piątek, 27 czerwca 2008

Barwy Obamy

Piotr Zychowicz 27-06-2008, ostatnia aktualizacja 27-06-2008 18:31

„Przyszłość” i „nadzieja”. To słowa najczęściej powtarzane przez demokratycznego kandydata na prezydenta USA. Nic dziwnego, bo jeśli chodzi o przeszłość, to nie ma się raczej czym chwalić

Barack Obama
źródło: AFP
Barack Obama
Barack Obama podczas studiów prawniczych na Harvardzie, ok. 1990 r.
źródło: AP
Barack Obama podczas studiów prawniczych na Harvardzie, ok. 1990 r.
Pastor Jeremiah Wright. Jego kazania, w których przeklinał Amerykę, nie przeszkadzały Obamie przez 15 lat, aż do momentu, kiedy kampania wyborcza ruszyła na dobre
źródło: AP
Pastor Jeremiah Wright. Jego kazania, w których przeklinał Amerykę, nie przeszkadzały Obamie przez 15 lat, aż do momentu, kiedy kampania wyborcza ruszyła na dobre

Obama niechętnie mówi o swoich młodzieńczych latach. A adorujące go czołowe amerykańskie media niespecjalnie się palą do sprawdzenia, co się kryje za szerokim uśmiechem wzbudzającego powszechną sympatię charyzmatycznego polityka.

– Jednym z atutów Obamy jest to, że właściwie nic o nim nie wiemy – mówi w rozmowie z „Rz” prof. Marek Chodakiewicz z waszyngtońskiego Institute of World Politics. Obama nie jest jednak człowiekiem znikąd. Ma wyjątkowo interesującą i bogatą biografię, którą, delikatnie mówiąc, trudno uznać za typową dla kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Barack Husajn Obama nie urodził się w tradycyjnej amerykańskiej rodzinie, osiadłej od pokoleń na wielkich połaciach ziemi w Wirginii czy w jednej z metropolii Wschodniego Wybrzeża. Nie należy do klanu Bushów czy Kennedych, który od urodzenia szykowałby go do objęcia stanowiska prezydenta. Rodzina czarnoskórego senatora nie nadawałaby się raczej do reklamy proszku do prania.

Urodzony w 1961 roku polityk był owocem burzliwej, ale krótkiej miłości nastoletniej hipiski z dobrego domu i afrykańskiego studenta. Ann Dunham poznała Baracka Obamę seniora na uniwersytecie na Hawajach, na kursie... rosyjskiego. Języka, który na początku lat 60. jednoznacznie utożsamiany był ze Związkiem Sowieckim i komunizmem.

Koledzy z tamtych lat, do których dotarła „Chicago Tribune”, opisują matkę Obamy jako radykalną lewicową aktywistkę. Była feministką nieukrywającą niechęci do chrześcijaństwa i tradycyjnych struktur społecznych. – Moja matka była dominującą osobą w czasach, gdy się kształtowałem. Wartości, jakie we mnie wpoiła, są dla mnie punktem odniesienia w moich działaniach politycznych – wyznał Barack Obama w jednym z wywiadów.

Tego samego nie może powiedzieć o ojcu, który porzucił rodzinę, gdy jego syn miał zaledwie dwa lata. Barack Obama senior pochodził z tradycyjnej, muzułmańskiej poligamicznej kenijskiej rodziny. – Jego ojciec wywodzi się z plemienia Luo, to ci, którzy wyrzynali się ostatnio z Kikui i Masajami po sfałszowanych wyborach w Kenii. Obama senior jako młody człowiek porzucił jednak wiarę przodków na rzecz nowej: marksizmu. W nagrodę dostał stypendium Fulbrighta i pojechał na Hawaje – opowiada prof. Chodakiewicz.

To właśnie ojciec zdecydował, że młody chłopak otrzymał muzułmańskie drugie imię Husajn. Przed ślubem zapomniał jednak powiedzieć Ann Dunham, że w Kenii zostawił żonę z dwójką dzieci. Obie rodziny były zresztą przeciwne ślubowi. Sam Obama wspominał, że jego kenijski dziadek „nie chciał, żeby krew Obamów została zepsuta przez białą kobietę”.

Czy Obama był muzułmaninem?

Po ucieczce Obamy seniora Ann Dunham znowu zszokowała rodziców i wybrała sobie równie egzotycznego męża. Tym razem padło na studenta z Indonezji Lolo Soetoro. Para w 1967 roku zamieszkała w Dżakarcie, gdzie mały amerykański chłopczyk został zapisany do dobrej katolickiej szkoły. Co ciekawe, w szkolnych papierach w rubryce „wyznanie” przy nazwisku Baracka wpisano „muzułmanin”.

Sam Obama stanowczo odżegnuje się od związków z islamem. Powtarza, że był wychowany w duchu ateistycznym, a jako dorosły człowiek stał się pobożnym chrześcijaninem. – Nigdy nie byłem muzułmaninem – mówi. Dziennikarz liberalnego „Los Angeles Times” Paul Watson, którego trudno posądzić o niechęć do czarnoskórego polityka, dotarł jednak do szkolnych kolegów i nauczycieli z tamtych lat, którzy przedstawiają zupełnie inną wersję wydarzeń.

– Cała moja rodzina to muzułmanie i większość ludzi, których znam, to muzułmanie – powiedziała siostra przyrodnia Obamy Maya Soetoro. Podkreśliła jednak, że jej ojciec, a ojczym Obamy, nie był specjalnie religijny. Do meczetu chodził tylko przy okazji ważniejszych świąt. Sam Barack, używający wówczas nazwiska Barry Soletoro, bywał tam znacznie częściej. Co pewien czas brał udział w copiątkowych modłach.

– Jako dzieci uwielbialiśmy spotkać się z przyjaciółmi, iść do meczetu i się modlić – powiedział, cytowany przez „LA Times” szkolny kolega Obamy Zulfin Adi. Młody Obama podobno z niecierpliwością czekał na sygnał dany przez muezina z najbliższego minaretu. – Barry był muzułmaninem i chodził do meczetu. Pamiętam, że nosił sarong [tradycyjny indonezyjski strój] – podkreślił Adi.

Młody Barry Soletoro nie tylko brał udział w modłach, ale regularnie dwa razy w tygodniu chodził na islamskie lekcje religii, gdzie zgłębiał tajniki Koranu. I sporo z nich pamięta do dzisiaj. Dziennikarz „New York Timesa” Nicholas D. Kristof opisał, jak podczas rozmowy z nim w maju 2007 roku Obama „z doskonałym akcentem zacytował pierwsze wersy arabskiego wezwania do modłów”.

– Śpiew islamskiego kapłana jest jednym z najpiękniejszych dźwięków na ziemi o wschodzie słońca – powiedział wówczas demokratyczny kandydat na prezydenta. Przychylny mu Kristof przytomnie skwitował, że wypowiedź ta „mogłaby wywołać zawał serca wśród wyborców z Alabamy”. Nie jest bowiem tajemnicą, że większość Amerykanów, szczególnie z konserwatywnego, chrześcijańskiego Południa, nie przepada za islamem.

Muzułmańska przeszłość Obamy wzbudza również niepokój Żydów, którzy obawiają się, że jeżeli demokraci wygrają wybory, wpłynie ona na jego politykę bliskowschodnią. – Przekonania religijne kandydata na prezydenta są oczywiście jego prywatną sprawą. Problem leży gdzie indziej. Barack Obama przez wiele lat konsekwentnie i świadomie kłamał. Ukrywał przed obywatelami taki podstawowy fakt jak swoje byłe wyznanie. Ile jest jeszcze takich tajemnic? Taki człowiek nie wzbudza zaufania – powiedział „Rz” neokonserwatywny amerykański publicysta Daniel Pipes.

Narkotyki i walka klas

Stany Zjednoczone nazywane są często krajem bez lewicy. Według europejskich kryteriów zarówno Partia Republikańska, jak i Demokratyczna plasują się raczej po prawej stronie sceny politycznej. Środowiska o zdecydowanie lewicowych poglądach odgrywają w Ameryce rolę marginalną. Mimo to Obama od wielu lat utrzymuje bliskie kontakty z ludźmi, którzy – nawet według tych samych łagodnych, europejskich kryteriów – uznani zostaliby za ultralewaków.

Wszystko zaczęło się jeszcze w latach 70., gdy Obama był nastolatkiem. Chodził wówczas do drogiej prywatnej szkoły średniej Punahou Academy na Hawajach (po kilku latach spędzonych w Indonezji matka odesłała go na wychowanie do dziadków). Okres ten wydaje się kluczowy dla zrozumienia, kim tak naprawdę jest demokratyczny kandydat na prezydenta. To właśnie wówczas kształtowała się jego osobowość.

– Barack Obama wiódł beztroskie życie wielokulturowego nastolatka, co na Hawajach jest właściwie normą. Narkotyzował się i bawił do woli. W oficjalnych wspomnieniach twierdzi, że wtedy właśnie po raz pierwszy odczuł rasizm jako Afroamerykanin. Brzmi to jednak jak próba dopisania sobie heroicznej historii prześladowań – uważa prof. Marek Chodakiewicz.

Na rozwój młodego Obamy najbardziej wpłynęły jednak nie huczne imprezy na plaży czy prawdziwe bądź też urojone rasistowskie docinki. Właśnie wtedy spotkał bowiem być może najważniejszą osobę w życiu, swojego mentora i nauczyciela „Franka”. Tak właśnie określił go w swoich wspomnieniach „Dreams From My Father”.

To właśnie on w trakcie długich nocnych rozmów miał wpoić młodemu Obamie podstawowe wartości, nauczyć go myślenia politycznego i otworzyć mu oczy na istniejącą na świecie niesprawiedliwość. Przedmiotem rozmów była ideologia „czarnej siły” i nierówności społeczne. „Szanowałem go za walkę, którą on i inni czarni wówczas prowadzili, i zrozumiałem, że jest to również moja walka” – czytamy we wspomnieniach polityka.

Kim był ów „Frank”, którego nazwisko zataił w swoich wspomnieniach demokratyczny senator? Postać tę zidentyfikował profesor Herbert Romerstein, za czasów zimnej wojny członek amerykańskiego Biura ds. Zwalczania Komunistycznej Dezinformacji i Działalności. – „Frank” to Frank Marshall Davis, członek Komunistycznej Partii Ameryki (KPA) i sowiecki agent – powiedział „Rz” prof. Romerstein.

Davis był kluczowym członkiem komunistycznej jaczejki na Hawajach. Był zdeklarowanym stalinistą, który starał się zinfiltrować znaną murzyńską organizację NAACP. Brzydził się kapitalistyczną Ameryką, którą uważał za kraj wyzysku mas robotniczych i dyskryminacji kolorowych. Śledztwo w sprawie działalności „towarzysza Davisa” prowadziło FBI.

W swoich wspomnieniach Obama z rozrzewnieniem wspomina wieczory, podczas których „Frank” czytał mu swoje wiersze. Oto niektóre tytuły tych zaangażowanych poematów: „Rozwalaj dalej złakniona zwycięstw Armio Czerwona”, „Jezus Chrystus jest czarnuchem z Południa” czy „Do widzenia, Chrystusie”. W tym ostatnim wierszu radzi on Jezusowi, żeby ustąpił miejsca nowemu, „prawdziwemu facetowi”: „Jego imię jest Marks Komunista Lenin chłop Stalin robotnik JA”.

Tajne spotkanie w Chicago

W czasie zimnej wojny sowiecki wywiad bardzo często werbował i wykorzystywał czarnoskórych działaczy społecznych niezadowolonych ze sposobu, w jaki w Stanach Zjednoczonych traktowani byli kolorowi. W latach 40. murzyńscy intelektualiści z USA często byli zapraszani na wycieczki do Związku Sowieckiego. Walkę o prawa wyborcze i obywatelskie łączyli z marksizmem.

Czy Barack Obama nadal podziela te poglądy, czy coś z lekcji udzielanych mu pod koniec lat 70. przez towarzysza Davisa pozostało w nim do dzisiaj? – Problem w tym, że on bardzo rzadko zajmuje jakiekolwiek zdecydowane stanowisko. Dużo się uśmiecha i używa pustych sloganów. Niektóre jego przemówienia ewidentnie przypominają jednak wystąpienia komunistów z czasów zimnej wojny. Natychmiast wyjdźmy z Iraku, przestańmy bez sensu wydawać pieniądze na zbrojenia naszej armii – wylicza prof. Romerstein.

Ze względu na strategię unikania jednoznacznych deklaracji ideowych rekonstrukcja prawdziwych poglądów politycznych Baracka Obamy jest więc w dużej mierze procesem poszlakowym. Dużo na ten temat mówią środowiska, w jakich przez całe swoje dorosłe życie się obracał, i przyjaciele jakich sobie dobierał. Byli to często ludzie o kontrowersyjnych, antyamerykańskich poglądach.

Po wyjeździe z Hawajów na początku lat 80. Obama trafia do Occidental College w Los Angeles. Jak sam wspomina, od razu zawarł znajomości z „zaangażowanymi politycznie czarnymi studentami”. W skład jego towarzystwa wchodzili „marksistowscy profesorowie, feministki i punkrockowi poeci”. Na kolejnej uczelni – nowojorskim Columbia University – często odwiedzał „socjalistyczne konferencje”.

Tak było już zawsze. Gdziekolwiek Obama się pojawiał, szybko trafiał do najbardziej radykalnego towarzystwa. Wiele wskazuje na to, że drzwi do politycznej kariery otworzyły mu właśnie szerokie kontakty wśród amerykańskiej skrajnej lewicy, a nie – jak wynika z obrazu roztaczanego przez demokratycznych spin doktorów – wielka determinacja czarnego, ambitnego chłopaka.

Obama na arenę polityczną wkroczył w 1995 roku na zamkniętym spotkaniu w chicagowskiej rezydencji profesora miejscowego uniwersytetu Williama Ayersa. W spotkaniu uczestniczyła między innymi żona naukowca Bernardine Dohrn oraz ówczesna czarnoskóra senator stanowa Alice Palmer. Ta ostatnia oświadczyła gronu przyjaciół, że ustępuje ze stanowiska. Na swojego następcę wyznaczyła właśnie Obamę.

Warto bliżej się przyjrzeć uczestnikom spotkania. Palmer była członkinią kontrolowanej przez KGB Amerykańskiej Rady Pokoju, która zwalczała strategię wyścigu zbrojeń prezydenta Reagana. Jeździła do komunistycznej Czechosłowacji na Światowy Kongres Pokoju, a w 1986 roku brała udział w XXVII Zjeździe KPZR i zachwycała się „tolerancyjną” sowiecką polityką wewnętrzną.William Ayers i Bernardine Dohrn byli zaś przywódcami i założycielami lewackiej organizacji terrorystycznej Weatherman działającej w latach 60. i 70. Jej członkowie specjalizowali się w zamachach bombowych na budynki rządowe i atakach na policjantów, których uważali za „faszystowskie świnie”. – Ci ludzie nigdy nie zmienili swoich antyamerykańskich poglądów. Ayers w jednym z ostatnich wywiadów powiedział, że jedyną rzeczą, jakiej żałuje, jest to, że nie podłożył więcej bomb. Kandydat na prezydenta USA powinien się wytłumaczyć z takich powiązań – powiedział „Rz” prof. Romerstein.

Duchowy przewodnik

Profesor Marek Chodakiewicz: – Naturalnie każdy ma prawo wybierać sobie przyjaciół, jakich chce, ale niereformowalni koledzy z kompartii nie są chyba najlepszą wizytówką dla przyszłego prezydenta. Takie znajomości powinny dyskwalifikować, tak jak koneksje z Ku-Klux-Klanem czy NSDAP.

Podczas obecnej kampanii amerykańskie środowiska lewicowe zdecydowanie poparły czarnego senatora z Illinois. Powstała nawet specjalna organizacja Postępowcy dla Obamy, która ma zmobilizować radykalny elektorat. Znany amerykański działacz komunistyczny Frank Chapmann w lewackim periodyku „People’s Weekly World” z entuzjazmem przyjął jeden z prawyborczych sukcesów Obamy.

„To zwycięstwo to więcej niż ruch postępowy. To skok dialektyczny, który wprowadził jakościowo nową erę walki. Marks kiedyś porównał walkę rewolucyjną z robotą kreta, który czasami wkopuje się tak głęboko pod powierzchnię, że nie zostawia na niej żadnego śladu. To jest właśnie ten stary rewolucyjny »kret«, który prze do przodu” – napisał w emocjonalnym wystąpieniu .

Skrajnie lewicowi przyjaciele Obamy nie chcą rozmawiać o jego poglądach i powiązaniach. Obawiają się, i słusznie, że mogą mu w ten sposób zaszkodzić. – Obama rzeczywiście może liczyć na nasze wsparcie. On jednoczy jednak bardzo różnych ludzi. Feministki, działaczy społecznych i bojowników o równe prawa dla Afroamerykanów – powiedziała „Rz” chcąca zachować anonimowość członkini Amerykańskiej Partii Komunistycznej.

Właśnie ta ostatnia grupa odegrała dużą rolę w ostatnim czasie w życiu demokratycznego polityka. – Na początku lat 90. Obama „odnalazł Chrystusa”. Ale odnalazł go w murzyńskim Trinity United Church of Christ. Jego pastor Jeremiah Wright jest wyznawcą czarnej teologii wyzwolenia. Według niego powinno się mówić „Boże, przeklnij Amerykę, a nie Boże, błogosław Amerykę”. Ameryka jest abominacją i piekłem czarnych. Będący u władzy biali zieją rasizmem i prześladują Afroamerykanów – streszcza tę teologię prof. Chodakiewicz.

Według Wrighta Pentagon, CIA i FBI to demoniczne organizacje, które postawiły sobie za cel gnębienie Murzynów. Między innymi syntetycznie wyprodukowały wirus HIV i sprowadzają do Ameryki kokainę, żeby uzależnić od niej i osłabić tężyznę fizyczną kolorowych. Najgorsze są zaś białe kapitalistyczne korporacje, które prowadzą wyzysk na szeroką skalę. Czarny pastor stwierdził również w jednym z wywiadów, że Ameryka zasłużyła sobie na atak z 11 września.Barack Obama wielokrotnie podkreślał, że nauczanie Wrighta wywarło na niego duży wpływ. W jednym z wywiadów udzielonych „New York Timesowi” podkreślił, że jest dumny ze swojego pastora i swojego Kościoła. To właśnie Wright udzielił mu ślubu i ochrzcił dwójkę jego dzieci. – Dopiero ostatnio po serii wyjątkowo kompromitujących wypowiedzi Obama odciął się od Wrighta. Wcześniej przez ponad 15 lat spokojnie wysłuchiwał podobnych kazań i utrzymywał bliskie kontakty z tym pastorem. Mówimy o człowieku, który jest czarnym rasistą, zaciekłym antysemitą i wrogiem Ameryki – mówi prof. Romerstein.

Sprawa Roberta Malleya

Informacje na temat opisanych wyżej epizodów z życia Baracka Obamy od pewnego czasu wypływają w konserwatywnych blogach i niszowych periodykach. – Mainstreamowe media całkowicie zawodzą, nie informując narodu o tych sprawach. Obama został wykreowany przez liberalnych dziennikarzy, który zdają sobie sprawę, że gdyby Amerykanie poznali całą prawdę o jego życiu, nigdy by na niego nie głosowali – mówi “Rz” prawicowy publicysta Cliff Kincaid.

Przeciwnicy czarnoskórego senatora podkreślają, że jego młodzieńcze fascynacje religijne i polityczne oraz przyjaciele-wywrotowcy mogą odcisnąć się negatywnym piętnem na jego prezydenturze. Szczególny niepokój wzbudza polityka zagraniczna. Gdy przedstawiciele terrorystycznego Hamasu, Fidel Castro czy komunistyczni partyzanci z Kolumbii mówią, że chcieliby, żeby to Obama wygrał wybory, wiedzą, co mówią.Senator z Illinois w swoich nielicznych wypowiedziach na temat spraw międzynarodowych jasno daje do zrozumienia, że zamierza znacznie skorygować kurs obecnej waszyngtońskiej administracji. Nie chodzi tu tylko o jego zapowiedzi natychmiastowego wycofania wojsk z Iraku, ale także o kwestię konfliktu na Bliskim Wschodzie. – Żaden naród nie cierpi tak bardzo jak Palestyńczycy – powiedział niedawno Obama, wywołując oburzenie licznych amerykańskich zwolenników Izraela.

Amerykańska prawica obawia się, że po dojściu do władzy czarnoskóry senator będzie obsadzał swoimi radykalnymi przyjaciółmi ważne państwowe stanowiska. Powołują się na przykład byłego doradcy Obamy do spraw polityki bliskowschodniej Roberta Malleya, który został przez niego wyrzucony z pracy, gdy okazało się, że utrzymywał kontakty z palestyńskimi terrorystami z Hamasu.

Przy okazji wyszło na jaw, że ojciec Malleya Simon był jednym z założycieli Komunistycznej Partii Egiptu i bliskim przyjacielem Jasera Arafata. Głosił ostre antyamerykańskie i antyizraelskie hasła. Robert Malley – który jest pracownikiem jednej z organizacji finansowanych przez miliardera George’a Sorosa – również nie szczędził Izraelczykom ostrej krytyki, opowiadając się zdecydowanie po stronie Arabów. Choć Obama musiał się pozbyć niewygodnego doradcy, to konserwatyści obawiają się, że za demokratycznym kandydatem stoją setki innych Robertów Malleyów.

– W Stanach Zjednoczonych każdy człowiek, który ubiega się o mianowanie na jakieś poważne państwowe stanowisko, musi zostać poddany przez FBI specjalnym procedurom sprawdzającym. Agenci badają jego przeszłość, kontakty i powiązania – mówi Cliff Kincaid. – Barack Husajn Obama nigdy nie przeszedłby takiego testu. W sytuacji, gdy w jego życiu jest tyle podejrzanych epizodów, nikt przy zdrowych zmysłach nie dopuściłby go do tajemnic państwowych. Niestety, kandydaci na prezydenta nie podlegają tym procedurom – dodał.

Źródło : Rzeczpospolita

Gest prezydenta wobec SLD?

Agnieszka Majchrzak, Anna Gielewska, Bernadeta Waszkielewicz 27-06-2008, ostatnia aktualizacja 27-06-2008 11:34

Napieralski miał zabiegać w Pałacu Prezydenckim o nominację dla nowego prezesa TK, Bohdana Zdziennickiego – wynika z informacji „Rz”

źródło: Rzeczpospolita

Lech Kaczyński miał do wyboru dwóch kandydatów: Janusza Niemcewicza, związanego dawniej z Unią Wolności, wiceministra sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka, i Bohdana Zdziennickiego, także wiceministra sprawiedliwości, ale w rządzie SLD. Kandydatów wskazało Zgromadzenie Ogólne sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Politycy PiS od kilku dni krytykowali obu panów.

– To była celowo trudna sytuacja. Z jednej strony Niemcewicz związany z UW, z drugiej Zdziennicki wskazany przez SLD – komentuje Arkadiusz Mularczyk, poseł PiS.

Prezydent decyzję podjął w ostatniej chwili. Wczoraj w pałacu oficjalnie podziękował ustępującemu prezesowi TK Jerzemu Stępniowi i wręczył Zdziennickiemu nominację. – Cieszę się bardzo – prezesem Trybunału pierwszym w okresie mojej kadencji był mój kolega z roku, drugim prezesem mój kolega z trudnych lat “Solidarności”, trzecim prezesem jest mój nauczyciel – mówił Lech Kaczyński.

Zdziennicki ponad 30 lat temu uczył Kaczyńskiego prawa. Ale, jak podkreślił prezydent, decyzję, kto zostanie nowym prezesem TK, podjął “w sposób świadomy, choć nie bez długiego zastanawiania się”.

Jak wynika z naszych informacji, o tę nominację w otoczeniu prezydenta mógł też zabiegać szef SLD. – To jest sukces Napieralskiego i wyraźny gest polityczny prezydenta wobec SLD – twierdzi ważny polityk Sojuszu.

Czy za tym gestem mogą stać polityczne targi? Lewica jest języczkiem u wagi przy rozstrzyganiu losów prezydenckiego weta. O poparcie SLD w sprawie weta do ustawy medialnej zabiega PO. W środę wieczorem spotkali się w tej sprawie Napieralski i Zbigniew Chlebowski, szef Klubu PO. Nie przyniosło ostatecznych deklaracji. Ale to niejedyna sprawa, w której zarówno PO, jak i PiS chcą przeciągnąć lewicę na swoją stronę. – Jeśli chodzi o prezesa TK, to tylko gest symboliczny. Politycznie z tego nic nie mamy. I PiS, i PO takie ruchy mogą wykonywać, a my i tak będziemy robić swoje – mówi nasz rozmówca z SLD.

Napieralski odmówił komentarza do tych informacji. – Cieszę się, że prezydent podjął decyzję, nie kierując się jedynie metryką historyczną, ale przede wszystkim doświadczeniem zawodowym sędziego Zdziennickiego – powiedział tylko “Rz”.

Informacjom zaprzecza Adam Bielan, rzecznik PiS. – Nie było żadnych rozmów z lewicą. Z tego, co wiem, prezydent nie był zadowolony z żadnej z kandydatur, ale musiał wybrać mniejsze zło – twierdzi.

Nieoficjalnie politycy PiS komentują: – Nominacja Niemcewicza oznaczałaby wybór polityka na prezesa TK. Poza tym to była kandydatura Stępnia.

Zdziennicki jest sędzią od 1969 r. Za rządów koalicji SLD – PSL odpowiadał za prace legislacyjne w Ministerstwie Sprawiedliwości. Przez 20 lat orzekał jako sędzia Naczelnego Sądu Administracyjnego. W listopadzie 2001 r. został wybrany do Trybunału.

Źródło : Rzeczpospolita

Siostry Williams nie dały szans Polkom

qbi
2008-06-26, ostatnia aktualizacja 2008-06-26 22:33
Zobacz powiększenie

Agnieszka Radwańska i Marta Domachowska przegrały w II rundzie debla na Wimbledonie z siostrami Sereną i Venus Williams 0:6, 4:6. W starciu z utytułowanymi Amerykankami nie miały wiele do powiedzenia.



Paryset Iset II
Marta Domachowska/Agnieszka Radwańska04
Serena Williams/ Venus Williams66
Pierwszy set trwał 20 minut, Polki wygrały w nim 9 piłek (Amerykanki - 25). Scenariusz praktycznie każdej akcji był identyczny - siostry Williams po kilku odbiciach podchodziły na odległość dwóch metrów od siatki i wbijały piłki w trawę z taką mocą, że Polki ledwie mogły nadążyć za nimi wzrokiem.

W drugim secie Radwańska i Domachowska zagrały znacznie lepiej - wreszcie odrzuciły rywalki od siatki, same zaczęły grać agresywniej i wyszły nawet na prowadzenie 4:2 przełamując serwis Amerykanek. Potem nie wygrały już jednak ani jednego gema i w 56 minut było po meczu.

Siostry Williams nie zawsze decydują się na grę w debla, ale jeśli już to robią, to stanowią najlepszy duet świata. To sześciokrotne triumfatorki turniejów Wielkiego Szlema (dwukrotnie Wimbledonu) i złote medalistki z igrzysk w Sydney.

Radwańska i Domachowska traktowały start na Wimbledonie w deblu jako przygotowanie do igrzysk w Pekinie, gdzie będą reprezentować Polskę w tej konkurencji. Dobrą wiadomością dla Agnieszki Radwańskiej jest to, że mecz nie był zbyt męczący i przed jutrzejszym spotkaniem singla na pewno zdąży odpocząć.

- Co tu dużo gadać, trochę na nas wsiadły w pierwszym secie. Najpierw mówiłyśmy do siebie, że trzeba wygrać jakiegoś gema, żeby nie było wstydu, potem okazało się, że trzeba wygrać w ogóle jakieś punkty. Szczerze mówiąc myślałam, że gają w debla gorzej, ale jednak są niesamowite - mówiła po meczu Agnieszka Radwańska. - Po wygraniu pierwszego gema w drugim secie dostałyśmy potężną owację, więc trochę odetchnęłyśmy - powiedziała Radwańska. - Przewaga siły po ich stronie jest jednak druzgocąca - dodała Domachowska.

Polki nie były smutne, wręcz przeciwnie - uśmiechały się, czując pewnie tragikomiczność tego meczu, który przypominał jednak trochę starcie bokserskie w odległych od siebie kategoriach wagowych. - Szansa na zwycięstwo byłaby chyba wtedy, gdyby po naszym lobie obie wpadły na siebie i już nie wstały - żartowały Polki.