niedziela, 29 czerwca 2008

Mugabe wygrał wybory w Zimbabwe

ga, IAR
2008-06-29, ostatnia aktualizacja 2008-06-29 18:26
Zobacz powiększenie
Robert Mugabe podczas inspekcji gwardii honorowej w czasie ceremonii upamiętniającej koniec panowania białych w 1980 roku
Fot. STR AP

Robert Mugabe wygrał wybory prezydenckie w Zimbabwe. Dotychczasowy prezydent, który rządzi krajem od 28 lat, został już zaprzysiężony na szóstą kadencję. "To żart roku" - komentuje opozycja.

Zobacz powiekszenie
Fot. PHILIMON BULAWAYO REUTERS
Morgan Tsvangirai
ZOBACZ TAKŻE
Mugabe wygrał we wszystkich 10-ciu prowincjach kraju. Komisja wyborcza poinformowała, że oddano na niego ponad 2 miliony 150 tysięcy głosów, podczas gdy lider opozycji Morgan Tsvangirai uzyskał przeszło 230 tysięcy głosów. Tsvangirai przed tygodniem wycofał się z wyścigu w obawie o życie swoje i swoich współpracowników. Według przedstawicieli jego partii, w czasie kampanii wyborczej zginęło 90 osób. Opozycjoniści mówią także o przypadkach zastraszania.

Komisja wyborcza stwierdziła jednak, że Tsvangirai zbyt późno zrezygnował i jego nazwisko musiało zostać na kartach do głosowania.

W pierwszym komentarzu po ogłoszeniu rezultatów, rzecznik opozycyjnego Ruchu na rzecz Zmian Demokratycznych Nelson Chamisa określił wynik wyborów jako "żart roku i akt desperacji ze strony reżimu".

Na wyniki zareagowała też społeczność międzynarodowa. Amerykańska sekretarz stanu Condoleezza Rice wezwała Chiny i inne światowe mocarstwa do zdecydowanej reakcji skierowanej przeciwko Mugabemu. Dotychczas Chiny, Rosja i RPA ustawicznie blokowały wprowadzenie sankcji ONZ wobec Zimbabwe.

Z kolei kanclerz Niemiec Angela Merkel wezwała Unię Afrykańską do wyciągnięcia konsekwencji wobec Mugabego. Dodała, że jako prezydent stracił on wszelką legitymację do sprawowania władzy. Merkel określiła wybory w Zimbabwe mianem farsy.

Wybory w Zimbabwe potępiły Stany Zjednoczone i Unia Europejska. George Bush zapowiedział wprowadzenie sankcji wobec Zimbabwe, a dyplomacja Włoch nie wykluczyła wycofania swojego ambasadora z tego kraju.

Oto człowiek, który igra z wolą Boga

James Watson-człowiek, który igra z wolą Boga

Gdyby odkryto gen odpowiedzialny za orientację seksualną, kobiety noszące w łonie homoseksualne dziecko powinny mieć prawo je usunąć -uważa współodkrywca struktury DNA, noblista, James Watson. W rozmowie z DZIENNIKIEM zaprzecza, by igranie z DNA było niezgodne z wolą Boga. I mówi: "Ja go jeszcze nie widziałem".

czytaj dalej...
REKLAMA

Chyba nie wszyscy, którzy w miniony wtorek na Uniwersytecie Warszawskim słuchali wykładu Jamesa Watsona, zdawali sobie sprawę, że pod powierzchownością dystyngowanego naukowca kryje się prawdziwy skandalista. Niegdyś zyskał rozgłos po tym, jak odkrył DNA. Niedawno wrócił na pierwsze strony gazet, kiedy powiedział kilka słów za dużo.

Największy skandal z udziałem Watsona wybuchł 14 października 2007 r. Tego dnia w "The Sunday Times” ukazała się wypowiedź naukowca: "Polityka społeczna Stanów Zjednoczonych względem Afryki opiera się na założeniu, że inteligencja mieszkańców tego kontynentu jest taka sama jak nasza. A każdy, kto miał do czynienia z czarnymi pracownikami, wie, że to nieprawda”. Następnego dnia media na całym świecie informowały: "Jeden z najwybitniejszych uczonych naszej epoki to rasista!”.

79-letni James Watson, nagrodzony Noblem współodkrywca struktury DNA, przybył wówczas właśnie do Wielkiej Brytanii. Celem jego wizyty była promocja nowej (trzeciej już) wersji autobiografii zatytułowanej "Unikaj nudnych ludzi”. Ale to nie książka przykuła uwagę publiczności. Po nagłośnieniu słów naukowca trasę promocyjną trzeba było odwołać. Watsona wezwano do Stanów, do ośrodka Cold Spring Laboratory w Nowym Yorku, któremu szefował od 35 lat. Mimo że to on doprowadził Cold Spring Laboratory do świetności, w ciągu zaledwie jednego dnia został zmuszony do przejścia na emeryturę. Tym samym schyłek kariery Watsona nie różnił się niczym od reszty jego burzliwego życia.

DNA z kartonu

Ponad pół wieku wcześniej niespełna 23-letni James Watson przyjechał z USA do Wielkiej Brytanii, do prestiżowego Laboratorium im. Cavendisha. Przyjęto go, bo zapowiadał się na solidnego naukowca: syn biznesmena i krawcowej rozpoczął studia w wieku piętnastu lat. Początkowo planował oddać się pasji z dzieciństwa - ornitologii. Jednak już w trakcie studiów zainteresował się genetyką.

W Laboratorium im. Cavendisha Watson poznał starszego o dwanaście lat Francisa Cricka. Obu interesowało to samo: jak zbudowana jest substancja odpowiedzialna za dziedziczenie. Jest nią tzw. kwas dezoksyrybonukleinowy, czyli DNA. Dzisiaj w każdej szkole uczy się, że DNA to zwinięty w podwójną spiralę (helisę) łańcuch czterech zasad purynowych. Ale jeszcze pięćdziesiąt lat temu było to dla naukowców niewiadomą.

Do przełomowego odkrycia doszło 28 lutego 1953 r. Watson przyszedł do laboratorium bardzo wcześnie. Był sam. Na jego stole leżały wycięte z kartonu symbole związków chemicznych, które (jak podejrzewali uczeni) wchodziły w skład DNA. Lecz jak się ze sobą łączyły? Watson przystąpił do pracy od początku. Tak długo zmieniał kolejność cegiełek, aż wreszcie ułożyły się w całość. Jeszcze tego samego dnia Francis Crick oznajmił kolegom: "Właśnie odkryliśmy tajemnicę życia!”.

Dwa miesiące później na łamach fachowego pisma "Nature” ukazała się praca Watsona i Cricka „Struktura kwasów dezoksyrybonukleinowych”. Zawartą w niej teorię dotyczącą budowy DNA potwierdzono pięć lat później, a w 1962 r. obaj uczeni zostali uhonorowani Nagrodą Nobla. I słusznie, bo wzór, który Watson ułożył z kartonowych kawałków, zmienił cały świat. Dzięki niemu można dziś za pomocą badań genetycznych ustalić ojcostwo, a policja na podstawie włosa czy kropli krwi jest w stanie zidentyfikować przestępcę.

Nawiasem mówiąc, już po otrzymaniu Nobla Watson wystąpił o podwyżkę w wysokości jednego tysiąca dolarów. Odmówiono mu jej.

Antyfeminista, homofob

Dla Jamesa Watsona Nobel i towarzysząca mu sława oznaczały zainteresowanie mediów. A to przyniosło mu kłopoty, ponieważ bogata osobowość genetyka często owocowała barwnymi wypowiedziami doskonale nadającymi się na nagłówki.

Zaczęło się od książki "Podwójna helisa”, którą Watson napisał w 1968 r. Publikacja - oprócz historii przełomowego odkrycia - zawierała też cięty opis środowiska naukowego. Uczeni zostali w niej przedstawieni jako istoty złośliwe, których dokonania opierają się na wybłaganych od kolegów danych i dla których autorytetami są głupcy. Jakby tego było mało, Watson skrytykował także jedną ze swych koleżanek, Rosalind Franklin, której prace (przekazane mu bez jej wiedzy) były kluczowe dla ustalenia wzoru DNA. W "Podwójnej helisie” Franklin pojawiła się jako osoba pozbawiona wdzięku, niekomunikatywna i - o zgrozo - źle ubrana. Tego rodzaju stwierdzenia natychmiast zwróciły na Watsona uwagę feministek, które uznały go za sztandarowy przykład seksisty.

Watson nic sobie z tego nie robił. Kiedy zapytano go, dlaczego przywiązuje takie znaczenie do wyglądu kobiet, odparł: "Bo to ważne”. Koledze powiedział, że jego towarzyszka życia nie nadaje się na żonę, ponieważ słabo gotuje. Wspominał, że w młodości wszystko, co robił (również jako naukowiec), było pościgiem za spódniczkami. A gdy po płomiennym romansie zdobył wreszcie swoją przyszłą żonę, wysłał koledze pocztówkę z dumnym oświadczeniem: "Dziewiętnastolatka jest teraz moja”.

Feministki nie były jedynymi, które czuły się urażone wypowiedziami Watsona. Grono takich osób powiększało się z roku na rok. Nobliście udało się obrazić m.in. Brytyjczyków - "Ludzie o ciemnej karnacji mają większe libido, dlatego istnieje ktoś taki jak latynoski kochanek. A czy słyszeliście kiedyś o angielskim kochanku? Nie, jest tylko angielski pacjent”, otyłych - "Zawsze kiedy przeprowadzasz rozmowę o pracę z grubym, czujesz się z tym źle, bo wiesz, że i tak go nie zatrudnisz”, homoseksualistów - "Gdyby odkryto gen odpowiedzialny za orientację seksualną, kobiety noszące w łonie homoseksualne dziecko powinny mieć prawo je usunąć”.

Watsona krytykowano zwłaszcza za ostatnie stwierdzenie, a także za nazwanie Craiga Ventera - swego konkurenta do miana najwybitniejszego genetyka świata - Hitlerem. Craig Venter podpadł Watsonowi z dwóch powodów. Po pierwsze miał własną wizję badań ludzkiego genomu, która zakładała patentowanie kolejnych jego odkrywanych fragmentów. Po drugie ogłosił, że zamierza stworzyć sztuczne życie - bakterię, która będzie produkowała paliwo - i zbić na tym majątek.

Uczciwy jak James Watson

Jedno trzeba Watsonowi oddać: nie chce zarabiać na własnych odkryciach wielkich pieniędzy. Jest na tę sprawę naprawdę mocno uczulony.

Zaczęło się na początku lat 90., kiedy Watson przekonał amerykańskie władze do sfinansowania prac Human Genome Project, organizacji, której zadaniem było odczytanie całego ludzkiego materiału genetycznego. Human Genome Project był częścią amerykańskiego Narodowego Instytutu Zdrowia. Kiedy po pierwszych sukcesach szefowa instytutu Bernadine Healy próbowała opatentować odkryte fragmenty DNA, Watson gwałtownie zaprotestował. Patenty tego rodzaju uznał za bariery hamujące rozwój nauki. Żeby wyrazić sprzeciw, opuścił Human Genom Project. Przy okazji znów powiedział coś, co szeroko cytowano: "Wszystkie państwa świata muszą zrozumieć, że genom człowieka należy nie do nich, ale do ludzi”. Kilka lat później, kiedy stał się drugim po Craigu Venterze człowiekiem, którego materiał genetyczny odcyfrowano, wszystkie uzyskane dane umieścił w internecie.


Watson: Jeszcze nie widziałem Boga

MAŁGORZATA MINTA: Jest pan jak na razie jedną z dwóch osób na świecie, które zsekwencjonowały swoje DNA. Dysponując tą wiedzą, co by chciał pan w nim zmienić?
JAMES WATSON:
Należy zacząć od tego, że nie potrafimy jeszcze interpretować całej informacji zapisanej w DNA. Wiemy, co znaczą poszczególne kawałki, ale nic więcej. W rezultacie nawet jeśli ktoś ma zsekwencjonowane DNA, to nie wie, co dokładnie ten zapis oznacza. Ja dowiedziałem się, że mam tylko jedną kopię genu, który odpowiada za produkcję laktazy, czyli enzymu umożliwiającego trawienie cukru znajdującego się w mleku. Wolałbym mieć dwie kopie tego genu – mógłbym jeść więcej lodów bez martwienia się, że zacznie mnie po nich boleć brzuch (śmiech).

Zakładając, że opanujemy sztukę manipulacji genami i DNA, czy osoba, która zmieni swoje DNA, nadal będzie sobą, tym samym człowiekiem?
Tak. Przynajmniej w większości. Mózg kogoś takiego nie ulegnie zmianie. Jedynie jego ciało będzie sprawniejsze, bardziej wytrzymałe.

Na razie takie sekwencjonowanie całego DNA jest drogie - to koszt rzędu milionów dolarów. Czy uważa pan, że kiedyś stanie się ono tak powszechnym badaniem, jak zwykłe badanie krwi?
Może, ale generalnie powinniśmy być na tym polu ostrożni. Ostrożni, jeśli chodzi o przewidywanie przyszłości człowieka na podstawie informacji zapisanych w jego DNA.

Dlaczego?
Choćby dlatego, że ludzie chyba wcale nie chcą wiedzieć, jak będą wyglądać w przyszłości, jak długo będą sprawni, kiedy umrą. Jedyny sensowny powód, dla którego należy patrzeć w DNA, to ewentualne korzyści w leczeniu chorób. Jeżeli mielibyśmy zaglądać do DNA w poszukiwaniu genów odpowiadających za zachorowanie na raka, to powinniśmy to robić. Jednak gdy z DNA wyczytamy chorobę, na którą nie znamy leku, to mówienie i uświadamianie o tym pacjenta nie jest już czymś tak oczywistym. Tak jest z chorobą Alzheimera. Po co w młodym wieku wiedzieć, że się na nią zapadnie, skoro i tak medycyna nie zna jeszcze na tę chorobę lekarstwa? Zresztą ja sam tak postąpiłem. Gdy zsekwencjonowano moje DNA, nie chciałem patrzeć na geny związane z chorobą Alzheimera, choć miałem taką możliwość. Nie chcę wiedzieć, czy zachoruję, bo i tak nic bym z tą wiedzą nie mógł zrobić.

W jakich sytuacjach zatem wykorzystanie takiej metody badania jest odpowiednie i na miejscu?
Nie sekwencjonowałbym DNA wszystkich ludzi na świecie, bo mogliby mieć przez to problemy w pracy, w ubezpieczalni. Nie sekwencjonowałbym także DNA każdego nowo narodzonego dziecka, bo i tak bardzo trudno byłoby nam zinterpretować i wykorzystać tę wiedzę. Przy interpretowaniu wyników można by popełnić wiele błędów. Dzięki sekwencjonowaniu DNA nie dowiesz się, czy twoje dziecko zostanie muzykiem. Może talent jest zapisany w genach, może nie. Co innego, gdybyś chciała sprawdzić, czy dziecko nie cierpi na poważną alergię albo astmę. Z taką wiedzą możemy już coś zrobić, polepszyć sytuację dziecka.

Czy rodzice powinni mieć prawo do sekwencjonowania i sprawdzania DNA dziecka?
Tak, jeśli miałoby to przynieść korzyści dziecku, jeśli miałoby to mu jakoś pomóc, wtedy powinni to robić. Ale jeśli rodzice chcieliby takie badanie wykonać, aby przewidywać, jakie to dziecko będzie w wieku siedemnastu lat, to nie. Moim zdaniem takich badań nie można wykonywać po to, by zaspokoić ciekawość rodziców. Celem powinna być tylko pomoc. Ale tu znów można by zadać pytanie, kto ma o tym decydować, kto powinien ustalać zasady. To bardzo skomplikowane.

Zakładając, że byłoby to możliwe, czy rodzice powinni mieć prawo do manipulowania genami dziecka? Np. decydować o kolorze jego oczu?
Jeśli np. kobieta ma już czterech synów, to nie widzę nic złego w tym, że chce zdecydować, czy chce urodzić kolejnego chłopca, czy dziewczynkę (śmiech). Uważam, że ludziom powinno się pozwalać robić różne rzeczy, jeśli nie będą robić czegoś w oczywisty sposób niebezpiecznego, złego.

Mówi się, że w DNA ukryty jest przepis na młodość. Czy chciałby pan żyć w społeczeństwie składającym się wyłącznie z młodych ludzi, którzy tę młodość zachowali dzięki manipulacjom DNA?
Nie mam na ten temat zdania. Wydaje mi się, że każdy chciałby być młody i młodo wyglądać. Młodość ma jednak i dobre, i złe strony. Jeśli jesteś np. tenisistą, to wolisz mieć 25 lat, a nie 80. Jednak z drugiej strony z wiekiem nabieramy doświadczenia, jesteśmy - przynajmniej teoretycznie - mądrzejsi. Nie stajemy się bezużyteczni, po prostu robimy inne rzeczy. Jeśli będę musiał umrzeć, zaakceptuję to. Ale nie chciałabym umierać w bólu i cierpieniu, nie chcę się męczyć.

A czy igranie z DNA nie jest wbrew naturze?
Nie. Niektórzy nazywają to zabawą w Boga. Ale zastanówmy się. Kobiety decydujące się na późne macierzyństwo często dzisiaj sprawdzają, czy ich dziecko nie ma dodatkowej kopii chromosomu 21, bo taka wada genetyczna skutkuje chorobą Downa. Czy takie badanie jest igraniem z wolą Boga? Dla niektórych pewnie tak. Jednak moim zdaniem, jeśli kobieta chce mieć zdrowe dziecko, to powinna mieć prawo do takich badań. A co do Boga... Ja go jeszcze nie widziałem.

Swego czasu bardzo głośno zrobiło się o pracach Craiga Ventera związanych z tworzeniem sztucznego życia. Chodziło np. o bakterie, które będą w stanie produkować ropę. Co pan tym sądzi?
Jeżeli bylibyśmy w stanie stworzyć formę życia, która produkuje więcej energii i może nam pomóc w rozwiązaniu problemów energetycznych, lub taką, która produkuje lepsze pożywienie, to raczej nie miałbym nic przeciwko temu. Jednak nazywanie czegoś sztucznym życiem... To chyba nie najlepsze określenie.

Nadal obserwuje pan ptaki?
Już nie. Mam problemy ze słuchem i niezbyt dobrze radzę sobie z rozpoznawaniem ich śpiewu.

sobota, 28 czerwca 2008

Paczkowski: Książka o Wałęsie jest rzetelna

Dziś w DZIENNIKU pierwsza recenzja książki Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" pióra historyka Andrzeja Paczkowskiego.

Uważa on, że książka jest rzetelna, a teza, że Lech Wałęsa współpracował z SB - "najprawdopodobniej prawdziwa".

Po przeczytaniu książki Cenckiewicza i Gontarczyka "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” muszę stwierdzić z całą pewnością, że pod względem faktograficznym jest przygotowana bardzo rzetelnie. Autorzy włożyli w nią mnóstwo pracy i dotarli do materiałów wcześniej nieznanych. Teza, że prezydent Lech Wałęsa przekazywał Służbie Bezpieczeństwa informacje na temat stoczniowców, jest najprawdopodobniej prawdziwa.

Jedyny problem to taki, że - także ze względu na opisany przez Gontarczyka proceder niszczenia akt TW "Bolka” - dokumenty, na których ją oparto, to kserokopie. Brakuje oryginałów, które umożliwiłyby formalną weryfikację ich autentyczności, oddzielenie prawdziwych dowodów od esbeckich fałszywek. Dlatego też wstrzymuję się od powzięcia całkowitej pewności w tej sprawie, choć z dużym prawdopodobieństwem wydaje się jednak, że Lech Wałęsa to TW "Bolek”.

Z dokumentów wynika, że werbunek Wałęsy, ze względu na masowość akcji SB po grudniu 1970 roku, był przeprowadzony żywiołowo, bez zachowania wszystkich procedur, między innymi napisania zobowiązania do współpracy czy samodzielnego wyboru pseudonimu. Możliwe wydaje się zatem, że z powodu gwałtownego trybu, w jakim był przeprowadzony jego werbunek, nie figurował w aktach jako regularny tajny współpracownik.

W związku z takim, a nie innym charakterem kontaktów z SB dopuszczam możliwość, że Wałęsa nie zdawał sobie wtedy sprawy z tego, że jest TW. Z jego perspektywy mogło to wyglądać tak, że esbecy go o coś pytali, a on odpowiadał, coś tam sugerował. Tak naprawdę dzięki tym paru dokumentom widać, że Wałęsa nie zmienił się pod względem światopoglądu - uważał, że złym rozwiązaniem jest otwarta wojna na ulicach, że należy unikać rozlewu krwi, że lepiej kombinować z władzą, niż się z nią bić. A Służba Bezpieczeństwa te odruchy prostego robotnika wykorzystywała.

Wydaje się, że zasadniczy okres współpracy TW "Bolka” przypadł na lata 1971 - 1972, kiedy to kilka lub kilkanaście razy spotkał się z funkcjonariuszami SB. Od roku 1973 zaczął się wyraźnie dystansować do bezpieki, a spotkania esbeków z nim miały na celu raczej dyscyplinowanie coraz bardziej niepokornego, wymykającego się spod kontroli współpracownika. Dlatego, na podstawie przedstawionych dokumentów, nie szedłbym tak daleko, jak autorzy "SB a Lech Wałęsa...”, którzy dowodzą, że regularna współpraca TW "Bolka” trwała aż do 1974 roku. Wydaje mi się, że doszło tu ze strony autorów do pewnej nadinterpretacji dość wyrywkowych dokumentów z tego późniejszego okresu. Jak wskazuje wiele udokumentowanych przypadków, proces wyrejestrowania tajnego współpracownika przez SB mógł się ciągnąć latami i tak tłumaczyłbym rok 1976 jako termin wyrejestrowania TW "Bolka”.

Wyjaśnienia Lecha Wałęsy, który najpierw twierdził, że TW "Bolkiem” mógł być podsłuch, a ostatnio, że mógł to być jeden z jego kolegów ze stoczni (wskazał go zresztą nieomal palcem) trudno traktować poważnie. Z drugiej strony trudno się oczywiście dziwić, że przy jego charakterze, trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł, i emocjach wokół sprawy, tak się miota. Ma prawo się bronić, choć styl, w jakim to robi, może budzić wątpliwości.

Moja główna uwaga do pierwszej części książki dotyczącej lat 70. i opracowanej przez Sławomira Cenckiewicza brzmi tak: nie udało się w niej stwierdzić, które dokumenty zostały sfałszowane przez SB w latach 80. Wiadomo, że jakieś były fałszowane, prawdopodobnie te, które podrzucono Annie Walentynowicz i ambasadzie Norwegii, ale nie ma na ten temat pewności i Cenckiewicz albo nie próbował tego sprawdzić, albo mu się to nie udało.

Ten brak ma natomiast podstawowe znaczenie dla wiarygodności tego, co zostało z akt TW „Bolka”, i w związku z tym – dla pełnego udowodnienia tezy autora. Dlatego też budzą tu moje wątpliwości takie sformułowania, jak "wszystko wskazuje na to”. Bo z punktu widzenia historyka można powiedzieć tylko, że "wiele na to wskazuje”. Ta część książki jest więc udokumentowana rzetelnie, ale z powodu niemożności uzyskania konkluzywnych wniosków co do tego, co zostało sfałszowane, ci, którzy mówią, że nie wierzą we współpracę Lecha Wałęsy, uzyskują pewien argument na swoją rzecz.

Druga część książki dotyczy okresu od 1978 do 1989 roku. Cenckiewicz podejmuje w niej próbę wyjaśnienia, czy współpraca Lecha Wałęsy, którą obaj autorzy przyjmują jako pewnik, miała wpływ na jego działania czy stanowisko polityczne, jakie przyjmował w owym czasie. Rzeczywiście, jeśli Wałęsa był informatorem SB, to szantaż ze strony władzy, strach przed tym, że dowiedzą się koledzy z opozycji, czy sama jego pamięć o tym mogła wpływać na to, co robił i warto było to zbadać. Do tej części mam jednak zarzut metodologiczny - Cenckiewicz poddaje analizie tylko tezę, że taki wpływ miał miejsce, zamiast skonfrontować ją z tezą odwrotną.

Podaje informacje z bardzo różnych źródeł, od wiarygodnych, jak "Dzienniki polityczne” Rakowskiego, po zupełnie niewiarygodne, jak zaczerpnięte z drugiej lub trzeciej ręki wypowiedzi funkcjonariusza KC PZPR Michała Atlasa, czy pozbawione niestety odautorskiego komentarza fragmenty książki Marka Barańskiego z 2001 roku, który był współpracownikiem SB, a w 1982 roku brał udział w fałszowaniu taśm braci Wałęsów. Konkluzja Cenckiewicza nie jest tu zresztą jasna - wydaje się jednak, że skłania się on do zdania, że o ile władze starały się Wałęsę szantażować, to w ostatecznym rozrachunku jego współpraca z początku lat 70. nie miała raczej wpływu na postępowanie w latach 80., a na pewno nie miała wpływu na to, co robił w kluczowych momentach, czyli w Sierpniu ’80 czy w stanie wojennym.

Trzeba przyznać, że ten czas między 1978 a 1989 jest najtrudniejszy do udokumentowania. Wiemy, że na szczytach władzy wiedziano o agenturalnym epizodzie Wałęsy, nieznane są jednak jakiekolwiek, poza operacjami samej Służby Bezpieczeństwa (mającymi na celu zdyskredytowanie Wałęsy w środowisku opozycyjnym albo zastraszenie go), próby politycznego wykorzystania tej wiedzy.

Trzecia część książki, autorstwa Piotra Gontarczyka, dotyczy losów akt „Bolka” w latach 90. i oparta jest przede wszystkim na dokumentach uzyskanych z ABW. Ich analiza jest w pełni przekonująca i tak naprawdę te dokumenty, nie zaś sam w sobie epizod z lat 70., najbardziej obciążają Wałęsę. Dokonując akcji czyszczenia akt, niejako przyznał zresztą, że dokumenty były dla niego kłopotliwe. Szczególnie warte polecenia są rozdziały dotyczące niszczenia akt w Warszawie i w Gdańsku oraz śledztwa w tej sprawie. Akcja ta odniosła zresztą niemały sukces, bo z wyjątkiem paru donosów "Bolka” nie zachowało się prawie nic i z tego właśnie wynika niemożność postawienia ostatecznych wniosków na temat przeszłości Wałęsy.

Wiadomo, że z wypożyczonych przez Wałęsę dokumentów nie wrócił cały zbiór mikrofilmów zawierających ponad dwa tysiące stron dokumentów. Trudno jest nawet dotrzeć do tego, co dokładnie się na nich znajdowało. Mogły to być zarówno dokumenty z lat 70., jak i, co nawet bardziej prawdopodobne, z lat 80. Część z nich zawierała informacje dotyczące Wałęsy, ale nie tylko jego. Także wielu innych, znanych działaczy opozycji.

Również o tej części, podobnie jak o książce jako całości, trzeba jednak powiedzieć, że jest nierówna. Są w niej elementy według mnie zupełnie zbędne, takie jak rozdział o lustracji (np. kto był za, a kto przeciw) czy o upadku rządu Jana Olszewskiego, które nie mają związku z zasadniczym tematem pracy: czy Wałęsa był TW „Bolkiem” i co z tego wynikło.

Co do otoczki politycznej książki, warto pamiętać, że dokumenty bezpieki na temat opozycji gdańskiej z 1970 roku wypłynęły, zanim doszło do władzy PiS, zanim IPN zaczął być postrzegany jako organ prowadzący taką, a nie inną politykę historyczną, przy okazji programu badawczego IPN dotyczącego opozycji przedsierpniowej, w tym historii Wolnych Związków Zawodowych. Wtedy to ukazać się miały dwa albo trzy tomy dokumentów SB dotyczących jej działań wobec opozycji demokratycznej w Trójmieście i wtedy to okazało się, że dokumentów na temat Lecha Wałęsy jest tak dużo, że muszą one zostać wydzielone do oddzielnej publikacji. O innych działaczach, takich jak Andrzej Gwiazda czy Bogdan Borusewicz nie było tylu materiałów. W rezultacie kolegium IPN ustaliło, że najpierw wyjdzie "SB a Lech Wałęsa”, a później dopiero jeden albo dwa tomy "SB a opozycja demokratyczna w Gdańsku”.

Polityka historyczna IV RP wpłynęła więc tylko na stylistykę wstępu i zakończenia książki oraz na wprowadzenie elementów związanych z opcją obecnego PiS, a dawniej PC, która jest przedstawiana, jako „właściwa droga” rozliczania przeszłości. I to jest, według mnie, jeden z mankamentów tej książki, mankamentów w sensie dydaktycznym, ponieważ polityczny zamysł autorów staje się przez to zbyt jednoznaczny. Gdyby Cenckiewicz i Gontarczyk pominęli te elementy, między innymi te rozdziały o lustracji i obaleniu rządu Olszewskiego - wątki, które dla meritum sprawy są drugorzędne, natomiast politycznie są pierwszorzędne - a skupili się na analizie dokumentów, sytuacji, w jakiej powstawały - tutaj w części Cenckiewicza brakuje z kolei analizy sytuacji w Stoczni Gdańskiej w latach 70. oraz działań innych TW - i wreszcie tego, jak były niszczone, ich książka stałaby się bardziej przekonująca.

Pełna bezstronność jest dla historyka niemal niemożliwa do osiągnięcia, u Gontarczyka i Cenckiewicza widać jednak zbyt wyraźnie - co zresztą wynika z ich autentycznych przekonań - że piszą pod tezę, że pewnych jej elementów nie próbują podważać. Jako że temat Lecha Wałęsy ma aspekt polityczny, te jednostronne elementy w ich pracy będą im naturalnie wytykane i mogą zaszkodzić jej wiarygodności.

O ile w ostatecznym rozrachunku uważam, że dobrze się stało, że książka Cenckiewicza i Gontarczyka została wydana pod szyldem IPN (mimo że swego czasu zgłaszałem co do tego wątpliwości na obradach kolegium), o tyle niefortunny wydaje mi się wstęp Janusza Kurtyki. Z jednej strony dlatego, że nadaje on pracy o wyraźnych konotacjach politycznych zbyt wysoką rangę i przenosi odpowiedzialność za treść książki z autorów na kierownictwo Instytutu - nie każde wszak wydawnictwo IPN opatrzone jest wstępem prezesa - z drugiej, ze względu na samą jego treść.

Pada w nim zdanie: "Badania nad mogą być podejmowane w sposób nieograniczony dopiero po szczegółowym wyjaśnieniu problemu i charakteru relacji Lecha Wałęsy ze Służbą Bezpieczeństwa”. Nie mogę się zgodzić z takim postawieniem sprawy. Badania nad "Solidarnością” mogą być podejmowane w sposób nieograniczony, nawet jeżeli nie będziemy mieli wyjaśnionych relacji Lecha Wałęsy ze Służbą Bezpieczeństwa, bo przecież "Solidarność” to nie był sam tylko Lech Wałęsa!

*Andrzej Paczkowski, historyk, członek Kolegium IPN, profesor Collegium Civitas. W latach 80. współpracował z podziemną „Solidarnością”, należał do opozycyjnego Społecznego Komitetu Nauki. Wyróżniony m.in. Nagrodą Fundacji na rzecz Nauki Polskiej