czwartek, 14 sierpnia 2008

TST: Natalia Partyka w prasie z całego świata

qm
2008-08-14, ostatnia aktualizacja 2008-08-14 13:15
Zobacz powiększenie
Natalia Partyka w Pekinie
Fot. Bartosz Bobkowski / AG

Wystarczy na jednej z popularnych wyszukiwarek internetowych wpisać nazwisko Partyka. Pojawia się lista serwisów i wydań internetowych gazet z całego świata. Wszystkie piszą o naszej tenisistce stołowej.

Natalia Partyka, nasza największa gwiazda - korespondencja Sport.pl z Pekinu »

Z Czuba: Niesamowita polska pingpongistka »

Partyka urodziła się be prawego przedramienia. Jest jedną z dwóch uczestniczek igrzysk w Pekinie, które za dwa miesiące wezmą udział także w igrzyskach niepełnosprawnych. Druga to Natalie du Toit z RPA, pływaczka bez nogi.

Dziennikarze z całego świata, a pytanie, które zadawali najczęściej brzmiało... czy trudno grać bez ręki?

- Na treningach musiałem wprowadzić blokadę dla mediów, bo Natalia nie opędziłaby się od zagranicznych dziennikarzy. Przychodzą Chińczycy, Japończycy, cały świat. I wszyscy chcą rozmawiać. Ale trzeba było z tym skończyć. My tu przyjechaliśmy zagrać w turnieju - mówił w środę korespondentowi Sport.pl trener Zbigniew Nęcek, którego też atakowali wczoraj dziennikarze prosząc o wywiad.

I Polkom jak na razie idzie nieźle. Po przegranej z faworytkami turnieju reprezentantkami Hongkongu (Natalia urwała dwa sety wysoko notowanej Yana Tie), nasze tenisistki stołowe pokonały w czwartek Niemki, a przed nimi jeszcze walka o awans z Rumunkami.

Die Welt (Niemcy)

Poświęca naszej tenisistce obszerny artykuł, przypominając jej długą drogę do Pekinu. Przestrzega też Niemki, z którymi już niedługo zagrają nasze reprezentantki przed utalentowaną Natalią Partyką.

The Gazette (Kanada)

Analizuje grę polskiej tenisistki: Partyka ma jedynie niewielki problem przy serwie. Kładzie piłkę na przedramieniu, a gdy ta zaczyna się staczać podrzuca i uderza. - Może nie mam najlepszego balansu ciała, ale mam silne nogi - cytuje Natalię kanadyjska The Gazette.

Deccan Herald (Indie)

w swym internetowym wydaniu obwieszcza: Polska nastolatka tworzy historię tenisa stołowego! I opisuje historię naszej tenisistki.

San Francisco Chronicle (USA)

W obszernym artykule poświęconym tenisowi stołowemu i najlepszym zawodników, którzy go tworzą nie zapomina o polskiej Natalii. I znów pojawia się jej historia i opis olimpijskich zmagań.

Belfast Telegraph (Irlandia Płn.)

W tytule krzyczy: "Paraolimpijczycy tworzą historię pomimo braku Pistoriusa". Dokładnie dwie zawodniczki Natalia Partyka i Natalie du Toit.

San Diego Union Tribune (USA)

Wskazuje, że Polka może nawet zdobyć medal w rywalizacji drużynowej.

Sueddeutsche Zeitung (Niemcy)

na swej stronie publikuje pokaźny artykuł poświęcony naszej tenisistce, w którym przypomina dokonania Partyki . - Gdy Natalia miała siedem lat odkryła tenis. W 2000 roku w Sydney, była najmłodszą uczestniczką w historii gier niepełnosprawnych. Cztery lata temu z paraolimpiady w Atenach wróciła ze złotem i srebrem - wylicza Sueddeutsche.

Wiele tytułów zauważa, że polska tenisistka stołowa nie poprzestaje li tylko na olimpijskich zmaganiach z zawodnikami pełnosprawnymi.

WNBC (USA)

Opowieść o Natalii na swojej stronie internetowej tytułuje: Polska nastolatka będzie konkurować na Igrzyskach Olimpijskich i paraolimpiadzie.

W Polsce trwa wyzysk tysięcy niewolników » W Polsce trwa wyzysk tysięcy niewolników Zamknij X W Polsce pracują setki chińskich niewolników?

W Polsce pracują setki chińskich niewolników?

W Polsce zatrudnia się obcokrajowców ze Wschodu za bezcen. DZIENNIK zbadał proceder wynajmowania w Polsce chińskich niewolników. "Nie podlegają polskiemu kodeksowi pracy, nie mają urlopów, mogą pracować 10 godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu i nie piją" - taką ofertę rozsyła do polskich przedsiębiorców firma P&L z Poznania, podkreślając, że Chińczycy są niezwykle tanią i niewymagającą siłą roboczą.

czytaj dalej...
REKLAMA

Na naszą prośbę do P&L zadzwonił dyrektor Polskiej Izby Przemysłowo-Handlowej Budownictwa Zbigniew Bachman, przedstawiając się jako przedsiębiorca budowlany i udając, że jest zainteresowany ofertą. Od przedstawicielki handlowej, która odebrała telefon w biurze firmy, dowiedział się, że sprowadzenie chińskich pracowników do Polski zajmie około 60 dni. Gdy dopytywał się dalej o szczegóły umowy, usłyszał, że Chińczycy mogą pracować 14 godzin na dobę, mieszkać w ścisku w prowizorycznym barakowozie i jeść tylko raz dziennie. Nie potrzebują także polskiego ubezpieczenia, bo są ubezpieczeni w Chinach.

"To skandaliczne nadużycie. Obcokrajowcom pracującym w Polsce trzeba zapewnić przynajmniej takie same warunki jak Polakom. Wszystko wskazuje na to, że w tej ofercie złamano nawet kodeks karny, czyli doszło do przestępstwa przeciwko prawom pracowniczym" - mówi w rozmowie z DZIENNIKIEM profesor Krzysztof Rączka, ekspert od prawa pracy z Uniwersytetu Warszawskiego. Jego zdaniem tą sprawą powinna natychmiast zająć się inspekcja pracy oraz prokuratura.

Firma P&L, której prezesem jest Chińczyk Piao Xiang Kui, została zarejestrowana w 2003 roku jako spółka z o.o. Na swojej stronie internetowej informuje, że zakres jej działalności obejmuje eksport mięsa wieprzowego z Polski na Daleki Wschód: m.in. do Chin, Korei, Japonii, Wietnamu oraz Hongkongu. Jak dowiedział się DZIENNIK w biurze firmy, importem taniej siły roboczej do Polski zajmuje się dopiero od niedawna, ale już zdobyła spore grono klientów.

"To bardzo chłonny rynek. Jest bardzo duże zainteresowanie naszymi usługami" - poinformowano nas w sekretariacie. Gdy poprosiliśmy o rozmowę z prezesem, pracownica P&L oświadczyła, że Piao Xiang Kui przebywa za granicą i wróci dopiero po długim weekendzie. "A tylko on udziela mediom informacji o imporcie pracowników z Chin" - zakończyła stanowczo.

"Firma P&L ma rzeczywiście bardzo ciekawą ofertę. Z jednej strony eksport mięsa, a z drugiej import niewolników z Chin. Skojarzenie jest jednoznaczne: to może być chiński obóz pracy w Polsce. Moim zdaniem jest to przestępstwo, które trzeba z całą siłą piętnować" - komentuje działalność przedsiębiorców z Poznania prezydent Polskiej Konfederacji Pracodawców Andrzej Malinowski.

Z dziennikarskiej prowokacji DZIENNIKA wynika, że za miesiąc pracy sprowadzonego do Polski chińskiego robotnika P&L żąda 3150 złotych. Sam Azjata dostaje z tego prawdopodobnie mniej niż jedną trzecią. Ale - jak podkreślają wszyscy znawcy tematyki chińskiej - to i tak znacznie więcej niż mógłby zarobić u siebie w kraju.

"Dla zwykłego robotnika w Chinach atrakcyjna jest już pensja rzędu 300 dolarów. Właśnie dlatego oferty z Polski budzą w Państwie Środka duże zainteresowanie, a pracujący w Polsce Chińczycy niezwykle rzadko skarżą się na trudne warunki" - tłumaczy Sylwester Szafarz, były konsul generalny RP w Szanghaju, a obecnie dyrektor Polsko-Chińskiej Izby Gospodarczej.

Czy to, że sami Chińczycy nie zgłaszają do polskich pracodawców pretensji, usprawiedliwia wyzyskiwanie ich? Zdaniem etyka profesora Jacka Hołówki zdecydowanie nie. "Jesteśmy moralnie odpowiedzialni za złe traktowanie zagranicznych robotników, nawet jeśli oni sami się nie buntują. Nie możemy wpłynąć na to, jak traktowani są u siebie w kraju, ale możemy zadbać o nich u nas" - mówi.

Chińscy robotnicy pracują po 10 godzin, 6 dni w tygodniu
Ilu obywateli Chin może być nieludzko wykorzystywanych w naszym kraju? Według oficjalnych danych w Polsce pracuje ok. tysiąca Chińczyków. Nieoficjalne dane mówią jednak o liczbie dziesięciokrotnie większej. Większość znalazła zatrudnienie na budowach i w wyrastających jak grzyby po deszczu azjatyckich restauracjach. Dyrektor Zbigniew Bachman, który pomagał nam w przeprowadzeniu dziennikarskiej prowokacji, twierdzi, że z wiarygodnych źródeł słyszał, iż w ostatnim czasie coraz częściej do chińskiej ambasady w Warszawie zgłaszają się oszukani przez polskich pracodawców obywatele Chin.

Chińscy dyplomaci, z którymi się skontaktowaliśmy, zapewniają, że dokładnie przyjrzą się działalności firmy P&L. Na razie nie chcą tej sprawy komentować.


Łatwo zatrudnić niewolnika

Zbigniew Bachman: Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o możliwości zatrudnienia pracowników z Chin na budowie.
Sylwia Nowak*: Jest taka możliwość. A proszę mi powiedzieć, jaka liczba osób interesowałaby pana?

Na początek 20 do 40 osób. Mam duże opóźnienie z robotami, i to zarówno stanów surowych, jak i wykończeniówki. Najchętniej zatrudniłbym ich już za tydzień lub dwa.
Już teraz mogę panu powiedzieć, że to nie do przejścia. W informacji, którą państwu przedstawiliśmy, napisaliśmy, że potrzebujemy 60 dni od chwili podpisania umowy. To realna data, bo musimy pozałatwiać wszystkie procedury w urzędach.

A z kim ja właściwie podpisuję umowę? Z podwykonawcą czy z państwa firmą?
Z nami. To jest umowa eksportowa. Na wykonanie usługi.

No dobrze. Przejdźmy do konkretów. Potrzebuję 10 murarzy, co najmniej sześciu cieśli...
Na pewno jakaś część to będą osoby, które pracowały w Chinach w tej branży, ale na chwilę obecną nie mogę powiedzieć, jakie oni będą mieli specjalizacje i kwalifikacje.

Jakie są warunki finansowe przy indywidualnym zatrudnieniu pracowników?
My wystawiamy raz w miesiącu fakturę na usługę.

Czyli jak mam np. do zrobienia ileś tam ton zbrojenia, to jak to fakturujecie?
Bez VAT-u, na zasadzie usługi eksportowej.

Rozumiem. Czy macie jakieś stawki za godzinę pracy takiego Chińczyka?
Raz w miesiącu wystawimy fakturę za te przepracowane godziny. Oni są w stanie pracować do 240 godzin miesięcznie. Miesięczny koszt to ok. 3150 złotych za jednego pracownika. Z tym, że poza tą kwotą nie ponosi pan żadnych dodatkowych kosztów związanych z odprowadzaniem składek na ZUS czy z odprowadzaniem podatków.

A kto odprowadza ZUS?
Nie odprowadzamy. Oni nie podlegają polskiemu kodeksowi pracy i ich nie obowiązują te same reguły, co polskich pracowników. Oni tu pracują na zasadzie zezwolenia...

Jestem naprawdę zdziwiony, ale oczywiście taka interpretacja bardzo mi odpowiada. A kto Chińczykom zapewnia kwatery, wyżywienie?
Kwatery są w państwa gestii, podobnie jak transport do pracy. Natomiast jeśli chodzi o wyżywienie, to bodajże musi pan zapewnić jeden posiłek regeneracyjny.

A co z warunkami zakwaterowania? Macie jakieś wymogi, co do standardów?
Nie, nie, nie. Myślę, że takie podstawowe. Kuchnia, łazienka, jakieś w miarę przyzwoite pokoje. Nie chodzi przecież o to, by to był jakiś pięciogwiazdkowy pokój (ha, ha, ha).

Ale jeśli zapewniłbym im kontenery? Kładłbym do jednego kontenera 8 ludzi na łóżkach wojskowych, to wystarczy?
Ale łazienka i kuchnia będą?

Tak. To będzie zestaw kontenerów, w jednym łazienka, a w drugim kuchnia.
A rozumiem. To myślę, że takie coś jest do przejścia.

Jest jeszcze jedna paląca kwestia. Roboty mam dużo, a nie chcę mieć za dużo ludzi na budowie. Dlatego wolałbym, aby Chińczycy dłużej pracowali.
Czyli ile godzin?

Dwanaście, nawet do czternastu. Musi być zakładka, bo zanim robotnicy zdadzą sobie obowiązki, to wychodzi więcej. Mogliby tak pracować?
Myślę, że tak, ale wtedy kwota będzie troszeczkę większa. Bo ta, którą podałam, była wyliczona na 10 godzin pracy przez 6 dni w tygodniu.

A co z ubezpieczeniem? U mnie jest zasada na budowie, że nie dopuszczę nikogo do pracy, jak ktoś nie ma przeszkolenia BHP. Jak to rozwiązujecie?
Myślę, że jesteśmy w stanie pokryć związane z tym koszty. Oni mają ubezpieczenie chińskie, z którym przyjeżdżają i które jest ważne na terytorium naszego kraju.

A kto im będzie wszystko tłumaczył?
W razie potrzeb zapewniamy tłumacza przez okres trzech miesięcy.

W ofercie napisaliście, że tacy Chińczycy już w Polsce pracują. Czy może mi pani powiedzieć, z jakimi firmami współpracujecie? Chętnie bym wysłał współpracowników, aby popatrzyli, jak oni pracują.
Tej informacji nie mogę teraz panu udzielić, ale jeśli będą potrzebne referencje, to jesteśmy w stanie takie referencje panu przedłożyć podczas osobistego spotkania z prezesem.

A ten pan ma duże doświadczenie na rynku polskim?
Duże i mówi po polsku.

*Sylwia Nowak pracuje w dziale handlowym firmy P&L


To bezprawne działania

Magdalena Janczewska: Co pan sądzi o ofercie firmy P&L?
Marcin Kulinicz*: Chińczyków pracujących w Polsce obowiązują takie same przepisy dotyczące czasu pracy, wypoczynku, wymiaru urlopu, minimalnego wynagrodzenia czy BHP jak polskich pracowników tymczasowych. Nie rozumiem więc, jak oni mogą to formalnie przeprowadzać. To nie jest usługa eksportowa [ta oznacza zawarcie umowy między podmiotami z różnych krajów na wykonanie konkretnej usługi, np. wybudowanie hali sportowej - red.]. Ta firma działa w Polsce i nie ma prawa prowadzić tego typu działalności.

Może P&L sama nie podpisuje umów, tylko korzysta z zaprzyjaźnionej fikcyjnej firmy z Chin lub sprowadza pracowników indywidualnie?
Może tak być, bo w Polsce bardzo trudno sprawdzić, czy jakaś firma w Chinach rzeczywiście istnieje, czym się tam zajmuje, i zweryfikować dokumentację.

Czyli ci ludzie mogli już sprowadzić Chińczyków do Polski? Reklamują się, że mają bardzo bogate doświadczenie...
Nie możemy tego wykluczyć, aczkolwiek, biorąc pod uwagę statystyki dla całego kraju, na pewno nie są to setki pracowników.

Czy w Polsce mogą funkcjonować obozy pracy dla Azjatów?
Tak daleko bym się nie posunął, ale obawiam się, że takie obozy mogą zacząć się pojawiać. Obecnie w skali roku mamy zaledwie kilka doniesień dotyczących łamania praw pracy Chińczyków w Polsce. To jednak może być tylko czubek góry lodowej. Warunki, jakie oferują im tutaj pracodawcy, są i tak o niego lepsze niż te, na które mogliby liczyć u siebie. Dlatego tak trudno to wytropić odpowiednim służbom. Oni sami się nie poskarżą.

*Marcin Kulinicz, jest naczelnikiem departamentu migracji w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej

Beata Tyszkiewicz. Urodzona za ladę

Rozmawiał Dariusz Zaborek
2004-04-16, ostatnia aktualizacja 2004-04-13 00:00

Że w PRL miałam prawo wyjeżdżania na zagraniczne festiwale? Bo mówiłam w obcych językach - mówiła Beata Tyszkiewicz w wywiadzie dla Gazety Wyborczej w 2004 roku . Dziś, 14 sierpnia jedna z największych polskich aktorek kończy 70 lat.

Zobacz powiekszenie
fot. Damian Kramski / AG
ZOBACZ TAKŻE
GALERIA ZDJĘĆ
Dariusz Zaborek: Pani wizerunek damy jest tak silny, że podobno z tego powodu nie sprowadzono do Polski węgierskiego filmu "Szalona noc" (1969), w którym grała Pani ekspedientkę?

Beata Tyszkiewicz: To ładna rola. Pracowałam przy kasie i cały mój zarobek na lewo był z butelek po mleku, nie rozliczałam się i była afera. Jednocześnie ktoś inny kradł cukier. Taki realizm socjalistyczny - afery gospodarcze w miniwydaniu. Grałam umęczoną, zadręczoną kobietę. Był to czarno-biały film paradokumentalny. Myślę jednak, że publiczność woli mnie oglądać w czym innym i dystrybutorzy to wiedzą. Nie jestem takim "nazwiskiem", żeby wszystko, w czym biorę udział, przyciągało widownię. Grałam wtedy na Węgrzech w trzech filmach jeden po drugim: w tym z kasjerką, w kostiumowym "Poeta i rycerz" i w science fiction "Okna czasu". Przez rok mieszkałam w Budapeszcie w cudownym hotelu Gellert.

Ale rola zachwalającej towar Pani nie przeszkadza. Reklamowała Pani odkurzacze.

Mam taki odkurzacz, robi wszystko: pisze na maszynie, odbiera telefony, jest fantastyczny do dzisiejszego dnia (śmiech). Najpierw dostałam od producenta ogromny bukiet białych róż, co mnie ujęło, bo nigdy białych róż w takiej ilości nie dostałam. Zapytałam kolegów aktorów, ile zarabiają, jeśli pracują dla reklamy. Powiedzieli, że tysiąc dolarów dziennie. Pomyślałam: nie wypada mi powiedzieć temu panu, że odkurzacz jest be, tylko podam swoją stawkę, a on odpowie, że mu strasznie przykro, ale to nie jest na jego możliwości. Cisza w słuchawce, po chwili odpowiedział: "Będziemy płakać i płacić". Dostałam za pół dnia zdjęć 60 tys. dolarów. Bardzo przepraszam, ale chyba trzeba być idiotą, żeby nie dać się sfotografować za 60 tys. dolarów. To było prawie 13 lat temu, to tak jakbym dziś zarobiła 150 tys. dolarów. Jednak był jeszcze inny powód.

Jaki?


Miałam umierającą mamę. Same pielęgniarki kosztowały pięć tysięcy złotych miesięcznie, a musiały być przy mamie całą dobę. Miałam na wszystko. Kiedyś aktor teatralny mówił: "Ja nie gram w filmie". Znałam takich aktorów - nie gra do czasu, kiedy nie dostanie propozycji. Filmowy mówi: "Nie gram w telewizji". Do czasu kiedy nie dostanie propozycji. "Nie gram w reklamie"... Do czasu! Henry Fonda siedział na lodówce, sama widziałam tę reklamę. I nic się nie stało, zdobywał Oscary. Oferta zrobienia reklamówki to jest fart, nie można inaczej tego nazwać.

Teraz zza lady poleca Pani książki.

Rzeczywiście, mamy w dekoracji ladę. To program "Lubię czytać" w 2 TVP, który finansują wydawcy, a nie telewizja.

Pani wybiera książki?

Nie. To wybór wydawców. Staram się, aby program był krótki i zabawny. Mam gości - od wielkich autorytetów - prof. Rottermunda, prof. Geremka, po aktorów - Joannę Brodzik czy Rafała Królikowskiego, którzy szalenie interesująco mówią.

Chyba jest Pani urodzona do bycia za ladą. Polecając w telewizji swoją książkę "Nie wszystko na sprzedaż", powiedziała Pani: "Drodzy państwo, zrobiłam wszystko, aby ta książka nie kosztowała więcej niż 40 zł". Przyzna Pani, że to niezły greps jak na akwizytora.

Chciałam zapobiec zawyżaniu ceny przez księgarzy. Urodzona za ladę? Może mnie pan zawsze zaangażować, tylko proszę powiedzieć, co będziemy sprzedawać. Rozumiem, że "Gazetę Wyborczą".

W wywiadach podkreśla Pani: "Grałam, żeby zarobić i utrzymać dom". Odziera Pani swoją pracę z misji.

Przez ok. 12 lat grałam w trzech, czterech filmach rocznie, i to stało się moim zawodem, mimo że nie obrałam świadomie zawodu aktorki filmowej. Miałam satysfakcję i przyjemność, że ktoś miał pomysł i sięgał po mnie.

Co Pani robi, kiedy Pani nie gra?

Zajmuję się na przykład haftowaniem obrazów z piór. Taki obrazek ma Felicja Uniechowska, która dała mi piękny rysunek Antoniego Uniechowskiego w zamian za mój obrazek, więc poczułam się szalenie dowartościowana. Robię zamach na Leona Tarasewicza, który ma wspaniałe okazy ptactwa ozdobnego. Te dziwne ptaki potrafią mieć ośmiometrowej długości ogony. Czy przypuszczał pan, że kogut może mieć ośmiometrowy ogon? Ja takich dużych obrazów jeszcze nie robię. Zbieram najróżniejsze piórka, nad każdym się pochylę i je schowam. Poza tym lubię zajmować się domem, gotować, piec, przygotowywać przetwory. Robótki na drutach mnie uspokajają.

Proszę, aby Pani dokończyła zdania: Andrzej Wajda to...

Mistrz.

Wojciech Has to...

Wizjoner żyjący w swoim świecie fantazji.

Tadeusz Konwicki to...

Szalenie wrażliwy, wspaniale piszący, uparty i czarujący.

Leonard Buczkowski to...

Sam urok, delikatność i wdzięk.

Witold Orzechowski to...

Był kiedyś reżyserem filmowym.

Juliusz Machulski to...

Wielkie poczucie humoru. Nierozważny i romantyczny.

Claude Lelouch to...

Nadzwyczajny organizator, szalenie utalentowany we wszystkich dziedzinach, wszystko może robić w filmie, i to robi. Za chwilę wymieni pan wszystkich, u których zagrałam.

Jeszcze jeden. Andriej Konczałowski to...

Pierońsko zdolny. Dziko nielojalny. Zresztą wobec samego siebie też. Niewytrwały w przyjaźni.

Czy Pani pozycja w Rosji jest wciąż niezachwiana? Nadal jest Pani podziwianą i adorowaną gwiazdą?

Niezachwiana to jest pozycja Putina. Jest pokolenie, które ze mną tam wyrosło. W latach 60. i 70. byliśmy dla nich oknem na Zachód. To dziś abstrakcyjne, ale w ZSRR nasze filmy były uważane za najbardziej odważne. Trzeba zobaczyć filmy radzieckie i polskie z tamtego okresu: nasza dziewczyna się rozbierała, pokazywała nogę, a tam szał po prostu. "Popiół i diament" przedstawiał rozterki, które w kinie radzieckim były nieobecne - wypełnialiśmy im lukę. Zagrałam w ZSRR tylko w trzech filmach, a oni uważają, że spędziłam tam pół życia. Często bywałam tam w jury międzynarodowych festiwali filmowych. Najwartościowszy z tego, co w ZSRR nakręciłam, wydaje mi się film Konczałowskiego "Szlacheckie gniazdo" (1969). To reżyser wielkiego formatu i talentu, jeszcze wtedy był taki czysty, niezamerykanizowany.

Jak wygląda rosyjskie uwielbienie?

W Rosji zachowują się w sposób szalenie dystyngowany. Nie miałam nigdy do czynienia z nachalnością fotografów ani dziennikarzy. Nie powiedzą Beata, tylko "pani Beata", oni chcą tego dystansu, nie ja.

Czyli można powiedzieć, że jest Pani jedną z niewielu osób, które mają Związkowi Radzieckiemu wiele do zawdzięczenia?

Pracowałam jak wszędzie indziej. Nie spotykały mnie zaszczyty, poza odznaczeniami, które dostałam, nie bardzo wiem dlaczego. Na festiwalu w Moskwie dostałam znaczącą nagrodę św. Jerzego, przyznali ją wtedy pośmiertnie Bondarczukowi (1920-94). Pomyślałam, że potem postanowili dać ją żyjącemu, więc wypadło na mnie. Dostałam też za czasów Gorbaczowa Order Narodów oraz nagrodę Puszkina i Mickiewicza razem, to był ogromny srebrny medal, przetopiłam go na ramki.

Jakie były uzasadnienia tych nagród?

Nie wiem. Tadeusz Łomnicki i ja dostaliśmy. On pielęgnował, ja przetopiłam.

Czy w ZSRR były aktorki o tak szlachetnym wyglądzie jak Pani, czy dominował typ kołchoźnicy?

Proszę pana, byłam jedna jedyna nadzwyczajna, urodziwa, fotogeniczna, utalentowana, z dobrej rodziny, wykształcona, zgrabna, ładna, powabna... (śmiech). Nie, mieli nadzwyczajne aktorki.

Co więc Konczałowski znalazł w Pani?

Myślę, że chodziło mu o pewną odrębność, o coś, co jest we mnie inne, bo byłam osobą, która długi czas przebywała w Paryżu. Chodziło o widoczną inność. Nie chciał pewnie Rosjanki, tam urodzonej i wychowanej. Oni zawsze mieli piękne kobiety. Ałła Łarionowa - zagrała w "Królowej balu" (1954) - pan nie pamięta, to jedna z najpiękniejszych aktorek na świecie.

Czy to prawda, że w ZSRR przerwano z Pani powodu talk-show na żywo?

Prawda i zrobił to pan Kapler. Zapytał, jakie jest moje marzenie. Odpowiedziałam: "Zmienić geograficzne położenie Polski". Drżącym głosem spytał: "Dlaczego?" "Ze względu na klimat". Zrobił się strasznie czerwony, miał burzę siwych włosów. Był kiedyś narzeczonym córki Stalina i zesłali go za to do jakichś łagrów. Program przerwano i do Związku Radzieckiego nie zapraszali mnie przez trzy lata. Karniaka miałam. Ale poza tym ani jednego złego słowa nikt mi nie powiedział.

A czy miała Pani poczucie, że jest pieszczona przez władców PRL?

Nie miałam na to żadnych dowodów, bardzo żałuję. Że miałam prawo wyjeżdżania na zagraniczne festiwale? Bo mówiłam w obcych językach. Nie odczuwałam żadnej szczególnej adoracji.

Dostała Pani jakiś bonus? Zasłużeni artyści dostawali mieszkania czy samochody?

Dostałam kiedyś od pana Pyki [Tadeusz Pyka, w latach 1975-80 wiceprezes Rady Ministrów w rządach Piotra Jaroszewicza i Edwarda Babiucha - red.] talon na poloneza. Ale po 25 latach pracy nie uważałam, żeby to było szczególne dopieszczenie, zważywszy na to że musiałam za niego zapłacić bardzo dużo jak na tamte czasy. Pan chce napisać książkę "Wszystko na sprzedaż"?

Kolorowe pisma są pełne Beaty Tyszkiewicz. Nie irytuje Pani, że kolejny dziennikarz po raz kolejny pyta Panią o pożycie z trzema mężami?

O coś muszą pytać. Mnie te wywiady nie są potrzebne, przysięgam panu.

Zamieniam się w dziennikarza z pisma kolorowego i muszę spytać: Czy ten nigdy niepodnoszący głosu na aktorów Andrzej Wajda - Pani były mąż - potrafił się z Panią kłócić?

Nie kłóciłam się w życiu nigdy z nikim. W ogóle. Jeśli ma się rację, to się ją ma. Kłócić się, to znaczy nie mieć racji.

Co to znaczy być damą?

Nie wiem, niech mi pan powie. W ogóle nie czuję się damą i starałam się w mojej książce pokazać, że jest to niefortunne określenie, które do mnie przylgnęło. Przylgnął do mnie taki XIX-wieczny kostium, ludzie widzieli mnie w tych sukniach, krynolinach. Mój wuj mówił: dama nigdy się nie spieszy. Zawsze się spieszę, nie spełniam warunku. Według mnie dama to ktoś taki, kto umie się taktownie zachowywać w najróżniejszych sytuacjach życiowych, jest ciekawy osoby, z którą rozmawia, a przynajmniej robi takie wrażenie, daje szansę wypowiedzenia drugiej osobie tego, co chce. Nie sprawia sobą kłopotu. Nigdy nie jest oczko za wysoko - gdy idzie na przyjęcie, nie może być lepiej ubrana od pani domu. Dama musi znać swoje miejsce.