poczynania swojego guru.

W polskim prawie ten temat nie jest jednoznacznie uregulowany, podobnie zresztą jak wiele zagadnień związanych z foreksem. Są jednak dość oczywiste argumenty przemawiające za tym, że mamy tu do czynienia z zarządzaniem cudzymi środkami, a więc czynnością objętą monopolem maklerskim. A taka działalność bez odpowiednich licencji jest w Polsce nielegalna - podkreśla w rozmowie z money.pl mecenas Patryk Przeździecki, prawnik specjalizujący się w sprawach związanych z rynkiem forex. - Pewne jest to, że posiadacz rachunku głównego pobiera opłaty od osób, które się do niego dołączają, zwykle w formie prowizji od wartości dokonanego obrotu bez względu na wynik finansowy transakcji.

Współpracowniczka Jacka W., która pracowała zarówno dla firm JW Capital, jak i później dla Andromedy: - W kwestii zarządzania środkami klientów Jacek był zawsze panem i władcą. Platforma transakcyjna i zasady jej działania przez długi czas były dla nas czymś mitycznym. Tylko on miał do nich dostęp. My mieliśmy przynosić klientów - mówi money.pl.


Karczowanie dżungli branży finansowej

Gdy JW Capital zostaje wpisana na czarną listę KNF (to lista, na którą nadzór wpisuje firmy i osoby podejrzewane o prowadzenie działalności maklerskiej lub bankowej bez zezwolenia - dziś jest na niej w sumie około 100 podmiotów) i rusza prokuratorskie śledztwo, w lubelskiej firmie wybucha panika. Współpracowniczka Jacka W.: - Szefowie kazali nam natychmiast dostarczyć wszystkie dokumenty z logo JW Capital do siedziby. Zostały spakowane i wysłane na adres na Wyspach Marshalla. Mieliśmy również polecenie, że jeżeli jakiekolwiek służbywpadną komuś z nas rano do domu, by nic nie mówić, tylko dzwonić prosto do wskazanego prawnika z Warszawy.

Dodaje, że przez cały czas działania firmy na pytania pracowników o legalność biznesu Jacek W. odpowiadał, że polskie prawo nie jest dostosowane do jego innowacyjnych pomysłów.

Jacek W. w rozmowie z money.pl: - Z perspektywy czasu wiem, że prowadzenie działalności w ten sposób było błędem. Gdy trafiliśmy na listę KNF, dążyłem do tego, by jak najszybciej uregulować kwestie prawne.

Podkreśla jednak: - Zakładając tę firmę, nie poszedłem do kowala, krawca czy szewca, tylko oparłem się na wiedzy radców prawnych, którzy doradzili mi taką formę prawną. Mówili, że w takiej sytuacji nie potrzebuję licencji na zarządzanie kapitałem. Tylko dlatego zdecydowałem się na założenie takiego podmiotu. Czuję się ofiarą tego, że zostałem wprowadzony w błąd - przekonuje.

W końcu Jacek W. decyduje się zamknąć działalność pod szyldem JW Capital.

W liście do klientów pisze: "Byliśmy pionierem, dlatego też karczując dżunglę branży finansowej i prawnej, napotkaliśmy wiele przeszkód ze strony owej dżungli. Wierzymy, że nasz trud nie poszedł na marne. Mamy nadzieję, że udało się nam zwiększyć świadomość społeczeństwa na temat szacunku do pieniądza, na temat możliwości inwestycyjnych. (...) Mam nadzieję, że udało nam się pokazać nowy standard biznesu. Udowodnić, że można zmienić podejście do pieniądza. Można zarabiać, nie narażając aktywów na zbytnie, niepotrzebne ryzyko".

Narodziny Andromedy

Jacek W. nie kończy z foreksem. Zamyka JW Capital, a ze wspólniczką rozkręca firmę pod nazwą Andromeda. Klienci są przenoszeni do nowego podmiotu, przychodzą nowi. Umowy mają już nieco inny kształt. Nie ma w nich mowy o zarządzaniu środkami. Jest za to doradztwo, pośrednictwo finansowe i edukacja finansowa.

Jest też wzmianka o tym, że "informacje udzielone przez Doradcę nie mogą być traktowane i postrzegane jako zapewnienie lub gwarancja osiągnięcia potencjalnych lub spodziewanych zysków. Klient oświadcza, iż każda decyzja inwestycyjna będzie wyłącznie jego decyzją oraz będzie ponosić jej konsekwencje" (pisownia oryginalna - przyp. red.).

Współpracowniczka Jacka W.: - Nie zmieniło to faktu, że Jacek ciągle był guru inwestycji, a jego transakcje były kopiowane na rachunkach klientów. Każda transakcja wychodziła spod jego palca. Organizowaliśmy spotkania, imprezy, by przyciągnąć nowych klientów z coraz większymi pieniędzmi.

Wylicza, że szczytowym okresie działalności Andromeda miała prawie trzystu klientów, wśród których ponad połowa lokowała na foreksie kwoty powyżej 200 tysięcy złotych. Nasi rozmówcy opowiadają, że klientami byli m.in. lekarze, ale też prawnicy, pracownicy banków, właściciele firm, informatycy. Pełen przekrój społeczny. Wszyscy, którzy uwierzyli, że na foreksie można się dorobić.

Inny współpracownik o zarobkach w firmie Jacka W. i Małgorzaty Ł.: - Prowizje kształtowały się bardzo różnie. Były miesiące, że było przeciętnie, ale były i takie, gdy pojedynczy doradca mógł dostać kilkanaście tysięcy złotych.

Jacek W. przekonuje, że o ile działalność JW Capital była błędem, o tyle Andromeda działała legalnie jako pośrednik usług finansowych. Do oferty wchodzą też m.in. kamienie szlachetne.

Szwajcarski wątek. Kto zarządzał pieniędzmi?

W Andromedzie liczba klientów i przynoszonych przez nich pieniędzy rośnie. Jacek W. ciągle szuka nowych możliwości rozwoju. W końcu wchodzi do foreksowej ekstraklasy. Pieniądze klientów trafiają na brytyjską platformę LMAX. Nie ma tam miejsca dla drobnych graczy. Wchodzą tylko grube ryby.

I pewnie miejsca dla Jacka W. by zabrakło, gdyby nie znajomość z wysoko postawionym pracownikiem firmy LMAX, który poleca mu kontakt do szwajcarskiego podmiotu SwissDirekt. To firma, która od dawna blisko współpracuje z LMAX. Można ją nazwać "brokerem wprowadzającym".

Wspomniany pracownik firmy LMAX odmówił money.pl rozmowy, zastrzegając anonimowość. Wskazał, że nie jest już związany z firmą.

Thomas Kuhn, szef SwissDirekt, w rozmowie z money.pl: - Wzięliśmy Jacka pod swój parasol. Dzięki temu mógł inwestować na forex, używając platformy LMAX - mówi Thomas Kuhn.

To zdanie jest niezwykle istotne dla zrozumienia dalszej części historii - tej, której KNF, prokuratura i sąd nawet nie dotknęły.

Andromeda już jako partner SwissDirekt rozprowadza wśród klientów produkt o nazwie "Skylight Investments". Jego ulotka przypomina kartę informacyjną funduszu inwestycyjnego.

"Minimalna wpłata: 50 tysięcy złotych, klasa aktywów: forex, spodziewany roczny wynik: 40 procent, maksymalne obsunięcia kapitału: 25 procent" - czytamy.

Na końcu informacja o ryzyku. I - co bardzo ważne - "podmiot zarządzający: SwissDirekt z siedzibą w Szwajcarii". Andromeda widnieje na ulotce jako "dystrybutor".

Sam Thomas Kuhn jest wyraźnie zaskoczony tym, że gdziekolwiek wymienia się go w kontekście zarządzania pieniędzmi Polaków. Przyznaje, że nigdy nie starał się pozwolenia, które by mu to umożliwiły.

- To było dość jasne, że SkyLight zarządzał środkami klientów, a Jacek był traderem. Z tego, co rozumiem, każdy chciał, żeby tak było, zarówno doradcy Andromedy, jak i sami klienci. Jako SwissDirekt nigdy nie rozmawialiśmy z klientami, nie proponowaliśmy im żadnych inwestycji, nie przedstawialiśmy żadnej propozycji handlowej. Nasza rola polegała na dostarczeniu możliwości do tego, by Jacek w ogóle mógł pojawić się na platformie foreksowej. Mam pełną świadomość tego, że nie możemy dawać nikomu licencji na zarządzanie środkami klientów w Polsce - mówi Thomas Kuhn w rozmowie z money.pl.

Jak podkreśla w rozmowie z money.pl mecenas Rafał Wojciechowski, dyrektor Działu Prawa Rynku Kapitałowego w kancelarii prawnej Sadkowski i Wspólnicy, firmy inwestycyjne, które działają na prawie szwajcarskim, mogą wykonywać działalność w Polsce jedynie po uzyskaniu zezwolenia KNF.

- SwissDirekt nie mógłby oficjalnie i formalnie nawet promować usług bez zgody organu nadzoru - podkreśla Rafał Wojciechowski. - Pan Jacek W. mógłby legalnie zarządzać środkami klientów jako pracownik SwissDirekt, na przykład zatrudniony w polskim oddziale lub pracownik innego polskiego nadzorowanego podmiotu, który korzystałby z odpowiedniej platformy lub współpracował ze SwissDirekt przy świadczeniu usług maklerskich - tłumaczy prawnik.

W opisywanej sprawie tak jednak nie było. Były klient Jacka W.: - Umowę podpisywałem z Andromedą, a Jacek był tam traderem. Fizycznie nie widziałem, kto wchodził na rynek. W trakcie regularnych rozmów z Jackiem - a dzwoniłem bezpośrednio do niego - miałem wrażenie, że to on jest bohaterem. Całość sytuacji brał na siebie i co więcej, zapewniał, że wie, co robi.

Jacek W. w rozmowie z money.pl początkowo przekonuje, że to SwissDirekt był domem maklerskim. - Za sposób zarządzania aktywami, ponoszone ryzyko ponosił odpowiedzialność dom maklerski - mówi nam.

Unika jednak jednoznacznej odpowiedzi na wprost postawione pytania m.in. o to, na co konkretnie umówił się ze SwissDirekt, jak były dokładnie sprecyzowane warunki umowy i wreszcie czy sam czuje się poszkodowany. Do momentu publikacji tego artykułu nie dostaliśmy odpowiedzi na postawione w e-mailu pytania.

Mecenas Patryk Przeździecki o Jacku W.: - Moim zdaniem nie miał on prawa zarządzać aktywami polskich klientów poprzez SwissDirekt, będącą członkiem PolyReg (szwajcarskiej organizacji samoregulującej - red.). SwissDirect nie posiada licencji na zarządzanie aktywami w żadnym kraju Unii Europejskiej. Tymczasem wiemy, że zarządzanie kapitałem miało miejsce na terenie Polski przy wykorzystaniu infrastruktury znajdującej się na terenie Wielkiej Brytanii - podkreśla prawnik.

Jak doszło do tego, że klienci Jacka W. stracili miliony złotych? O tym na następnej stronie


Do samego końca wierzył, że się odbije?

Wreszcie przychodzi wielkie tąpnięcie. Jest początek listopada 2014 roku. Na skrzynki mailowe klientów Andromedy trafia "komunikat nadzwyczajny": "Szanowni Państwo, z przykrością musimy poinformować, iż wczoraj, doszło do zamknięcia pozycji na Państwa rachunkach, ze stratą ok. 90%. kapitału".

Dalej w mailu czytamy, że taka sytuacja nastąpiła "wskutek działań spekulacyjnych na rynku, w kontekście aktualnych wydarzeń politycznych. Polityka osłabienia gospodarki Rosji poprzez kraje Ameryki i Europy nie dała szansy na odwrócenie trendu". Pada propozycja, że klienci mogą zdecydować się na przepięcie do innego systemu handlowego, gdzie taka sytuacja nie będzie miała miejsca, a straty będą odrabiane.

Na to jest już jednak za późno. Skrzynka mailowa Andromedy pęka od wiadomości przesyłanych przez klientów, u doradców rozdzwaniają się telefony.

"Przez dwa lata było pięknie, dlatego być może obdarzyliśmy Państwa zaufaniem, można powiedzieć, że bezgranicznym. Myślę, że żaden z klientów w najczarniejszych snach nie pomyślał, że zamiast zyskać, straci prawie wszystko. Proszę mi teraz odpowiedzieć na pytanie, jak mam dalej żyć?" - pisze jeden z klientów.

Według uzyskanych przez money.pl informacji straty na rachunkach klientów pogłębiały się przez kilka miesięcy. Jacek W. otwierał pozycje na parach walutowych dolara do franka szwajcarskiego, ale ich nie zamykał, gdy przynosiły straty. W efekcie sięgnęły one 90 proc.

Wtedy to właśnie SwissDirekt włączył się do gry i zamknął jedną trzecią otwartych pozycji.

Współpracowniczka Jacka W.: - Mam wrażenie, że Jacek był totalnie zaskoczony tą sytuacją, przerażony. Nikt nie rozumiał, dlaczego najpierw przez kilka miesięcy grał tak fatalnie, a potem wszystko się wywaliło. Być może po prostu sumy, którymi operował, go przerosły - zastanawia się.

Dodatkowo, jak ustaliliśmy, pomiędzy Jackiem W., a jego partnerami biznesowymi doszło do ostrej awantury o zamknięcie pozycji klientów. W jednym z e-maili Jacek W. używa słowa "złodziejstwo".

Thomas Kuhn w rozmowie z money.pl: - Wielokrotnie informowałem go, że jeżeli nie zredukuje stratnych pozycji, to będziemy zmuszeni do takiego kroku, bo zażąda tego od nas LMAX. Nie reagował. Zapewniam pana, że po kilku kolejnych dniach te mocno zlewarowane pozycje spowodowałyby stratę wszystkich środków, sprawiając o wiele większy problem nie tylko mojej firmie, ale wszystkim klientom.

Firma LMAX do momentu publikacji tego artykułu nie odpowiedziała money.pl na przesłane pytania i prośbę o kontakt.

Stanowisko Jacka W. poznaliśmy dzięki e-mailowi, który w okresie największej paniki rozesłał do swoich pracowników: "Uzyskaliśmy wolną rękę i całkowitą autonomię w podejmowaniu decyzji inwestycyjnych. (...). Rano zabezpieczenie miało być dla nas na niezmienionym poziomie (...), za kilka godzin już mieli nas w d... i zmienili poziom. (...). To były kluczowe decyzje dla nas".

Według ustaleń money.pl uzyskanych z kilku źródeł powiązanych ze sprawą, straty poniesione przez klientów można szacować od kilkunastu do nawet 20 milionów złotych.

"Nie posiadam żadnego majątku"

Czerwiec 2015 roku. Prokuratura stawia szefom Andromedy zarzut prowadzenia nielegalnej działalności maklerskiej. Zgromadzony w 19 tomach materiał dowodowy w ogóle nie porusza jednak kwestii związanych z ostatnimi miesiącami Andromedy, poprzedzającymi gigantyczne straty klientów. Jest oparty na sprawie firmy JW Capital.

W uzasadnieniu o postawieniu zarzutów czytamy: "Zgromadzony materiał wskazuje, iż podejrzani dysponowali formalną zgodą posiadaczy rachunków na swobodne podejmowanie decyzji inwestycyjnych. Oznacza to, że niezależnie od formalnego tytułu zawieranych umów z inwestorami, były to umowy o zarządzanie portfelem".

Jak wynika z akt sprawy, Jacek W. oraz Małgorzata Ł. sami zaproponowali poddanie się karze grzywny: Jacek W. - 80 tysięcy, a Małgorzata Ł. - 40 tysięcy złotych. Sąd przystał na tę propozycję, ale potem - również na wniosek skazanych - zamienił kary finansowe na prace społeczne.

Jacek W. w piśmie do lubelskiego sądu: "Na dzień składania niniejszego wniosku nie posiadam żadnego majątku ani źródła przychodów, z których mógłbym uiścić zasądzoną karę grzywny. Ewentualne prowadzone postępowanie egzekucyjne okazałoby się bezskuteczne, ponieważ nie posiadam żadnych nieruchomości, wartościowych ruchomości, środków pieniężnych, oszczędności".

Jacek W. ma poświęcać na nie 40 godzin w miesiącu przez dziesięć miesięcy. Daje to stawkę w wysokości 200 złotych za godzinę prac społecznych. Co robi? - Zajmuję się ogrodem, przenoszę rzeczy, maluję, wykonuję prace fizyczne w ośrodku dla osób w podeszłym wieku. Taka praca daje inne spojrzenie na świat. Nabieram dystansu do życia. Ale też pokory. Każdy ma w sobie element młodego wilka, chciwości. Ja już mam to za sobą, jestem innym człowiekiem - mówi Jacek W.

W serwisie ogłoszeniowym Olx.pl znajdujemy ogłoszenie pana Jacka. Oferta - luksusowym porsche zawiezie nowożeńców do ślubu, a maturzystów na studniówki. Zapytany o tę sprawę mówi, że auto jest w leasingu.

I nadal działa pod starym szyldem - ze wspólniczką rozkręca w Lublinie klub biznesu Andromeda. Jak mówi, celem przedsięwzięcia jest m.in. edukowanie młodych ludzi. Na YouTube można znaleźć film z otwarcia klubu: pojawiają się w nim lokalni politycy, biznesmeni, a także młodzież stawiająca pierwsze kroki w biznesie. Jedno z oferowanych jeszcze niedawno przez Jacka W. i Małgorzatę Ł. szkoleń miało tytuł: „Od zera do rentiera".

Tym rentierem mógłby zostać i Jacek W., gdyby jego pozycje na foreksie nie zostały zamknięte przed "czarnym czwartkiem" z połowy stycznia 2015 r. Decyzja Banku Szwajcarii o uwolnieniu kursu franka szwajcarskiego (w Polsce helwecka waluta była nawet po 5 zł) wielu kredytobiorców i foreksowych graczy bardzo mocno uderzyła po kieszeniach. Ale Jackowi W. i jego klientom przyniosłaby ogromne zyski. Gdyby tylko pozycje z powodu gigantycznych strat wcześniej nie zostały zamknięte.

Zapytany o to Thomas Kuhn kwituje: - Jacek po prostu miał pecha. Być może, gdyby rynek nie poszedł wcześniej zbyt mocno przeciw niemu, to kilka miesięcy później klienci mówiliby o nim "bohater". Takie po prostu są realia tego biznesu.