środa, 21 maja 2008

Michnik o pułapkach kryjących się w teczkach

Jacek Madeja
2008-05-22, ostatnia aktualizacja 2008-05-22 16:58

Adam Michnik, redaktor naczelny "Gazety Wyborczej", wygłosił w środę wykład na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Mówił, jakich pułapek powinniśmy unikać, rozliczając komunistyczną przeszłość.

Zobacz powiekszenie
FOT.MARTA BŁAŻEJOWSKA/AG GWL KATO MB DIGI
Podczas wykładu na Uniwersytecie Śląskim Adam Michnik zastanawiał się jak nasza przeszłość ogranicza naszą wolność
- Dziś jesteśmy w takim momencie historycznym, kiedy debata o przeszłości wchodzi w nową, bardzo istotną fazę. W czerwcu IPN ma wydać książkę z czytelną sugestią, że Lech Wałęsa był agentem. Symboliczność tego momentu polega na tym, że w oparciu o policyjne materiały człowiek, który jest najbardziej rozpoznawalnym logo naszego państwa na świecie, zostaje oskarżony o coś, co w polskiej tradycji jest najbardziej rzeczą hańbiącą - mówił Adam Michnik do słuchaczy, którzy tłumnie wypełnili aulę w budynku rektoratu Uniwersytetu Śląskiego.

Przekonywał, że w ten sposób przekreślamy to, co powinno być powodem największej dumy dla Polaków. - Pokojowe rozmontowanie komunizmu drogą kompromisu i negocjacji było najważniejszym polskim politycznym dokonaniem w XX wieku. Pokazaliśmy całemu światu, jak to można zrobić, to było polskie rozwiązanie kwadratury koła. Teraz to zostaje kompletnie unieważnione - przestrzegał Michnik.

Zdaniem redaktora naczelnego "Gazety" nie można oceniać zachowań Polaków z czasów dyktatury komunistycznej w oderwaniu od kontekstu historycznego. - Stosowanie do ówczesnej bardzo skomplikowanej sytuacji dzisiejszych prostych, by nie powiedzieć prostackich norm moralnych i ocen, to największy gwałt na pamięci zbiorowej. Dlatego dziś nie mogę przyjąć, że generała Jaruzelskiego chce się sądzić, abstrahując od faktu, że działał pod sowiecką presją. W 1981 roku żaden odpowiedzialny polityk nie mógł powiedzieć, że Polsce nie grozi interwencja. Wszystkich ludzi z tamtego okresu, od Jaruzelskiego do Wałęsy, można oceniać, ale najbardziej nieuczciwe jest ich ocenianie na podstawie raportów i donosów agentów aparatu bezpieczeństwa. To jest pośmiertne zwycięstwo bezpieki. Dlatego kiedy dziś czytam, że prokurator Koj z Katowic chce metodą aktu oskarżenia ustalić prawdę historyczną, to wiem, że się dokonuje coś bardzo złego i niebezpiecznego. Coś, co może fatalnie zaciążyć nad naszą przyszłością. Dzisiaj kontynuowanie logiki odwetu, który, nie wiedzieć czemu, nazywa się sprawiedliwością, jest utrwalaniem podziałów, które będą się przenosiły z pokolenia na pokolenie. To nie jest dobra droga - podkreślał Michnik.

Po wykładzie słuchacze pytali go m.in o opozycyjną przeszłość, lustrację i przyszłość polskiej lewicy. Studenci byli też ciekawi, jaki jest stosunek naczelnego "Wyborczej" do śląskich starań o autonomię. - O tym muszą zdecydować ludzie, którzy tu mieszkają. Nie można dostawać wysypki na słowo autonomia ani lekceważyć 180 tys. osób, które podczas spisu powszechnego wpisały narodowość śląską - tłumaczył Michnik.

Wykład był kolejnym spotkaniem z cyklu "Rozmów o dobrym państwie", który w kwietniu zainaugurował prof. Leszek Balcerowicz. Organizatorem cyklu są "Gazeta Wyborcza", Uniwersytet Śląski w Katowicach i fundacja Forum Obywatelskiego Rozwoju. Partnerem jest ING Bank Śląski, a patronem medialnym Radio TOK FM.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

To już prawdziwy kryzys monetowy

Walka z brakiem drobnych

W Polsce jest coraz mniej drobnych monet

"Nie mam drobnych", "Nie mam wydać" - kto z państwa nie słyszał takich fraz setki razy, ten zapewne nie mieszkał w Polsce. Francuzi, Niemcy czy Brytyjczycy nigdy nie spotykają się z podobnym problemem. Czym różni się Polska? Sprawdziliśmy: przyczyną jest złe rozplanowanie przez Narodowy Bank Polski podaży monet. To ono jest przyczyną naszej codziennej porannej frustracji - czytamy w DZIENNIKU.

Eksperyment numer jeden. O godz. 8 rano nasz dziennikarz udaje się na jedno z łódzkich osiedli. Ma stuzłotówkę. Cel: kupić bułkę i gazetę. Piekarz: "Nie mam wydać". Kioskarz: "Nie mam drobnych". Dopiero w supermarkecie 100-złotówka nie jest bezwartościową bibułą. Znalezienie drobnych na łódzkim osiedlu zajmuje ponad 30 minut.

Eksperyment numer dwa. Godz. 9 rano. Nasza dziennikarka z banknotem 50-funtowym chodzi po londyńskim Haddington. Cel: kupić bułkę i gazetę. Kioskarka ma wydać, mimo że 50-funtówka to rzadko spotykany banknot wart ponad 220 zł. Piekarz też. "Nie ma problemu, chyba że woli pani zapłacić kartą" - mówi jeden ze sprzedawców.

Brytyjczycy, Francuzi i Niemcy uznaliby to za absurd, ale Polacy są przyzwyczajeni. 50-złotówka tuż po otwarciu sklepu jest bezwartościowa jak złoto króla Midasa. Jarosław Gala jest właścicielem kantoru w Łodzi. "Nie wiem, co mam powiedzieć klientowi, jeśli zażyczy sobie drobne" - mówi.

Zdaniem ekspertów przyczyną jest niedobór czterech monet. 5 zł, 2 zł, 1 zł i 50 gr. stanowią zaledwie 9,3 proc. wszystkich metalowych pieniędzy. Reszta - aż 90 proc. - to 1-, 2-, 5-, 10- i 20-groszówki. W strefie euro monety o najwyższych nominałach (50 centów, 1 euro i 2 euro) to 17,5 proc. wszystkich, a więc statystycznie występują prawie dwa razy częściej. To dlatego Belg i Portugalczyk nie mają porannych problemów z bułką.

"Emitent polskich monet widocznie nie wie, jakie są potrzeby rynku" - mówi DZIENNIKOWI ekonomista Andrzej Sadowski. "Utrzymywanie sytuacji, w której jednogroszówki to blisko 37 proc. monet nie ma sensu" - dodaje.

Eksperci przekonują, że NBP powinien postępować zgodnie z rozkładem Gaussa i uwzględniać to, że największe zapotrzebowanie jest na nominały środkowe. 50-złotówki, którymi raczą Polaków bankomaty, to za duże nominały, a 10-groszówki, którymi dostają resztę w sklepach, są za małe. "Skrajnych nominałów powinno być stosunkowo mniej" - mówi DZIENNIKOWI ekspert Centrum im. Adama Smitha Ireneusz Jabłoński.

Błąd NBP jest tym większy, gdyż urzędnicy banku nie wzięli pod uwagę, że w ciągu ostatnich kilku lat na polskim rynku pojawiły się tysiące automatów, które pożerają 1-, 2- i 5-złotówki. Na polskich ulicach brakuje tymczasem maszyn do rozmieniania pieniędzy.

W Narodowym Banku Polskim usłyszeliśmy proste wyjaśnienie: "Z uwagi na gromadzenie przez ludność drobnych monet w domach mogą występować czasowe niedobory niektórych nominałów monet.”

Te "czasowe niedobory” trwają od początku denominacji - od 1 stycznia 1995 r. Ponad 13 lat.


Kryzys monetowy prowadzi do absurdów

JEDEN Z NAJBARDZIEJ KURIOZALNYCH KRYZYSÓW MONETOWYCH W HISTORII WYSTĄPIŁ W UBIEGŁYM ROKU W INDIACH.Okazało się, że rupie w monetach są mniej warte niż metal, z którego je wyprodukowano. Pieniądze masowo przetapiano na żyletki i sprzedawano do sąsiedniego Bangladeszu. Efektem był chroniczny niedobór małych nominałów i wieczny problem braku drobnych. Dotknęło to szczególnie drobnych handlarzy, którzy tracili zysk, bo nie mieli wydać.

DZIENNIKARZE ZAUWAŻYLI WÓWCZAS NIEBYWAŁĄ HISTORIĘ. Na braku monet u sklepikarzy zaczęli zarabiać żebracy. Okazało się, że duża część małych nominałów, tych, których nikt nie pociął na żyletki, ląduje w ich kieszeniach. Handlarze zawierali transakcje z ludźmi ulicy, płacąc im za monety po zawyżonej cenie.

W OBIEGU POJAWIŁY SIĘ RÓWNIEŻ ZNISZCZONE I PORDZEWIAŁE MONETY. Bank centralny nigdy by ich nie przyjął, ale setki tysięcy drobnych sprzedawców nie miały wyboru. Sprawą nielegalnego przetapiania pieniędzy zajęła się policja. Próbując walczyć z kryzysem centralny Reserve Bank of India wpompował w gospodarkę ponadmiliardowego kraju monety o równowartości 150 tysięcy dolarów. To tylko częściowo rozładowało problem.

W POLSCE TAKŻE METAL, Z KTÓREGO PRODUKOWANO MONETY, BYŁ WART WIĘCEJ NIŻ ZŁOTÓWKA. Tak było w czasach PRL. Nominały monet zaczęto nawet drukować na papierze – to było bardziej opłacalne. "Co zrobić, żeby zwiększyć wartość złotówki? Przewiercić w niej dwie dziurki i sprzedawać jako guzik" - żartowali wówczas Polacy. Tym właśnie sposobem z monet robiono naszyjniki.

Najbardziej wartościową monetą w PRL była dwuzłotówka. Tylko ten nominał przyjmowały automaty telefoniczne. Bardzo szybko znalazły się osoby, które rozmieniały pieniądze na dwuzłotówki, pobierając za to odpowiednią prowizję.

Sekrety mecenasa, który ściągnął esbeka do Sejmu

Kim jest Jan Widacki

Sekrety mecenasa, który ściągnął esbeka do Sejmu

59-letni dziś Jan Widacki adwokatem jest zaledwie od 9 lat. Ale przebija kolegów o dłuższym stażu. Nie tylko argumentuje z precyzyjną logiką, ale i znakomicie odwołuje się do emocji. To za sprawą jego mowy obrończej wyszedł na wolność człowiek podejrzewany o to, że jest słynnym inkasentem, sprawcą serii morderstw. A sprawa wydawała się beznadziejna - czytamy w DZIENNIKU.

W staroświeckiej kancelarii mecenasa Jana Widackiego na oficerskim Krakowie na ścianie wisi mnóstwo zdjęć. Gospodarz z papieżem, z Wałęsą, z Michnikiem, nawet z Macierewiczem. Nie ma fotografii znanego adwokata z Jerzym Stachowiczem, ekspertem komisji śledczej, który okazał się nie tylko dawnym esbekiem, ale człowiekiem, który zaszczuwał ludzi na śmierć.

Widacki twierdzi, że zgłaszając go na eksperta komisji, nie znał Stachowicza. Możliwe. Ale wokół biografii samego mecenasa sporo jest tajemnic. W roku 2005, kiedy w świetle jupiterów został adwokatem milionera Jana Kulczyka przed inną orlenowską komisją śledczą, „Rzeczpospolita” opublikowała jego sylwetkę pióra Jerzego Morawskiego. Znany reportażysta twierdził, że Widacki był już po wprowadzeniu stanu wojennego wykładowcą w szkole komunistycznej Służby Bezpieczeństwa w Legionowie. Bohater tekstu gorąco zaprzeczał. Ba, zapowiedział, że poda Morawskiego do sądu. "Ale nigdy tego nie zrobił, a ja mam w ręku dowody: broszurkę z okazji 30-lecia tej szkoły" - mówi dziś Morawski.

Od milicji do „Solidarności”

Cały jego życiorys pełen był sprzeczności i niedopowiedzeń. Karierę naukowca zrobił w czasach PRL jako ekspert od kryminalistyki na Uniwersytecie Śląskim. Stąd jego ścisłe związki z milicją. Po wprowadzeniu stanu wojennego złożył legitymację PZPR. Potem wykładał na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, ale sądząc z publikacji Morawskiego, równocześnie w szkole SB. Na KUL poznał śmietankę opozycyjnej inteligencji. Gdy w 1990 r. wicenaczelny "Tygodnika Powszechnego” Krzysztof Kozłowski został szefem MSW, Widacki dostał posadę jego zastępcy. Był wtedy postrzegany jako polityk związany z solidarnościowym "krakówkiem”, czyli elitą tworzącą w przyszłości Unię Demokratyczną. Potem wyjechał do Wilna jako ambasador.

A równocześnie... Był rok 1992. Bronisław Wildstein, wówczas szef radia Kraków, obwiniał milicyjnego eksperta od medycyny, profesora Zdzisława Marka, o to że tuszował okoliczności śmierci Stanisława Pyjasa, studenta zamordowanego przez SB. Marek wytoczył dziennikarzowi proces. Widacki przyjechał specjalnie z Wilna, aby świadczyć na rzecz lekarza. "Nie tylko wygłosił wielki pean na cześć Marka (który w wypowiedzi dla radia przyznał, że "ktoś dał Pyjasowi w mordę”), ale na moich świadków i na mnie patrzył jak na śmiecie" - wspomina Wildstein, który do dziś przekonuje elity, że adwokat nie jest autorytetem. "Jego nazwisko warto czytać po angielsku (Łajdacki)" - pisze w felietonach Bronisław Wildstein.

Inkasent podaje wina

59-letni dziś Widacki adwokatem jest zaledwie od 9 lat. Ale przebija kolegów o dłuższym stażu. Nie tylko argumentuje z precyzyjną logiką, ale i znakomicie odwołuje się do emocji. Podczas wystąpień takich adwokatów w USA ławy przysięgłych płaczą. W Polsce sędziowie są bardziej oschli, ale Widacki ma i tak na koncie wiele sukcesów. To za sprawą jego mowy obrończej wyszedł na wolność człowiek podejrzewany o to, że jest słynnym inkasentem, sprawcą serii morderstw. A sprawa wydawała się beznadziejna.

Galeria jego klientów jest imponująca - nie tylko liczni gangsterzy i bohaterowie afery paliwowej. Także esbek, który miał ukręcać śledztwo w sprawie zabójstwa Pyjasa, oskarżany od donosicielstwo na rzecz SB krakowski opozycjonista Henryk Karkosza czy policjantka, która przekazywała zdjęcia ofiar morderstw do pisma "Zły”, które publikowało je ku uciesze gawiedzi. Pytany o ocenę tych, których broni, Widacki powtarzał, że każdy ma prawo do obrony. Inni adwokaci solidaryzowali się z tym stanowiskiem. Tylko późniejszy rzecznik praw obywatelskich doktor Janusz Kochanowski, czarna owca wśród prawniczego establishmentu, komentował w wypowiedzi dla "Newsweeka”: "Adwokatowi trudno jest odmówić obrony, ale krąg jego klientów coś o nim mówi".

Dobrze go znający krakowianie twierdzą, że bawi go epatowanie publiczności cynizmem. Potrafi też zdobyć się na szczególne poczucie humoru. Człowieka podejrzanego o to, że mordował jako inkasent, zatrudnił w swoim domu, aby podawał gościom wino. Tłumaczył to względami humanitarnymi. Ale kiedy błysnął przed komisją śledczą jako obrońca Kulczyka, dziennikarze powtarzali sobie żart: "Jaki jest szczyt survivalu? Przetrwać noc w gościnie u Widackiego".

Nadzieja Olejniczaka

Broniąc Kulczyka, wygłaszał tyrady wymierzone w prawicowych członków komisji. Nawet niezbyt uważny obserwator mógł u niego zauważyć ambicje polityczne. Były wiceminister i ambasador mógł żyć jak król ze swoich honorariów - zwłaszcza że jest koneserem win i stałym bywalcem rautów. Ale za rządów PiS angażował się coraz mocniej w życie publiczne - początkowo w ruch obrońców demokracji skupionych wokół Kwaśniewskiego. To zaprowadziło go do partii Demokraci.pl.

Dawni solidarnościowi koledzy są trochę speszeni, kiedy o nim mówią: "Był zawsze dobrym prawniczym ekspertem, ale nie jestem entuzjastą jego stylu uprawiania polityki" - mówi jego partyjny kolega, poseł Jan Lityński. Ale to nie on, a Widacki bryluje jako jeden z trzech parlamentarzystów demokratów. W wejściu do komisji badającej okoliczności śmierci Blidy nie zaszkodziło mu nawet to, że jest bohaterem trzech postępowań prokuratorskich. Zarzuca mu się nakłanianie świadków do zmiany zeznań i przemycanie grypsów. "Typowe przewinienia adwokata" - pocieszali się posłowie PO głosujący za jego kandydaturą.

Dziś muszą zmierzyć się z kolejnymi zarzutami, jednak moralnymi, a nie prawnymi. Widacki wraz z innymi demokratami zerwał ostatnio więzy z lewicą, ale zrobił to niechętnie. Posłowie LiD nie zgodzili się na jego odwołanie z komisji, choć formalnie już ich nie reprezentuje. Sam Olejniczak ma wciąż nadzieję, że błyskotliwy adwokat wróci do jego formacji. Jego kunszt prawniczy przyda się nie tylko domniemanemu inkasentowi.