poniedziałek, 21 kwietnia 2008

Sierakowski: wypiję 200 gram i postawię na Olejniczaka

URBAN: SLD ŚMIERDZI TRUPEM

TVN24

- Wypiłbym 200 gram i postawił na Olejniczaka, bo mimo wielu błędów jest to człowiek przynajmniej poczciwy. Ale przestańmy mówić, że SLD to lewica - tak Sławomir Sierakowski widzi przywództwo w Sojuszu. O kondycji polskiej lewicy w „Magazynie 24 godziny” dyskutowało "dwóch kapitalistów i jeden filozof".
Trzy pokolenia polskiej lewicy reprezentowali obecny redaktor naczelny „Nie”, a w latach 80-tych rzecznik rządu, Jerzy Urban, szef Stowarzyszenia Ordynacka Włodzimierz Czarzasty i naczelny „Krytyki Politycznej” Sławomir Sierakowski. Ten ostatni od razu zastrzegł, żeby go w jednym szeregu z pozostałą dwójką nie stawiać.

- Proszę nas nie integrować na siłę, nie chcę odbierać kolejnych pocałunków śmierci. Dla mnie trzy pokolenia lewicy to Jacek Kuroń, Leszek Bugaj i, jeśli coś dobrego w życiu zrobię, to może ja – stwierdził. Według niego mówienie o SLD w kontekście lewicy jest pomyłką, bo lewicowa w Sojuszu jest tylko metka. - Lewica odrodzi się z niczego, nie z tych trzeciorzędnych sporów, które tu obserwujemy - uważa publicysta.

Zdaniem Sierakowskiego w Polsce jest „ogromne zapotrzebowanie na lewicę”, a to, że ten potencjał się nie przekłada na poparcie dla formacji jest wynikiem fatalnych skojarzeń z lewicą. - Stoją za tym panowie i SLD, które skręcało raz w prawo, raz w lewo, a nigdy nie zainteresowało się poważnie socjalną polityką – zarzucił gościom „Magazynu”.

Urban: niech ten chory stwór, SLD, wreszcie umrze

Urban też nie ma o SLD najlepszego zdania. – Chciałbym, żeby ten ciężko chory, ledwo zipiący stwór wreszcie umarł, bo nie można już patrzeć, jak się męczy. To schyłkowa formacja, która wydaje z siebie tylko slogany typu: „skręcamy w lewo”. Jak się cały czas skręca w lewo, to się jeździ w kółko – zauważył.

Naczelny „Nie” zgodził się, że musi powstać partia, która „odpowiada na realne zapotrzebowanie społeczne” - Ale to symptomatyczne, że o lewicy rozmawia jeden filozof i dwóch kapitalistów, a nie osoba, której jest autentycznie źle – zastrzegł.

Natomiast Czarzasty na wykluczenie z lewicy się obraził. - Jeżeli pan się stawia - a na szczęście jest pan młody - w jednym rzędzie z Kuroniem, to ja pana przestrzegam: pan nie ma monopolu na lewicę. Nikt jej nie ma. Ani struktura, ugrupowanie, ani człowiek. Niech pan nie popada w samozachwyt – ostrzegł.

Sierakowski: Olejniczak jest przynajmniej poczciwy

- Przyszłość lewicy nie decyduje się w SLD. Przywódcy to ostatni problem. Trzeba ludzi do lewicy przyciągnąć, przywrócić dobre imię, znaleźć pomysł na lewicę. Może SLD istnieć, nawet wygrać wybory, ale nic z tego dla Polski nie wyniknie – zaczął Sierakowski, ale przyparty do muru stwierdził: - Wypiłbym 100 lub 200 gram i postawił na Olejniczaka, bo mimo wielu błędów jest to człowiek przynajmniej poczciwy.

Urban poparł naczelnego „Krytyki politycznej” w jego ocenie SLD. – Sojusz ma małe szanse na wejście do Sejmu, więc kto go poprowadzi do klęski, jest mi wszystko jedno. Ta organizacja zachowuje się w sposób samobójczy. SLD śmierdzi trupem – podsumowa

Rabuję portfele tylko zamożnym staruszkom

Włodzimierz Czarzasty w DZIENNIKU


Czarzasty: Rabuję portfele tylko zamożnym staruszkom

Powiem panu coś o Sierakowskim - to bardzo inteligentny człowiek, który doprowadził do tego, że o lewicy zaczęto poważnie mówić. I za to Sierakowskiego szanuję. Dobrze o nim świadczy, że czyta te książki, które ja wydaję. Natomiast w polityce jest z niego tapicer. On umie zrobić kanapę, ale kanapa nie ma nic wspólnego z partią - mówi DZIENNIKOWI Włodzimierz Czarzasty.

ROBERT MAZUREK: Co u pana słychać?
WŁODZIMIERZ CZARZASTY:
Widział pan w przedpokoju lornetki i kalosze. Właśnie wróciłem znad Biebrzy i Narwi, z ptaków.

Jadł pan je tam?
Nie, oglądałem.

Jak Józef Oleksy poluje?
Nigdy nie polowałem. Mogę pana wziąć nad Biebrzę, to się pan przekona. Zadzwonię do pana 2 kwietnia 2009 roku o 9.40. A skoro tak mówię, to o 9.39 może pan sięgać po telefon.

Wszystko jest u pana tak zaplanowane?
Staram się być zorganizowany, solidny.

A co pan robi na tych bagnach?
Wstaję o czwartej, piątej, idę pięć kilometrów i staram się najpierw usłyszeć cietrzewia, a potem go zobaczyć. A jak już zobaczę, to wpisuję w notatnik następny gatunek ptaka, który widziałem. Albo oglądam bekasa kszyka, który pięknie leci w górę, a jak pikuje w dół, to jego pióra wydają śliczny dźwięk.

Powinien się pan skontaktować z Józefem Zychem. To największy ornitolog wśród polityków.
Ja nie jestem ornitologiem, trochę się tym interesuję i co najwyżej czasem płacę składki na Ogólnopolskie Towarzystwo Ochrony Ptaków.

Matko, to Włodzimierz Czarzasty ma ludzkie cechy!
Pomaga ptakom, przeprowadza staruszki przez jezdnię, przyjaźnie rozmawia z dziennikarzami…

Przeprowadza staruszki? Chyba rabując im portfele.
Tylko zamożnym staruszkom, a wszystko rozdaję biednym. Włodzimierz Czarzasty jako Robin Hood.

A własny majątek też pan rozdaje?
Nie, choć jeśli byłby pan głodny, to mogę pana nakarmić.

Dziękuję, podjął mnie pan sycącą kawą.
Którą musiał pan sobie sam zrobić.

Jak widać, że zacytuję Włodzimierza Czarzastego sprzed komisji Rywina, "nobody’s perfect".
To prawda.

A wracając do tych ptaków. Ogląda je pan tylko w Polsce?
Na razie w Polsce. Ja pierwszy raz za granicą byłem w 1989 roku, więc jest jeszcze mnóstwo miejsc, które chciałbym zobaczyć. Na to trzeba dużo czasu, tym bardziej jak się nie lata.

Pan naprawdę nie lata samolotami czy to ściema?
Nawet do Chin, do Kantonu, jechałem 12 dni pociągiem. W jedną stronę! Jestem jednym z niewielu Europejczyków, którzy zjechali całą Eurazję od Barcelony po Kanton koleją. W Chinach byłem po raz pierwszy w 1990 roku. Handlowałem kurtkami skórzanymi, które potem sprzedawałem na bazarze.

Osobiście?
Oczywiście. Miałem dwójkę dzieci, trzeba było sobie dawać radę w życiu.

Do Afryki trudno się będzie panu wybrać.
To był jeden z moich dwóch przelotów samolotem, bo przemogłem się, by zobaczyć Kenię i Tanzanię, ze względu na moje ptasie zainteresowania. Ale i tak panicznie boję się latać.

Niech pan sobie mówi, że złego diabli nie biorą.
To ładne. Wie pan co, chyba jednak będę musiał pana wziąć nad Biebrzę.

Wróćmy do samolotów. To, że pan nie lata, nie przeszkadza w biznesie?
Jakoś sobie daję radę. Regularnie jeżdżę na targi książki do Londynu, Bolonii, Frankfurtu. Jeżdżę samochodem, chociaż nie mam prawa jazdy. Do Londynu jednak raczej autobusem, bo jest taniej.

Tu powinienem zrobić przerwę, żeby się wyśmiać.
To niech pan robi, wrócimy po przerwie (śmiech).

Musi być pan strasznym skąpcem. To dlatego postawił pan przede mną same orzechy.
Ale za to dwa rodzaje. Dodam, że jest również czekoladka.

A ja dodam, że jedna.
To dla pana, ja nie będę jadł.

Ten suto zastawiony stół mnie rozprasza. Pływa pan?
W jakim sensie?

W sensie wpław.
Oczywiście. Statkiem zresztą też.

I nie boi się pan zatonięcia?
Dlatego umiem pływać, żeby w razie wypadku mieć poczucie, że dopłynę do brzegu.

Pan się boi latać od zawsze czy coś się stało?
Nie lubię wchodzić w sytuacje, na które nie mam wpływu, których nie mogę kontrolować.

To bardzo do pana pasuje.
To prawda, muszę mieć kontrolę, lepiej się z tym czuję. Nigdy nie brałem narkotyków właśnie z tego powodu - bo nie chcę tracić kontroli nad sobą i sytuacją.

Nie lata pan samolotami, nie ma prawa jazdy, ale komórką się pan posługuje?
Komórką tak, ale komputera nie umiem obsługiwać.

Nie wierzę.
Wiem, że to absurd, ale to prawda. Wstaję bardzo wcześnie rano i zasiadam do korespondencji. Wszystko piszę ręcznie, a potem ktoś to musi przepisać. Problem w tym, że nikt prócz mnie nie potrafi. A wie pan, dlaczego mam taki charakter pisma? Bo jestem dyslektykiem i wstydziłem się, że robię błędy. Więc zacząłem tak pisać, żeby nikt nie mógł przeczytać.

To jak pan sobie daję radę z tą korespondencją?
Dyktuję sekretarce. To zabiera mnóstwo czasu i angażuje zupełnie niepotrzebnie wiele osób, więc w końcu siądę i się nauczę.

Robi pan coś prócz oglądania ptaków?
Czytałem przed naszą rozmową wiele pańskich wywiadów, więc nie powtórzę za Borowskim, że dużo czytam i też będę jak brzytwa, ale to jest czas, który poświęciłem na dokształcenie się, poczytanie. No i mam wiele absorbujących zajęć: pracę, której się trzeba poświęcić, bo to jest czas na to, by rozwijać firmę. To źródło utrzymania mojej rodziny, a mam dwoje dzieci, więc mam dla kogo żyć i tworzyć majątek, żeby go dzieciom przekazać.

Zmartwię pana. W programie lewicy jest wysoki, niemal konfiskacyjny, podatek spadkowy.
Bogaci powinni płacić większe podatki, więc ja nie jestem za podatkiem liniowym.

Zmieńmy temat i wyjaśnijmy: nie był pan sekretarzem KC odpowiedzialnym za kampanię PZPR w 1989 roku. To nie ten Czarzasty.
Nie ten, to żadna rodzina. Kiedyś nas mylono, ale teraz to się raczej nie zdarza.

Choć obaj panowie komuniści…
No jeśli mierzyć to przynależnością do PZPR, to się zgadza. Ja wstąpiłem na studiach.

Oczywiście z pobudek ideowych.
Była w tym raczej spora doza oportunizmu. Oczywiście, imponowało mi, że na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych do partii należeli tak mądrzy ludzie jak prof. Baszkiewicz i mogłem spotykać się z nimi na zebraniach, ale jednak element oportunizmu pewnie zagrał.

Rzadka szczerość.
Jestem człowiekiem pragmatycznym, trzeźwo oceniam przeszłość i wiem, że robiłem rzeczy mądrzejsze i głupsze.

To było mądrzejsze czy głupsze?
Myślę, że moja późniejsza droga potwierdziła, że jestem konsekwentny. Związałem się potem z lewicą, uważam, że mam dziś poglądy lewicowe.

Pan ma lewicowe poglądy?! Sławomir Sierakowski zakrztusiłby się ze śmiechu.
Powiem panu coś o Sierakowskim, najpierw poważnie: to bardzo inteligentny człowiek, który doprowadził do tego, że o lewicy zaczęto poważnie mówić i zaczęli przyznawać się do niej ludzie, którzy do tej pory nigdy tego nie robili, bo lewica kojarzyła im się…

Z wami, starymi PZPR-owcami.
Tak, również dlatego. I za to Sierakowskiego szanuję. Dobrze o nim świadczy, że czyta te książki, które ja wydaję. Natomiast w polityce jest z niego tapicer. On umie zrobić kanapę, ale kanapa nie ma nic wspólnego z partią.

On jest detalistą tapicerem, a pan, trzymając się tej analogii - przedsiębiorcą meblowym?
Proszę mnie nie klasyfikować do tej grupy, bo ja nie jestem działaczem partyjnym.

Ale chce pan kierować SLD.
To dziennikarska bajka, kompletnie nieprawdziwa. Jeśli chodzi o ambicje polityczne, to na dziś nie posiadam.

A na jutro? Na kongres SLD?
Też nie będę ich posiadał i nigdzie nie będę kandydował.

Ta kandydatura ucieszyłaby wielu.
Znaleźliby się tacy.

Zwłaszcza na prawicy.
I dlatego nie zostanę przewodniczącym SLD, bo nie lubię sprawiać przyjemności prawicy. A polityka czasem po kogoś sama przychodzi.

I na to pan liczy?
Skoro kiedyś przyszła do Nałęcza, to dlaczego ma do mnie nie przyjść? (śmiech)

Przyjaźni się pan z Grzegorzem Napieralskim?
To za dużo powiedziane. Znam go, tak samo jak Wojciecha Olejniczaka.

Ale lubi bardziej?
Tydzień temu właśnie rozmawiałem z Olejniczakiem i przyjął ode mnie wakacyjne zaproszenie na Mazury. Ale w sprawie LiD, który przyniósł korzyści tylko demokratom i Borowskiemu, podzielam poglądy Napieralskiego, który był wobec tej formuły krytyczny. A Olejniczak, którego cenię i szanuję, najpierw na radzie krajowej SLD gorąco wspierał ideę LiD, a dokładnie tydzień później tę koalicję zerwał. To nie buduje zaufania do polityka.

Mówił pan, że ma poglądy lewicowe. Czyli jakie?
Takie jak większość lewicowych wyborców. Mógłbym panu opowiadać, że jestem za różnymi formami własności, Unią Europejską, ochroną środowiska, równymi szansami dla każdego bez względu na status majątkowy…

I dodajmy, że mówi to kapitalista i zamożny biznesmen.
Lewicą się jest sercem, nie ustami. A wcale nie jestem bardzo zamożny…

Skromny człowiek.
Skromny też chyba nie jestem.

To co ten mało zamożny człowiek posiada?
Żona jest współwłaścicielką grupy kapitałowej "Muza”, która ma wydawnictwa, hotel. Mam też zupełnie prywatnie mały pensjonat na Mazurach.

A nie miał pan ochoty kupić sobie gazety czy rozgłośni radiowej? Małej telewizji?
Nigdy w życiu, chociaż oczywiście wiem, że nawiązuje pan do tego, co działo się przed komisją Rywina. Ja od 1990 roku wydaję książki, dzięki nam wróciła moda na literaturę iberoamerykańską, w serii "Spectrum” wydajemy i Barbera, i Tofflera. To wartościowe rzeczy.

Skoro wspomniał pan o sprawie Rywina, to jaka jest pańska sytuacja procesowa?
Nie ma żadnej, sprawa jest umorzona i zamknięta, a w ciągu pięciu lat śledztwa prowadzonego przez prokuraturę w Białymstoku nie przesłuchano mnie ani razu. Zeznawałem w sądzie jako świadek w sprawie Aleksandry Jakubowskiej. A afera Rywina…

Przecież nie istniała, nie było żadnej afery, prawda?
Na pewno istniała. Sam się tylko zastanawiałem, na czym polegała? Myślę, że wielu ludzi upiekło swe pieczenie przy okazji propozycji, którą Rywin złożył Michnikowi. Rywin chciał zarobić na tworzeniu ustawy medialnej, bo jego firma chyba nie najlepiej przędła, a on miał ochotę zostać prezesem jakiejś telewizji. A Agorze zależało na prywatyzacji WSiP i wielu uważa, że do zrealizowania swego celu użyła "Gazety Wyborczej”.

To wizja Rywina, samotnego szaleńca.
Nie udało się nigdy udowodnić, że było inaczej, nie przedstawiono nikomu zarzutów.

Ala Capone skazano za podatki i nie udowodniono mu nic innego, a wiemy, że był szefem mafii.
Proszę pana, tu nie mamy żadnych takich podejrzeń. Mogę panu powiedzieć o sobie. Otóż mnie w tej aferze, w tym kontekście, w jakim to przedstawiano, po prostu nie ma.

Był pan za to przed komisją. I, proszę wybaczyć, miał pan chyba największy tupet.
Może byłem najlepiej przygotowany? Jeśli ktoś jest do czegoś przekonany, to mówi to w sposób mocny i jednoznaczny. Ludzie niewinni czują się pewni swego.

Można to inaczej tłumaczyć.
A jak?

Wierzył pan, że przy premierze Millerze i prezydencie Kwaśniewskim nic się panu nie stanie.
Proszę pana, nikt wtedy nie miał takiej wyobraźni, nie wiedział, jak się to potoczy.

Utrzymuje pan kontakty z przyjaciółmi z grupy trzymającej władzę?
Nie jest tajemnicą, że z Robertem Kwiatkowskim przyjaźnię się od dwudziestu kilku lat, z czasów studenckich. Często rozmawiam przez telefon z Aleksandrą Jakubowską, z Leszkiem Millerem również się znamy i lubimy.

I co robi pani Jakubowska?
Nie wiem dokładnie.

Może trzeba było spytać, czy nie trzeba jej pomóc?
Jak potrzebowała pomocy, to ją znajdowała, mogę pana zapewnić.

Cała afera, w której pana nie było, zakończyła pańską karierę w życiu publicznym.
Na pewno. To był proces, który zmienił bardzo wiele w Polsce, odsunął od władzy całą formację, złamał kariery kilkunastu osób, ale również pokazał on złe sytuacje, które miały miejsce, na przykład relacje między biznesem a ludźmi władzy.

I pan to mówi?!
A dlaczego mam tego nie mówić? Ja sam w tej sprawie uważam się za skrzywdzonego, wciągniętego w tę historię.

Na czym polegała ta krzywda?
Nie jest dobrze być uznanym za członka grupy trzymającej władzę, gdy jest to całkowitą nieprawdą. Dziś nie ma to znaczenia, ale pięć lata temu, przed przesłuchaniem, było trudniej. Ludzie naczytali się i nasłuchali na mój temat różnych rzeczy, więc niektórzy źle patrzyli, myśleli, że jestem złym człowiekiem. Nie jestem cierpiętnikiem, ale nie było to przyjemne.

Kto pana w to wrobił?
Wciągnęła mnie ta cała sytuacja. Przecież jako sekretarz Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji brałem udział w pisaniu ustawy medialnej i skoro wokół tego wybuchła jakaś afera, to nic dziwnego, że moje nazwisko musiało się pojawić. Kiedyś jakiś prokurator spytał mnie, dlaczego byłem taki aktywny, jeździłem, spotykałem się z nadawcami i tymi, którzy ubiegali się o koncesje. Odpowiedziałem, że jeśli ktoś jest nieźle przygotowanym i opłacanym urzędnikiem państwowym, to jego obowiązkiem jest ciężka praca i musi interesować się tym, za co odpowiada.

Mówił pan o krzywdzie. A na kogo mógł pan wtedy liczyć?
W SLD panowała wtedy filozofia sań gonionych przez wilki. I co jakiś czas rzucano tymże wilkom kogoś na pożarcie. To się okazało zabójczą taktyką i między innymi dlatego SLD dostało strasznie po nosie. Przypominam, że kiedy SLD stanęło jednoznacznie w obronie oskarżonego o szpiegostwo Józefa Oleksego - zyskało. Bo swoich ludzi się broni, ale bardzo możliwe, że nam wtedy nie wierzono.

Zawiódł się pan na SLD?
Od SLD niczego nie chciałem, nie oczekiwałem, więc to nie był zawód.

I nikt pana nie wspierał?
Ja od 1980 roku, od czasów studenckich, mam szeroką grupę przyjaciół i nikt z nich nie zawiódł, nikt nie odszedł.

To ludzie dawnego ZSP?
W dużym stopniu. Ja z Ordynacką będę związany do końca życia.

Pański promotor Aleksander Kwaśniewski panu nie pomógł?
Ani mi nie pomógł, ani nie zaszkodził.

Panów drogi chyba się rozeszły?
Mówi pan o jego sugestiach, żebym odszedł z Krajowej Rady, ponieważ tam mataczono? Ja wtedy powiedziałem, że mam swój rozum.

I został pan. Tak panu zależało na posadzie?
Nie mogłem odejść w takiej atmosferze, bo to znaczyłoby, że przyznaję się do matactw, a ja nie brałem w tym udziału. Odszedłem później, samemu wybierając termin.

Ponoć namawia pan SLD, by poparło weto prezydenta Kaczyńskiego do ustawy medialnej?
Gdyby ta ustawa przeszła, Platforma Obywatelska mogłaby zrobić w mediach zupełnie wszystko. Dlaczego lewica miałaby jej w tym pomagać? Nie zmniejszyłoby to upartyjnienia mediów publicznych, a upolityczniałaby je każda formacja.

Wiem, rozmawiam z ekspertem w dziedzinie upartyjniania.
Tak, rozmawia pan z ekspertem. Każda partia - czy chciała, czy nie - podporządkowywała sobie media. Nigdy tego nie negowałem.

A nawet sam pan to realizował metodą "na rympał”.
A Platforma tego nie robiła, a PiS? Owszem, ja też popełniłem dużo błędów, ale w Krajowej Radzie zasiadałem i z Markiem Jurkiem, i z Jarosławem Sellinem. To nie było ciało jednorodne.

Tylko że Jurek i Sellin tam sobie siedzieli, a pan z kolegami wszystko przegłosowywał.
Jeżeli już tak pan myśli…

Nie myślę, tak było. Możemy sięgnąć do protokołów.
No dobrze, tak było. Pan mówi o metodzie "na rympał”, tymczasem wszędzie były procedury, głosowania, a do rad nadzorczych radia trafiali tacy ludzie jak profesorowie Bołtryk, Mickiewicz czy Szamałek.

Szamałek jako niezależny ekspert? Pan ze mnie kpi?
A kim jest Krzysztof Szamałek, profesor Uniwersytetu Warszawskiego?

Byłym wiceministrem SLD i kandydatem do Sejmu, a w PRL działaczem SZSP popierającym rozbijanie latającego uniwersytetu.
A ja go będę bronił. Rozumiem, że bardziej podoba się panu to, że za PiS szefem rady nadzorczej jednej z rozgłośni regionalnych była kierowniczka mleczarni?

A dlaczego ma mi się podobać? Ja ją tam powołałem? Mnie się nie podoba ani kierowniczka mleczarni, ani Urbański w TVP, ani pańscy funkcjonariusze z głębokiego PRL.
To jest choroba klasy politycznej, tak po prostu jest.

Ale to za pana czasów TVP była telewizją białoruską z oddziałem w Warszawie!
To pan tę nazwę wymyślił. A ja przyznaję, że niektóre rzeczy nie były robione dobrze, nie wszystko się udało.

Akurat zawłaszczenie mediów wam się udało. Cel zrealizowaliście.
Osoby, które zgłaszałem do zarządów i rad nadzorczych doprowadziły przynajmniej do tego, że radio i telewizja miały dobre wyniki finansowe. A jeśli chodzi o politykę, to rzeczywiście media publiczne nigdy nie były obiektywne.

Najpierw powołuje się pan na etos urzędnika państwowego, który ciężko pracował, a teraz z uśmiechem przyznaje, że media były stronnicze. To kim pan był: urzędnikiem państwowym czy komisarzem partyjnym?
Dobrze pan wie, że nie byłem komisarzem partyjnym, a w ocenie mojej działalności w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji będziemy się różnić. Ale żeby mnie pan dobrze zrozumiał: ja się nie usprawiedliwiam, przyznaję, że popełniłem wiele błędów. Ale zostańmy przy swoim.

Chciałem zakończyć tę rozmowę jakimś miłym akcentem…
A nie było wystarczająco miło?

Celiński: Nie zamykam przed sobą tej myśli, że SLD oprzytomnieje

Rozmawiała Janina Paradowska
2008-04-21, ostatnia aktualizacja 2008-04-21 10:36

- Mam nadzieję, że są tam ludzie, którzy wreszcie zrozumieją, że walczyć o sześć procent, czy siedem procent w parlamencie jest naprawdę niegodne kobiety i mężczyzny. Że jeśli ktoś naprawdę chce być w polityce, to po to, aby zmieniać kraj na lepsze, a nie samemu siedzieć w fotelu parlamentarnym - powiedział Andrzej Celiński w "Poranku Radia TOK FM".

Zobacz powiekszenie
fot. Bartłomiej Dreśliński
Andrzej Celiński
ZOBACZ TAKŻE
POSŁUCHAJ
Janina Paradowska: No i stało się. Socjaldemokracja odeszła od Sojuszu Lewicy Demokratycznej, czyli rozumiem nastąpił koniec LiD-u i czy więcej w tym było emocji, czy takiego racjonalnego przemyślenia tej decyzji?

Andrzej Celiński: Pani redaktor, kiedy w pierwszych dniach marca udzielałem wywiadu Angorze powiedziałem "bezczelna niechęć do myślenia". I muszę powiedzieć, że kiedy zobaczyłem to w druku przeraziłem się, że jak zwykle moje emocje odnoszące się do rzeczy, jak pomyślałem wówczas drugorzędnych przeważają chłodną analizę. Po miesiącu wiem, że to nie emocje. To jednak jest jakaś erupcja, jakiś wypływ z głębszych pokładów myślenia rzeczywistości w jakiej żyjemy.

Janina Paradowska: Ale co państwa tak raziło do tego sojuszu z tą socjaldemokracją? Młodzi ludzie na czele, program podobno bardziej lewicowy w tej chwili ma być, jednoznaczny, czytelniejszy.

Andrzej Celiński: Wiek jest atrybutem człowieka, a nie wartością. Każdy kto myśli to wie. Rzecz jest w tym, że dwa lata temu razem rozpoczęliśmy projekt obliczony na wiele lat. Mamy taką sytuację w Polsce, w której rywalizują ze sobą, chciałoby się wierzyć o koncepcję rozwoju Polski dwie partie prawicowe. Neokonserwatywna i nacjonalistyczna.

Janina Paradowska: No chyba nie obie są nacjonalistyczne, trochę pan przesadził.

Andrzej Celiński: Nie, nie. Z jednej strony jest neokonserwatywna, neoliberalna, a z drugiej strony nacjonalistyczna, konserwatywna. Platforma Obywatelska z jednej strony, PiS z drugiej strony. Tymczasem mi się wydaje, że Polska potrzebuje polityki spójności społecznej, bo inaczej się rozwalimy na kawałki. Inaczej mówiąc Polska potrzebuje intensywnych inwestycji z pieniędzy publicznych w system edukacji i w kulturę po to, by równość możliwości nie była hasłem na sztandarach rozmaitych partii politycznych, lecz rzeczywistością. Żeby każdy młody człowiek gdziekolwiek się nie urodził, w jakiejkolwiek rodzinie, w jakimkolwiek mieście, na przykład odległym od centrów akademickich, jeśli tylko ma kwalifikacje intelektualne do studiowania i motywację, miał taką możliwość.

Janina Paradowska: Ale ja myślę, że to samo powiedzą Olejniczak i Napieralski.

Andrzej Celiński: Powiedzą tak. Ale nie zrobią.

Janina Paradowska: Dlaczego?

Andrzej Celiński: Dlatego, że żeby to zrobić trzeba mieć za sobą większość. Tymczasem oni wybierają pewnego rodzaju sekciarstwo. Wybierają coś takiego, co może da im pewne siedem, osiem, może nawet dwanaście procent głosów wyborczych, ale z pewnością wobec tych dwóch partii prawicowych nie da im to szans realizacji tych wartości, chyba, że stworzą koalicję z PiS-em. Dlatego, że z punktu widzenia analizy programowej w tych kwestiach społecznych, w odniesieniu do wartości materialnych, nie w odniesieniu do kwestii światopoglądowych, do republikańskiego charakteru państwa, nie do podstawowych wartości, ale w kwestiach materialnych bliżej jest tej bardziej lewicowej lewicy, nie chcę powiedzieć skrajnie, bo skrajne jest oceniające negatywnie, nie ma potrzeby antagonizować aż tak bardzo ludzi, bliżej jest do PiS-u, aniżeli do Platformy Obywatelskiej. Ale z drugiej strony PiS jest partią silnie zideologizowaną i to w sprawach całkowicie obcych mentalności lewicowej. Jest to bliżej faszyzmu, aniżeli, przepraszam, komunizmu, aczkolwiek oba te słowa są krzywdzące. Ale jest to bliżej takim rozwiązaniom, które państwo stawiają ponad obywatelem.

Janina Paradowska: To znaczy, że państwu jest bliżej do Platformy?

Andrzej Celiński: Myślę, że z punktu widzenia wolności ludzkich, praw człowieka jednostki ludzkiej, z pewnością tak. Cały problem polega na tym, że my mówimy o wartościach podczas gdy polskie partie polityczne przynajmniej od czasów Buzka właściwie nie mają projektów dobrego państwa...

Janina Paradowska: Jarosław Kaczyński miał projekt państwa, to już nie może pan zaprzeczyć.

Andrzej Celiński: No dobrze, tylko że właśnie był to projekt państwa zamykającego się na obywateli. Państwa, które jest zawsze silniejsze, mądrzejsze, ważniejsze, istotniejsze, aniżeli człowiek. Przecież my wszyscy jesteśmy z tradycji przeciwnej, tradycji, że człowiek jest centrum świata, a nie państwo. Państwo ma być narzędziem dla jednostki ludzkiej. Owszem, to są wielkie słowa. Ale jednak w każdej polityce trzeba bardzo dobrze uzasadnić ograniczenia wolności jednostko ludzkiej, aby móc to zrobić.

Janina Paradowska: Czyli nie dało się zmienić SLD pozostając w tej koalicji?

Andrzej Celiński: My mieliśmy nadzieję. Jednocześnie trzeba powiedzieć, że także Sojusz zaangażował się w prace programowe, które jeszcze w ten piątek, 28 marca...

Janina Paradowska: Kiedy nastąpiło wyrzucenie demokratów.

Andrzej Celiński: Przypomnę, że sojusz tak naprawdę wykopał Demokratów z LiD-u 29 w sobotę. Jeszcze 28 marca, to każdy już wie, kto się interesuje polityką, wszyscy zainteresowani się spotkali i Wojciech Olejniczak pary z buzi nie puścił, co będzie 29. Proszę pani, nie ściemniajmy, każdy wie, że nie ze względu na wartości, na program stało się to, co się stało, tylko dlatego, że Grzegorz Napieralski, sekretarz partii od dobrego roku rył w tej partii pod LiD-em odwołując się do elektoratu, czy nawet nie elektoratu, do tego aparatu SLD, który się nie dostał do parlamentu i swoją nijakość chciał przytłoczyć tym, że ktoś zabrał należne im mandaty, ktoś, czyli Partia Demokratyczna i SDPL.

Janina Paradowska: No bo zabraliście państwo trochę tych mandatów.

Andrzej Celiński: A mi się wydawało, że to wyborcy zdecydowali. Wszędzie tam, gdzie na liście byli ci, którzy dziś mają pretensje, a jednocześnie wygrywali kandydaci czy to Partii Demokratycznej, czy SDPL, to różnice były krotnościami i to niezależnie od miejsca. Ja miałem taki przypadek na Ursynowie, Mokotowie, Śródmieściu, Wilanowie, Warszawie w pierwszych wyborach LiD-owskich do samorządu wojewódzkiego, gdzie byłem nie na pierwszym, nie na drugim, nie na ostatnim, ale na trzecim miejscu listy, po człowieku, którego ostatnią funkcją w PRL-u było szefowanie w związku zawodowym białego domu, czyli KC PZPR i drugim, młodym człowieku, który był szefem mazowieckiego SLD, bez żadnej kampanii wyborczej, bo nie miałem złotówki na kampanię wyborczą, żyłem wyłącznie ze swoich wykładów, ja nie mam żadnego majątku, to że jestem politycznym brakującym ogniwem mafii paliwowej jest niestety nieprawdziwe z punktu widzenia finansowego, nie jestem...

Janina Paradowska: A jest pan? To zeznał ten prokurator, tak?

Andrzej Celiński: Nie, to towarzysze z LPR i z PiS-u tak uważali wcześniej, kiedy pracowaliśmy w komisji orlenowskiej, bo się znałem na nafcie. A jak się człowiek zna na nafcie, a jest politykiem to znaczy, że pewnie jest mafiozą. Bo dlaczego polityk zna się na czymkolwiek, prawda? W Polsce to jest oczywiste, że polityk się nie zna na niczym, ani się nie przygotowuje do czegokolwiek. Jest tak wielki, tak wspaniały i tak go lud kocha, że nie musi się przygotowywać.

Janina Paradowska: Ale wróćmy do tego rozwodu.

Andrzej Celiński: W każdym razie szło o to, że sekretarz generalny SLD uznał swoją szansę, zobaczył swoją szansę na szefowanie tej partii, a może i całości rozniecając antagonizm wewnętrzny i klasyczny populizm wewnątrzpartyjny. I łapiąc w swoje szeregi tych wszystkich ludzi, którzy byli sfrustrowani.

Janina Paradowska: Ale teraz złapią szereg członków socjaldemokracji, dlatego, że klub pęknie przecież.

Andrzej Celiński: Też mi się tak wydaje.

Janina Paradowska: Mówi się, że nawet pół na pół. Pięć na pięć.

Andrzej Celiński: Polskie partie polityczne, w tym także lewicowe się pozamykały. Ich trzeba otworzyć na ich własnych sympatyków. Wobec ich własnych sympatyków. Tych rzeczywistych i tych potencjalnych. Wie pani, jeżeli się rozmawia z ludźmi dla których na przykład nazwisko Grzecznarowski, czy Ciołkoszowie, czy Pajdak mówi tyle samo, co nazwisko Grzyb, ci Siwak, czy Żandarowski, przypomnę, że z jednej strony mówię, o starym, prawdziwym, polskim PPS-ie, Polskiej Partii Socjalistycznej, tym PPS-ie, który siedział w więzieniu także za komuny i z drugiej strony mówię o takich ludziach, którzy pozapisywali się PZPR z pewnością nie dla wielkich idei, tylko dlatego, że ona była rządzącą partią. Więc jeżeli są ludzie, którym te nazwiska naprawdę nic nie mówią, a są w partii lewicowej, to znaczy, że oni nie wiedzą gdzie są. Bo człowiek, który jest przywiązany do wartości i idei lewicowych musi mieć podstawową wiedzę. Stąd wracam do pierwszego zdania. Bezczelna niechęć do myślenia jednak pod tym wszystkim leży, a jednocześnie ogromna ochota na bycie posłem, na wszystkie apanaże, które z tym się wiążą.

Janina Paradowska: No dobrze, ale jaki macie dalszy plan?

Andrzej Celiński: Stała się rzecz fatalna. To trzeba bardzo wyraźnie powiedzieć, że zeszliśmy naprawdę do gleby, do ziemi.

Janina Paradowska: Niektórzy mówią Konwent Świętej Katarzyny. Laickiej.

Andrzej Celiński: Nie tu nie trzeba żadnego nadzwyczajnego ruchu sztucznego. Trzeba naprawdę zacząć od książki. Fundamentu. Trzeba sobie przypomnieć dokładnie, o co nam chodzi i opisać tę Polskę 2020 roku, jakiej my, Demokraci i Lewica chcemy i opisać w konkretnym języku rozwiązań prawnych i finansowych. I traktować to nie jako hasło wyborcze, nie jako zawołanie dla ludzi, którzy operują hasłami lewica, prawica, tylko jako zobowiązanie wobec ludzi, którzy będą oczekiwać, że ich państwo będzie realizować dokładnie to, co tam jest napisane, czyli to musi być konkretne. Ja wiem, że to nie jest populistyczne, ja wiem, że to się nie zacznie od milionów.

Janina Paradowska: Ale wyborcy nie czytają książek. W ogóle czytają coraz mniej.

Andrzej Celiński: Ja nie przyjmuję tego do wiadomości, że wyborcy nie czytają książek.

Janina Paradowska: Wyborcy chcą zobaczyć hasła, usłyszeć ludzi, jakiś zarys programu...

Andrzej Celiński: Tu się zgadzam, ale te hasła muszą być zakotwiczone w czymś poważniejszym. Po to, że jeśli wyborca trochę bardziej ambitny zechce sprawdzić, czy ten, który operuje łatwymi hasłami za tymi hasłami coś jeszcze w swoich komórkach mózgu ma, żeby mógł trafić do tej książki, żeby, przepraszam mówiąc językiem Internetu, sieci, były linki, które prowadzą od pięknych haseł do szczegółowego omówienia, jak zamierzamy na przykład rozwiązać ten chaos urbanistyczno-przestrzenny, z którym mamy do czynienia w Polsce. Albo jak mamy rozwiązać problem Kasi, nie wiem, Zawadzkiej, to jest zmyślone imię i nazwisko z Warlubia, która ma 135 IQ, ale która niestety chodzi do złej szkoły, a jej rodzice nie mają książek w domu i motywacji do pchania tego dziecka do nauki, a ona ma te swoje IQ wysokie. I jak zrobić, żeby ona chodząc do złej szkoły, czyli mając formalnie gorsze oceny na egzaminie państwowym mogła studiować na dobrej uczelni, skoro ma do tego kwalifikacje intelektualne.

Janina Paradowska: To już tak na koniec. Jest jakiś projekt nowego porozumienia, perspektywa tworzenia nowej partii, bo patrzę na sondaż, socjaldemokracja jeden procent.

Andrzej Celiński: Nie zamykam przed sobą tej myśli, że SLD oprzytomnieje. Bo tam też nastąpiły bardzo istotne zmiany i nie zamykam tej myśli, że są tam ludzie, którzy wreszcie zrozumieją, że walczyć o sześć procent, czy siedem procent w parlamencie jest naprawdę niegodne kobiety i mężczyzny. Że jeśli ktoś naprawdę che być w polityce to po to, aby zmieniać kraj na lepsze, a nie samemu siedzieć w fotelu parlamentarnym. Mam na to nadzieję, a przede wszystkim mam nadzieję, że wyborcy wreszcie w Polsce zrozumieją, że trzeba naprawdę otworzyć partie polityczne. Że Polska stała się zakładnikiem aparatów partii politycznych. Od lewa do prawa poprzez centrum.

Janina Paradowska: No to trzeba by było zmienić finansowanie i mnóstwo różnych innych rzeczy.

Andrzej Celiński: No niestety tak, trzeba wiele rzeczy zmienić.

Źródło: TOK FM