niedziela, 13 grudnia 2009

Niedziela, 13 grudnia 1981

zebrali Tomasz Urzykowski i Jerzy S. Majewski
2006-12-13, ostatnia aktualizacja 2006-12-13 00:00

Północ. Stan Wojenny zastaje studentów w gmachu Głównym Politechniki Warszawskiej. Prowadzą rotacyjny strajk solidarnościowy

Zaczął się on kilka dni po tym jak MO spacyfikowała 2 grudnia inny strajk - w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarnictwa na Żoliborzu. (WOSP) Milicja użyła wówczas nawet helikopterów. Studenci wszystkich uczelni warszawskich stanęli w ten sposób w obronie wyrzuconych słuchaczy szkoły pożarniczej. - Na Politechnice po 2 grudnia strajkowało ponad dwustu studentów z rozwiązanego WOSP-u - opowiada Zbigniew Szablewski ówczesny przewodniczący komitetu strajkowego w szkole pożarnictwa. Tylko garstka studentów WOSP znajdowała się w gmachu Głównym Politechniki nocą z 12 na 13 grudnia. Większość z nich była rozlokowana "na waleta" po warszawskich akademikach. - Mieszkałem w akademiku na Placu Narutowicza - przypomina sobie Szablewski. - Już późnym wieczorem 12 grudnia milicja zaczęła szukać podchorążych. Z okna widziałem samochody milicyjne stojące na Uniwersyteckiej. Poszliśmy prosto pod Politechnikę, ale drzwi do gmachu były już zamknięte, i nie udało się nam wejść do środka.

00.01

W mieszkaniu Andrzeja Celińskiego, sekretarza Lecha Wałęsy, esbecy wyłamują drzwi. Do wszystkich opozycjonistów milicjanci i esbecy przychodzą czwórkami, wyposażeni w masywny, żelazny łom. Celiński wybiega na balkon i krzycząc na cały głos, zaczyna alarmować sąsiadów. W pobliżu, w blokach na Stegnach mieszka wielu działaczy "Solidarności" związanych jeszcze z opozycją sprzed 1980 r. Jego krzyki słyszą sąsiedzi. Ostrzegają innych.

00.02

300 funkcjonariuszy ZOMO i Wydziału Zabezpieczenia Komendy Stołecznej MO wdziera się do gmachu Regionu Mazowsze "Solidarności". Błyskawicznie opanowują cały budynek.

- Widzimy ich przez okno od strony Mokotowskiej. Było ich mnóstwo. W budynku w tym czasie znajdowało się kilkanaście osób, głównie kobiet. Milicjanci wszystkich ich zabrali ze sobą. Ja z Witkiem Łuczywo - zdołaliśmy ukryć się i wyszliśmy tylnymi drzwiami przez boisko od strony ulicy Natolińskiej i podwórka Latawca - wspomina Helena Łuczywo, dziś naczelna "Gazety Wyborczej".

Zanim milicjanci wdarli się do budynku na Mokotowskiej, pracownicy regionu Mazowsze zwołali szybkie zebranie. - Teleksy nie działały od kilkunastu minut. Wiedzieliśmy, że to już stan wojenny. Ale prawie wszyscy wierzyli, że zaraz przyjdzie odsiecz robotników z Ursusa i że nas odbiją. Tylko ja z Heleną postanowiliśmy uciekać. Gdy ZOMO-wcy wybijali toporami drzwi frontowe, wymknęliśmy się tylnymi od podwórka. Wykorzystaliśmy brak koordynacji ich akcji. Przy bramie od Natolińskiej spotkaliśmy jakiegoś człowieka. Pytam go - czy pan jest z SB? On na to: - Nie, jestem dozorcą sąsiedniego domu. Na kilka godzin ukrył nas u siebie - wspomina Witold Łuczywo.


0.10

W opuszczonym budynku Regionu Mazowsze funkcjonariusze Wydziału Zabezpieczenia dokonują rewizji.

- To było dość powierzchowne przeszukanie - opowiada Tadeusz Ruzikowski z IPN, autor pracy doktorskiej o stanie wojennym. Funkcjonariusze zarekwirowali 125 tys. 477 zł, zabrali worki dokumentacji, zdemolowali część pomieszczeń i wyszli. Nie zabrali jednak wszystkich urządzeń i w ciągu dnia działacze "Solidarności" zdążyli je wywieźć z budynku i ukryć. Służyły one później m.in. "Tygodnikowi Mazowsze".

0.15

- Wpadła do mnie sąsiadka Andrzeja Celińskiego, pani Ogrodzińska. Słyszała go, jak krzyczał z balkonu, była zdezorientowana - opowiada Tomasz Jastrun, który do 13 grudnia pracował w regionie Mazowsze i był szefem Informatora Kulturalnego Solidarności. Mieszkał na Sadybie przy Urlej 5. - W pobliżu znajdowało się mieszkanie Heleny i Witolda Łuczywo. Drzwi do nich były już wyłamane, ale milicja nikogo tam nie zastała. Telefony nie działały. - Uznałem, że się zaczęło. Byłem przekonany, że to początek inwazji radzieckiej poprzedzonej akcją naszej bezpieki. Pożegnałem się z żoną, wsiadłem w malucha i postanowiłem ostrzec przed aresztowaniami innych. Po raz pierwszy tej nocy minąłem się z esbekami. Przyszli kilka minut po moim wyjeździe. Schowali łom w pokoju dziecka, usiedli, przepraszająco puszczali oko do żony i czekali, aż wrócę - opowiada.

0.45

Milicjanci wyciągają z mieszkań kolejnych działaczy opozycji. Adama Michnika łapią na ulicy przed domem. Michnik się broni. Milicjanci dotkliwie go biją. Zakrwawionego przewożą do komisariatu przy ul. Wilczej.

0.46

Tomasz Jastrun dociera do domu swego przyjaciela i działacza "Solidarności" - Japończyka Joshiho Umeda, męża japonistki Agnieszki Żuławskiej. Umeda pracował w komisji zagranicznej regionu Mazowsze. W mieszkaniu w najlepsze trwała prywatka urodzinowa. Moc ludzi. Wszyscy zawiani. - Krzyczę, że zaczęła się inwazja. Patrzą na mnie jak nieprzytomni. Mam wrażenie, że uczestniczę w scenie "Wesela" Wyspiańskiego. Udało mi się nieco dobudzić Joshiho. Odnalazł notes. Potrzebowałem adresów, by ostrzegać innych. Nic z tego, w notesie były tylko numery telefonów - teraz nieprzydatne. - relacjonuje Tomasz Jastrun. Pojechał do Wiktora Woroszylskiego, ale on został już wcześniej ostrzeżony. Internowano go dzień później. Potem Jastrun zamierzał pobudzić księży. - Myślałem tak: Ja pobudzę księży, księża prymasa, a prymas Pana Boga. Pierwszy był ksiądz Wiesław Niewęgłowski, który mieszkał w wieży przy kościele św. Anny. - Wyszedł zaspany. Spytał, co się dzieje i czy ma założyć sutannę? Powiedziałem, że tak. Zadzwoniliśmy do ówczesnego proboszcza. Był zły, że znowu go budzimy. Powiedział, że już wcześniej byli u niego jacyś młodzi ludzie i powiadomili go o aresztowaniu profesora Szaniawskiego - opowiada Jastrun.

1.00

W Belwederze na nadzwyczajnym posiedzeniu zbiera się Rada Państwa (kolegialny odpowiednik dzisiejszego Prezydenta RP) z Henrykiem Jabłońskim na czele. Gospodarzami są tu jednak oficerowie z powołanej właśnie Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (WRON). Domagają się od Rady Państwa podpisania dekretu o wprowadzeniu stanu wojennego. Podpisy składają wszyscy poza Ryszardem Reiffem, przewodniczącym prorządowego katolickiego stowarzyszenia PAX. Za odmowę zostanie on potem usunięty z Rady Państwa.

2.00

Do mieszkania prezydenta Warszawy Jerzego Majewskiego przy ul. Madalińskiego dzwoni linią rządową dyżurny z ratusza. Informuje, że w mieście nie działają telefony. - Co mi pan zawraca głowę - mówi Majewski i każe dzwonić w tej sprawie do komendy milicji. - Dzwoniłem i tam powiedzieli, że tak właśnie ma być! - słyszy w słuchawce. - Wtedy kazałem natychmiast przysłać samochód i pojechałem do urzędu na placu Dzierżyńskiego. Czekałem na dalszy rozwój wypadków - opowiada były prezydent miasta.

2.30

Witold i Helena Łuczywo, w chwili gdy na Mokotowskiej zmieniały się patrole milicyjne, opuścili mieszkanie dozorcy domu na osiedlu Latawiec i dotarli na plac Zbawiciela. Tam zebrało się już wielu ludzi. - W tłumie wypatrzyliśmy m.in. matkę Darka Kupieckiego, która nam powiedziała o internowaniach i Pawła Śpiewaka. Paweł nas ukrył, zawożąc do mieszkania znajomego - wspomina Witold Łuczywo. - Intensywnie szukaliśmy dla nich jakiegoś schronienia. Miałem kolegę przy placu Unii Lubelskiej. Ale on akurat tę noc spędzał z dziewczyną i nie bardzo chciał otworzyć drzwi. W końcu pogodził się z tym, że stan wojenny wkroczył mu wprost do łóżka - śmieje się Paweł Śpiewak, socjolog.

3.00

Około 3 Kalina Zielińska wraz z żoną Zbigniewa Bujaka docierają do fabryki w Ursusie. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Regionu Mazowsze, gdy zaczęło się coś dziać, docierają do najbliższego wielkiego zakładu, w którym istnieją silne struktury "Solidarności". Zakład jest otoczony przez milicję i ZOMO, ale można wejść do środka. Jest sobota, tak więc w środku znajduje się stosunkowo niewiele osób.

3.50

Po wyjściu z kościoła św. Anny Tomasz Jastrun na Placu Zamkowym przy kolumnie Zygmunta widzi kłębiącą się kolejkę oczekujących na taksówkę. Zamierza przemówić do ludu. Ostrzec go przez inwazją. Podjeżdza pod kolumnę, wysiada z malucha i zaczyna mówić. - Patrzy na mnie pijany tłum. Sądzą, że wożę ludzi na łebka. Przepychają się w moją stronę. Nikt nie słucha tego, co mówię. Każdy chce jechać. Wsiadam do samochodu i uciekam. Ktoś się czepia jadącego auta - opowiada Jastrun.

4.00

Pierwsi internowani przywożeni są do więzienia w Białołęce. Czeka tu na nich pusty blok. - Do Białołęki wieźli nas budą. Z nami w samochodzie siedzieli uczestnicy Kongresu Kultury Polskiej - wspomina Konrad Bieliński. W więzieniu czekało już na internowanych całe piętro kilkukondygnacyjnego budynku. Zamykali ich w kilkuosobowych celach. Piętro niżej siedzieli więźniowie kryminalni. - Ci z dołu krzyczeli do nas przez okna, skąd jesteśmy. Mówimy, że z "Solidarności". - OK, to i was zamknęli? - wołają kryminalni ze zrozumieniem i zdradzają, że puste cele czekały już od lata - opowiada Bieliński. Po kilkudziesięciu godzinach więźniowie przeniesieni zostali do parterowych baraków w drugiej części więzienia. - Przeprowadzali nas nocą w świetle reflektorów w szpalerze między uzbrojonymi zomowcami. Mieli hełmy, tarcze i trzymali ujadające psy. Starsi byli poważnie przestraszeni. Sądzili, że idą na śmierć - mówi Bieliński.

5.00

W mieście ruszają tramwaje. Jedynie pociągi odchodzące z Dworca Centralnego mają ogromne opóźnienia.

5.50

- W fabryce w Ursusie (otoczonej przez ZOMO) podejmujemy decyzję o konieczności powiadomienia o sytuacji działaczy "Solidarności". Mam kartoniki z ich adresami - opowiada Kalina Zielińska. Jest w fabryce razem z ojcem. Poucza ją, by wychodząc, udawała zwykłą robotnicę kończącą nocną zmianę. - Nie wolno mi się oglądać. Idę z kolega dziarskim krokiem, ale za sobą słyszę, że zatrzymują mojego ojca, który wyglądem nie pasował im na robotnika. Odwracam się i milicja natychmiast rzuca się na nas. Kolega ucieka, mnie się nie udaje. Wsadzają nas do budy. Tam już było kilka osób. Później przyprowadzono do niej grupę młodych ludzi - działaczy NZS-u. Byli wśród nich Marcin Geremek i Piotr Niemczycki - wspomina. Geremek krzyczy do milicjantów, że ich zatrzymanie jest bezprawne, bo stanu wojennego nie ma w konstytucji. Kapitan milicji ucina rozmowę: - Jak nie ma, to będzie! - Siedząc w samochodzie, myślałam, jak pozbyć się kartoników z adresami, które schowałam w majtki. Po piętnastu minutach dyskusji wyprowadzono mnie pod pepeszą na portiernię. Milicjant chce wejść za mną do toalety. Krzyczę na niego i wypycham go. Zamykam drzwi. Drę kartoniki na kawałki i spuszczam z wodą. - opowiada Kalina Zielińska.

6.00

W radiu słychać głos spikera: "Tu Polskie Radio Warszawa. Mamy dziś niedzielę, 13 grudnia 1981 r. Rozpoczyna się szczególny dzień w historii naszego państwa i naszego narodu. Za chwilę przed mikrofonami Polskiego Radia przemówi generał armii Wojciech Jaruzelski". Rozlega się hymn państwowy, po nim następuje przemówienie generała informujące o wprowadzeniu stanu wojennego: "Obywatelki i obywatele Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Zwracam się do was jako żołnierz i jako szef rządu polskiego. Zwracam się do was w sprawach wagi najwyższej. Ojczyzna nasza znalazła się nad przepaścią...". Przemówienie to zostało nagrane jeszcze w nocy w specjalnie w tym celu urządzonym studiu w koszarach w al. Żwirki i Wigury.

6.00

Do gabinetu prezydenta miasta Jerzego Majewskiego wkracza generał Władysław Mróz główny inspektor inspekcji wojskowej. - Oświadcza mi, że jest komisarzem wojskowym Warszawy i kazał przygotować sobie jakiś pokój w urzędzie. Szybko mu go daliśmy - wspomina Majewski. - Nie wiem, jakie wydawał decyzje. Ja normalnie urzędowałem do końca dnia. Był mróz, miasto było zasypane śniegiem. Podlegały mi wszystkie służby miejskie i wydawałem im dyspozycje - opowiada.

6.01

W Warszawie ląduje samolot z internowanym w Gdańsku Lechem Wałęsą. Kilka godzin wcześniej przewodniczący "Solidarności" został wyprowadzony przez milicjantów ze swojego mieszkania w Gdańsku. W Warszawie przetrzymywany jest początkowo w sztabie generalnym. Potem pierwszym miejscem internowania Wałęsy będzie rządowa willa w podwarszawskich Chylicach, skąd 11 maja 1982 r. przewieziony zostanie do Arłamowa.

6.05

Stefan Bratkowski, od sierpnia 1980 r. prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, przebywał w szpitalu rehabilitacyjnym w Konstancinie przy ul Gąsiorowskiego 8. O świcie budzi go żona Roma Bratkowska, która omijając patrole milicyjne, dotarła samochodem z Warszawy. - Mówi, że ogłoszono stan wojenny i muszę się szybko zbierać. Ilekroć leżałem w tym szpitalu, umieszczano mnie w dwuosobowej salce z tym samym pacjentem. Nawet się zaprzyjaźniliśmy. Gdy już schodziłem ubrany, on natychmiast pobiegł do telefonu. Nie wiedział, że połączenia telefoniczne wyłączyli - opowiada Bratkowski.

Powrót do Warszawy nie był łatwy. Bratkowscy jechali dwoma samochodami. Na przedzie lekarka pogotowia Aniela Zmysłowska w białym kitlu. Za nią maluchem Bratkowscy. - Samochód prowadziła żona. Ja byłem okutany w koc i udawałem babinę ze wsi. Tak dotarli na Wawrzyszew do mieszkania sekretarz podstawowej organizacji partyjnej (POP) Pogotowia Ratunkowego. - Właścicielka mieszkania, póki się u niej ukrywałem, nie mogła oddać legitymacji partyjnej. Zrobiła to po moim wyprowadzeniu się. Potem przez pół roku ukrywałem się jeszcze w siedmiu innych mieszkaniach - wspomina Bratkowski.

6.30

W centrum Warszawy na narożnikach ulic stają wojskowe transportery opancerzone. Na Nowym Świecie w sąsiedztwie Domu Partii zmarznięci żołnierze tupią nogami z zimna, chowają się początkowo w bramach kamienic. Jakiś czas później zajmują pozycje na rogach ulic i dowożą im koksowniki.

7.45

O ósmej rano w kościele na Kamionku przy Grochowskiej ma się odbyć uroczysta msza w dniu święta Barw Szczepu 22 Warszawskiej Drużyny Harcerzy. Pod kościołem zebrało się kilkadziesiąt harcerzy i harcerek w pełnym umundurowaniu. - Mszę miał jak co roku celebrować nasz ulubiony biskup Zbigniew Kraszewski - opowiada Agnieszka Jurczak, dziś redaktorka "Gazety". - Kiedy się tam pojawiłam, pod kościołem stała już ciężarówka z zomowcami, którzy próbowali ustalić, co się dzieje. A my byliśmy kompletnie nieświadomi wprowadzenia stanu wojennego, przyszliśmy po prostu na uroczystą mszę. Miałam wtedy 11 lat i muszę przyznać, byłam przerażona. Po negocjacjach msza się w końcu odbyła, ale ZOMO nie pozwoliło nam utworzyć galowych szpalerów. Kazali nam rozproszyć się po kościele, a po mszy szybko się rozejść - opowiada.

8.50

Pod Teatr Dramatyczny zaczęli się schodzić uczestnicy obradującego tu od dwóch dni Kongresu Kultury. W niedzielę 13 grudnia obrady transmitowane przez telewizję o godz. 9.30 otwierać miał Gustaw Holoubek. Niektórzy uczestnicy kongresu pod socrealistyczną kolumnadą teatru dowiadywali się o ogłoszeniu stanu wojennego. Drzwi były zamknięte. Nikt niczego nie potrafił powiedzieć, a na szybie wisiała niepozorna kartka zapisana niebieskim flamastrem. "Na mocy decyzji prezydenta m.st. Warszawy Kongres Kultury Polskiej został rozwiązany". - To nie ja podejmowałem tę decyzję. Takimi sprawami zajmowali się inni - broni się ówczesny prezydent Jerzy Majewski. Po jakimś czasie przed wejściem pojawia się wybitny historyk sztuki profesor Jan Białostocki. Przynosi zapewnienie ministra kultury Józefa Tejchmy, że kongres nie został rozwiązany, a jedynie zawieszony. Do kartki podchodzi wówczas reżyser, krytyk teatralny i dramaturg Andrzej Jarecki. Przekreśla słowo "rozwiązany" i pisze "zawieszony"

9.00

Do kościoła Wszystkich Świętych, kilkaset metrów od Teatru Dramatycznego, na mszę dla uczestników Kongresu przyszły żony internowanych nocą intelektualistów: Zofia Bartoszewska, Hanna Jedlicka, Anna Szaniawska, Ewa Szczypiorska. Spod zamkniętego teatru dotarł tu także Artur Międzyrzecki, prezes Pen Clubu. Nabożeństwo celebrowali księża Zenon Modzelewski i prof. Janusz Pasierb.

"Ta niema scena w zimowym świetle ma w sobie coś z atmosfery Grottgera - zanotował później w dzienniku Międzyrzecki. - Nieruchomy dwuszereg kleryków w głębi, na prawo żony aresztowanych obrócone ku widocznemu przez drzwi ołtarzowi, pośrodku zamyślony [Andrzej] Łapicki, na lewo nad pulpitem kościelnej ławki siedzący na niej [Aleksander] Gieysztor pisze komunikat o zawieszeniu kongresu i zatrzymaniu czterech pisarzy" (13 grudnia 1981)." - czytamy w książce "Lawina i kamienie" Anny Bikont i Joanny Szczęsnej

9.15

Od rana przed siedzibą Regionu Mazowsze "Solidarności" na Mokotowskiej gromadzi się tłum. Widać dziennikarzy i kamery kilku zachodnich stacji telewizyjnych. Ludzie podają sobie z rąk do rąk ulotki informujące o nocnym wkroczeniu sił ZOMO do budynku i zatrzymaniu działaczy "Solidarności" oraz wzywające do rozpoczęcia strajku generalnego. - Wraz z córeczką powróciłem pod siedzibę Mazowsza. Ludzie wynosili to wszystko, czego nie zniszczyli i nie zarekwirowali milicjanci. Papier, urządzenia drukarskie - wspomina Paweł Śpiewak. - Udało się wówczas wynieść składopis, który potem służył wydawcom podziemnego tygodnika "Mazowsze" - mówi Tadeusz Ruzikowski.

9.15

Kazimierz Kaczor stał przed bramą telewizji od strony ul. Samochodowej. Za chwilę miał się rozpocząć kolejny dzień zdjęciowy do serialu "Alternatywy 4". Ale zdjęcia były odwołane.

- To wtedy usłyszałem o stanie wojennym. Zaraz też postanowiłem jechać na Mokotowską do siedziby "Solidarności" regionu Mazowsze, by zobaczyć, co się dzieje z kolegami - wspomina aktor.

9.30

- Na Mokotowskiej znalazłem się przed dziesiątą. To był piękny, słoneczny dzień. Cała zachodnia pierzeja ulicy zalana była światłem. Odbijało się ono od dużych pryzm śniegu - opowiada Tomasz Gutry, który tego dnia nie rozstawał się z aparatem fotograficznym. Na jego zdjęciach widzimy tłum przed budynkiem "Solidarności". Kobiety ubrane w modne kożuchy i kozaczki. W oddali widoczne siły milicyjne.

- Gdy robiłem zdjęcia, na Mokotowską pojechało ZOMO. Stanęli w pewnej odległości. Zablokowali wylot Mokotowskiej od placu Zbawiciela. Około trzydziestu milicjantów z tarczami. Za nimi stały dwie szaro-niebieskie nyski milicyjne nazywane popularnie "sukami"- wspomina. W ciągu dnia zomowcy trzykrotnie rozpraszają tłum na Mokotowskiej. Znikają, by po jakimś czasie pojawić się ponownie.

9.45

Spod telewizji Kazimierz Kaczor pojechał pod siedzibę regionu Mazowsze na Mokotowską. - W środku zastałem Stanisława Rusinka, nieinternowanego dotąd członka zarządu regionu Mazowsze. Pod jego wodzą postanowiliśmy powielić ulotkę z Ursusa, która do nas dotarła. Informowała o wydarzeniach w kraju. W budynku wciąż stały powielacze. Milicjanci plądrujący i rewidujący budynek nie dali rady ich wywieźć. Próbowali je jednak zdewastować - opowiada Kazimierz Kaczor. Ulotki nie udało się jednak wydrukować.

Około 10 na Mokotowską wróciło ZOMO. Stali szpalerem u wylotu ulicy przy placu Zbawiciela. - Zdołaliśmy jedynie odczytać treść ulotki ludziom gromadzącym się na ulicy i natychmiast zabraliśmy się za demontowanie i wynoszenie powielaczy, maszyn poligraficznych i wszystkiego, co mogłoby się przydać. Zabieraliśmy je tylnym wejściem od Natolińskiej i dalej bocznymi uliczkami do kościoła Zbawiciela - wspomina aktor. Gdy dźwigał jakieś urządzenie, natknął się na dwuosobowy patrol milicji.

- Milicjant uniósł pałkę do góry. Krzyknąłem: "Co? Kurasia bijesz?". On nawet nie patrzył na mnie. Od niechcenia, dla zasady uderzył mnie pałką - wspomina aktor i mówi, że historia urosła do rozmiarów anegdoty. - Koledzy opowiadali że na okrzyk "Kurasia bijesz" zomowiec mi zasalutował - śmieje się aktor. Dodajmy jeszcze, że w postać Leona Kurasia Kazimierz Kaczor wcielił się w popularnym serialu "Polskie drogi". Akcja wynoszenia sprzętu powiodła się.

10.00

Do biura Associated Press przy Koszykowej 68 dotarł pracujący dla agencji fotograf Czarek Sokołowski. Zachodnie agencje skupione były w budynku Agromy tuż przy rogu Emilii Plater. - Zabrałem aparat i wraz z fotografem "New York Timesa" Josefem Czarneckim ruszyliśmy na miasto. Fotografowaliśmy to, co działo się na ulicy przez szybę samochodu - opowiada i dodaje, że nie czuł wtedy jakiegoś wielkiego strachu. - To, że jest stan wojenny, w gruncie rzeczy jeszcze do mnie nie docierało.

Następnego dnia, w poniedziałek, o 8 rano musiał oddać sprzęt fotograficzny. - Nasz szef Tom Neter zabrał mi aparat i zamknął go do metalowej szafy. Powiedział, że dostanę go z powrotem, gdy agencja otrzyma oficjalne zezwolenie na pracę. Chodziło o bezpieczeństwo, nasze i dziennikarzy. Sama Agencja nadal działała, a aparat otrzymałem dopiero 11 stycznia 1982 r. - mówi Sokołowski

11.45

Przed katedrą św. Jana zbiera się coraz więcej ludzi. Przychodzą na południową mszę. Przed kościołem przechodniom wręczane są ulotki nawołujące do strajku.

12.00

Telewizja Polska po raz pierwszy nadaje przemówienie Jaruzelskiego. Potem Miron Białoszewski w rozmowie z Tadeuszem Sobolewskim będzie zastanawiał się, czy generał nie jest aby sztuczny: "Ta sztywność korpusu i rąk".

13.00

Na Żoliborzu tłum wiernych przed kościołem św. Stanisława Kostki. Po mszy św. spod świątyni do sąsiedniego kościoła Dzieciątka Jezus przy ul. Czarnieckiego wyrusza (wcześniej już przygotowana) procesja z kopią obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, który nawiedzał warszawskie parafie. W procesji idą m.in. ks. proboszcz Teofil Bogucki i ks. Jerzy Popiełuszko.

- Do końca nie było wiadomo, czy procesja w ogóle się odbędzie. Był przecież pierwszy dzień stanu wojennego. Ale ksiądz Bogucki zdecydował, że planów nie zmieniali. Za to sąsiednia parafia, do której odprowadzaliśmy obraz, widocznie się przestraszyła, bo zrezygnowała z przystrojenia placu Inwalidów - przypomina sobie ks. Czesław Banaszkiewicz, uczestnik tamtej procesji. To przejście z obrazem utrwalił na zdjęciach Chris Niedenthal.

16.00

Delegacja intelektualistów - Aleksander Gieysztor, Jan Józef Szczepański, Andrzej Wajda i Jerzy Puciata - udaje się do gmachu KC PZPR, by upomnieć się o aresztowanych ludzi kultury. Spotykają się z ministrem Kultury Józefem Tejchmą.

19.25

Oddział ZOMO przystępuje do ostatecznego ataku na siedzibę Regionu "Solidarności" przy Mokotowskiej. Przerywają blokadę i ponownie zajmują budynek. Wyprowadzają z niego osiem osób, które się tam zabarykadowały. Wydarzenie to w charakterystyczny sposób relacjonuje nazajutrz "Trybuna Ludu", obok "Żołnierza wolności" jedyna gazeta, jaka ukazuje się w pierwszych dniach stanu wojennego: "200-osobowe grupy agresywnie zachowującej się młodzieży pod adresem blokującego ulicę oddziału ZOMO rzucały obraźliwe okrzyki. Zachowując dużą powściągliwość, po kilkakrotnych wezwaniach - w imieniu prawa - do rozejścia się siły porządkowe kilkakrotnie rozproszyły zbiegowisko."

19.30

Kościół jezuitów przy Świętojańskiej na Starym Mieście nie jest stanie pomieścić wszystkich, którzy chcą wysłuchać kazania prymasa ks. Józefa Glempa, który wrócił ze spotkania z młodzieżą w Częstochowie. Ludzie stoją na ulicy. (...) "Władza przestaje być władzą dialogu z obywatelem, a przynajmniej w większości przestaje być taką władzą, a staje się władzą wyposażoną w środki doraźnego przymusu i wymaga posłuszeństwa. Sprzeciwianie się postanowieniom władzy w stanie wojennym może wywołać gwałtowne wymuszenie posłuszeństwa aż do rozlewu krwi włącznie, ponieważ władza dysponuje siłą zbrojną. Możemy się oburzać, krzyczeć na niesprawiedliwość takiego stanu, protestować przeciw naruszaniu praw obywatelskich, praw człowieka i tak dalej. Może to jednak nie przynieść spodziewanego rezultatu" (...) - mówi prymas, apelując o spokój, by nie doszło do rozlewu krwi. Słowa głowy polskiego Kościoła dla wielu osób są druzgocące. Oznaczają pogodzenie się prymasa ze stanem wojennym. Niektórzy wychodzą z nabożeństwa. Wierni śpiewają chorał: "Święty Boże, Święty Mocny, Święty a Nieśmiertelny." Władze homilię kilkakrotnie nadają przez radio.

Ostatnia misja Kalksteina

Adam Zadworny
2009-12-12, ostatnia aktualizacja 2009-12-11 19:49

Bohater wywiadu AK, agent gestapo, pisarz, esesman, pijak i mitoman, uwodziciel, kapuś bezpieki. Ludwik Kalkstein nie umarł - jak sądzono - w latach 80. w Paryżu. Jeszcze w latach 90. prowadził bibliotekę w Monachium

Ludwik Kalkstein
Fot. ARCHIWUM PRYWATNE
Ludwik Kalkstein
Ludwik Kalkstein jako Edward Ciesielski w Wigilię 1986 r. w Monachium z żoną Teresą
Ludwik Kalkstein jako Edward Ciesielski w Wigilię 1986 r. w Monachium z żoną...
18-letni Ludwik Kalkstein w 1938 r. w Rabce z kuzynką Hanną Bylińską, późniejszą
Fot. Sebastian Wołosz/ AG
18-letni Ludwik Kalkstein w 1938 r. w Rabce z kuzynką Hanną Bylińską...
ZOBACZ TAKŻE
RAPORTY
Losy Kalksteina od lat próbują odtworzyć historycy, dziennikarze i służby specjalne. Trop urywa się w listopadzie 1981 r., kiedy to - jako Ludwik Ciesielski, to jego 16. nazwisko - wyjeżdża z PRL.

Prywatne śledztwo Kiszczaka
Umarł w Paryżu w latach 80. - taka wiadomość dotarła do jego warszawskiej rodziny. Nikt jednak nie odnalazł grobu. Szczeciński IPN, który w 2007 r. umorzył pięcioletnie śledztwo w sprawie śmierci Grota, ustalił tylko przedostatni polski adres Kalksteina. IPN liczył, że Kalkstein mógł znać niewyjaśnione do dzisiaj okoliczności śmierci gen. Grota straconego w 1944 r. w Sachsenchausen.

Z akt IPN wynika, że w 1986 r. poszukiwała go SB na zlecenie samego gen. Czesława Kiszczaka.

- To było moje prywatne śledztwo - mówił mi w ub.r. Kiszczak, który zawsze interesował się wpadką Grota. - Nie odnaleźliśmy go.

Dwa tygodnie temu historyk Andrzej Kunert ujawnił, że w połowie lat 90. Kiszczak przekazał mu dokumenty w sprawie aresztowania Grota otrzymane w latach 80. od Stasi.

O tym, że Kalkstein miał wtedy nowe życie, dowiedziałem się od Witolda Pronobisa, byłego dziennikarza Radia Wolna Europa mieszkającego dziś w Berlinie. Pronobis jest krewnym Grota ze strony matki i od lat interesował się losami zdrajców.

- Zainteresowałem się bibliotekarzem Ciesielskim, bo doszły do mnie słuchy, że ma kompromitującą wiedzę na temat PPR z czasów okupacji - wspomina Pronobis. - Opowiadał, że dlatego był w PRL prześladowany. Pojechałem do niego do domu. Nie zapomnę tego spotkania. Rozmawiał ze mną z zamkniętymi oczami. Gdy powiedziałem, że pracuję dla RWE, odrzekł, że "nie będzie mówił do tej szczekaczki", i otworzył oczy - wtedy rozpoznałem Kalksteina. Nakłaniałem go do zwierzeń. Ale on mówił tylko o Petzelcie [zwerbowany przez wywiad AK szef kancelarii niemieckiej II Floty Powietrznej], że podstawiali mu dziewczynki. Powiedział, że ma wszystko spisane, wskazując teczkę. Dodał, że nas [Wolną Europę] też rozgryzł. Znów zamknął oczy, zaczął miarowo oddychać i zasnął. Wtedy zabrałem mu zdjęcie i teczkę. Niedługo potem dowiedziałem się, że zmarł, więc przestałem się nim interesować.

Ciesielski jednak nie umarł. Po rozpoznaniu przez Pronobisa nie wychodził z domu. Jego żona Teresa Ciesielska mówiła, że nie żyje.

Urodzony 13 marca 1920 r. w Warszawie Ludwik Kalkstein-Stoliński nie pierwszy raz sfingował swoją śmierć. Jako porucznik "Hanka" w Armii Krajowej kierował znaną z brawurowych akcji grupą wywiadowczą "H", która wykradła z kasy pancernej na Okęciu plan sytuacyjny lądowisk w okupowanej Europie - m.in. za to dostał Krzyż Walecznych.

Razem z nim odznaczona została Blanka Kaczorowska "Sroka" - piękna dziewczyna, która dzięki służbowemu romansowi wykradła plany mobilizacyjne Hamburga. Zostali kochankami.

Kalkstein wpadł w kocioł gestapo w Warszawie w kwietniu 1942 r. Załamał się po kilku miesiącach śledztwa, kiedy Niemcy aresztowali jego rodziców. Wtedy gestapo rozpuściło plotkę o jego rozstrzelaniu. Jako Paul Henchel, agent gestapo 97, wciągnął do zdrady Blankę, mówiąc jej, że w gestapo jest Wallenrodem (wzięli ślub), a także szwagra - b. oficera kontrwywiadu Eugeniusza Świerczewskiego "Gensa" (jego żona, siostra Kalksteina, była zakładnikiem gestapo). Razem wsypali wielu pracowników wywiadu AK, których czekały tortury i śmierć.

Ich głównym zadaniem było dotarcie do gen. Stefana Grota-Roweckiego. Według ustaleń kontrwywiadu AK i historyków to Świerczewski 30 czerwca 1943 r. rozpoznał generała na ulicy. 25 marca 1944 r. podziemny sąd skazał trójkę zdrajców na karę śmierci. Blanka miała zginąć na ulicy, ale żołnierze AK schowali broń, widząc jej ciężarny brzuch. W czerwcu 1944 r. Świerczewski został powieszony przez AK w piwnicy przy ul. Krochmalnej.

Ścigany przez AK Kalkstein ukrywał się, w końcu został esesmanem jako Konrad Stark. Chodził w mundurze, ale nie brał udziału w żadnych działaniach zbrojnych. Po wojnie uciekł na Ziemie Odzyskane.

W 1991 r. Pronobis głęboko schował ukradzioną Kalksteinowi teczkę, w której były nazwiska 60 członków polskiego wywiadu, którzy - według Kalksteina - współpracowali z gestapo. Bo w to nie wierzy.

Ciesielski pieścił książki

3 czerwca 1945 r. władze amerykańskie przeniosły 5 tys. Polaków z obozu koncentracyjnego w Dachau do dawnych koszar wojskowych na Freimannie w Monachium. Wśród nich było 450 księży. Tak zaczyna się historia Polskiej Misji Katolickiej, która w pierwszej połowie lat 80. stała się prężnym ośrodkiem polonijnym i punktem kontaktowym dla solidarnościowych uciekinierów zaczynających nowe życie na Zachodzie.

Właśnie wtedy do Misji zgłosił się Ciesielski. Dziś w Misji nie ma już osób, które go pamiętają. Ale w jej biurze przy Hessstrasse dostaję namiary na ojca Galińskiego, który pracował w Misji w latach 80.

- Ujął mnie miłością do książek - wspomina o. Galiński mieszkający dziś w górskim miasteczku Marktschellenberg. - Pieścił je, znał się na literaturze. Nie chciał za swoją pracę pieniędzy, co nie było typowe.

Kalkstein po wojnie i rozstaniu z Blanką, zmieniając nazwiska, został nauczycielem historii w szkole podstawowej i kierownikiem spółdzielni rybackiej na Wybrzeżu. W 1946 r. przyjechał do Szczecina, gdzie jako Wojciech Świerkiewicz zrobił karierę dziennikarza i pisarza marynisty. Jego powieść "Kapitan Sydney, jeden z wielu" wydana przez Czytelnika uchodziła za autobiograficzną. Świerkiewicz opowiadał, że w czasie wojny pływał w alianckich konwojach, a także że prawa do jego autobiograficznego scenariusza kupił Hollywood. Do ZLP przyjął go Jerzy Andrzejewski.

W 1953 r. były żołnierz AK rozpoznał Kalksteina na szczecińskiej ulicy. 20 sierpnia 1953 r. zatrzymało go UB. W jego domu ubecy znaleźli podpisaną umowę na scenariusz filmowy o walce wywiadów. Warszawski sąd skazał Kalksteina na karę śmierci, którą kolejne amnestie zamieniły na 15 lat więzienia (aresztowana osiem miesięcy wcześniej w Warszawie Blanka dostała 12 lat, ale sąd zwolnił ją warunkowo w 1958 r.). Kalkstein siedział w Strzelcach Opolskich, gdzie prowadził radiowęzeł i pracował w introligatorni.

Ze strony internetowej Polskiej Misji Katolickiej: "Edward Ciesielski służył czytelnikom nie tylko poradą w wyborze lektury, lecz również nauczył się introligatorstwa i ratował wartościowe wydania".

Inteligencja świń

O. Galiński opowiedział mi o nietypowym hobby Ciesielskiego. - Pasjonował się inteligencją świń - wspomina zakonnik. - Przeprowadzał jakieś naukowe badania, prowadził zapiski.

Kalkstein hodował świnie w latach 70. Po przedterminowym zwolnieniu z więzienia w 1965 r. zaczął używać drugiego członu swojego nazwiska - Stoliński (z akt bezpieki wynika, że zarówno on, jak i Blanka Kaczorowska współpracowali z SB w więzieniu; ona także później). Chciał pisać, ale środowisko literackie odwróciło się od niego. Szukał bezpiecznej przystani, w czym pomagało mu powodzenie u kobiet. W latach 70. związał się z zamożną córką badylarza Teresą Ciesielską. Prowadzili najpierw kurzą fermę w Mysiadle, ale po rozpoznaniu przez dawnego żołnierza NSZ sprzedali majątek i przenieśli się do wsi Utrata pod Jarocinem. Założyli fermę świń. Tam odnalazł go żołnierz z grupy "H" Marian Karczewski, autor książki "Czy można zapomnieć" wydanej w latach 60. przez PAX. Namawiał do zwierzeń, bezskutecznie. W 1979 r. Kalkstein wziął ślub z Ciesielską i przyjął jej nazwisko. W listopadzie 1981 r. samotnie wyjechał do Francji. Tam ślad się urywa.

W Misji dowiedziałem się, że Teresa Ciesielska żyje w Monachium. Odnalazłem jej nazwisko w książce telefonicznej. Odebrała po siódmym dzwonku.

- Chciałbym się z panią spotkać i porozmawiać o pani mężu.

- O którym?

- O Ludwiku Kalksteinie.

- Nie spotkam się z panem. A on nazywał się Edward Ciesielski. Zmarł w 1994 r.

- Niektórzy myśleli, że w latach 80., a później w 1991 r.

- W 1994 r. zmarł naprawdę. Na raka. Nie chcę już wracać do przeszłości, zbyt wiele przeszłam. Mam już 85 lat.

- Proszę mi chociaż powiedzieć, jak to było z waszym wyjazdem na Zachód.

- Mąż chciał wyjechać z PRL, ale z jego prawdziwym nazwiskiem nie miał szans na paszport. Dlatego przyjął moje [pani Teresa z przyzwyczajenia zwracała się do Ludwika imieniem poprzedniego męża; Kalkstein zmienił więc również imię i stał się Edwardem]. Tak ich zmylił. Pojechał sam.

- Dlaczego wyjechał do Monachium?

- Nie wiem. Ja przyjechałam do niego dopiero w 1985 r. Mąż zajmował się książkami. Początkowo były w workach, a on zrobił z tego bibliotekę. Cierpiał, męczyły go wspomnienia. Mnie ta rozmowa też męczy.

- Pozostawił jakieś dokumenty, zapiski?

- Nic.

Wolałaby nie mówić

Kiedy ujawniłem o. Galińskiemu, że Ciesielski to Kalkstein, był zdziwiony, ale tylko trochę. - Czuło się, że skrywa tajemnicę - mówi. - Jeśli skierowała go do nas SB, to ma sens: wiele osób z Misji współpracowało z RWE, inni wspierali podziemie w Polsce. Ale może on, pracując za darmo, chciał odkupić grzechy?

Pronobis jest pewien, że Kalkstein w Monachium pracował dla SB: - We Francji żyje jego syn, a on jedzie do Monachium i oferując darmową pracę, wkręca się do "ośrodka dywersyjnego". Kto więc mu płaci? Ciekawe, że nigdy nie wystąpił o obywatelstwo RFN. Jako były folksdojcz i esesman dostałby je od ręki. No, ale wtedy wydałoby się, kim jest.

Dzwonię do Kiszczaka.

- Kalkstein w Monachium?! - dziwi się generał. - Nic o tym nie wiedziałem.

- Może był tam wtyczką bezpieki?

- To mógłby zrobić tylko nasz wywiad - mówi generał po chwili milczenia. - Ale ja na pewno bym o tym wiedział. A nic nie wiem.

Kiszczak przekonuje, że Kalkstein był agentem SB tylko w więzieniu, czyli do 1965 r. "Później był nieprzydatny". Jednak w aktach IPN odnalazłem dokument szczecińskiej SB z 18 lutego 1968 r. Porucznik SB Baran w tajnym raporcie do MSW opisuje odwiedziny byłego agenta gestapo: "Ponieważ nazwisko Kalkstein uniemożliwia mu normalne życie, chce wystąpić o zmianę i prosi o pomoc w tym względzie SB. Daje przy tym do zrozumienia, że chętnie dyskutowałby z nami na interesujące nas tematy z jego działalności".

Jeszcze raz dzwonię do Ciesielskiej. Gdy mówię o domniemanej współpracy jej męża z SB, zaczyna się śmiać. Kiedy wspominam, że Kiszczak twierdzi, iż w 1986 r. ich nie odnalazł, pani Teresa śmieje się jeszcze głośniej.

- Z czego żył w Monachium pani mąż?

- Wolałabym o tym nie mówić.

Nie ma grobu

Edward Ciesielski został pochowany 29 października 1994 r. w Monachium. Na pogrzebie był jego syn, który wiosną 1944 r. "uratował" życie swojej matce Blance Kaczorowskiej. Od lat mieszka na Zachodzie, we Francji został architektem.

Blanka Kaczorowska w PRL pracowała m.in. w centrali handlu zagranicznego. W 1975 r. wyjechała do Francji, ale z esbeckiej ewidencji znika dopiero w 1978 r. Wtedy właśnie, półnagą znaleźli ją na ulicy francuscy żandarmi. W 1979 r. na skutek "chronicznych stanów depresyjnych" umieszczono ją w szpitalu psychiatrycznym w La Quene en Briet (od 1942 r. męczyły ją nocne koszmary). Była w kilku szpitalach i domach opieki. W 1999 r. syn zabrał ją ze szpitala. Twierdzi, że zmarła w 2004 r., ale nie wyjawi, gdzie jest pochowana.

Według administracji monachijskiego cmentarza w 2005 r. grób Edwarda Ciesielskiego został zlikwidowany, bo nikt za niego nie zapłacił (Ciesielska żyje z pomocy społecznej). Urnę z prochami umieszczono w zbiorowej mogile.

Przed śmiercią Edward Ciesielski zwrócił się do monachijskiego sądu o przywrócenie nazwiska Kalkstein, którego nie używał od 1940 r., kiedy to został wywiadowcą.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Kiszczak był szefem plutonu egzekucyjnego?

Rewelacje historyka Józefa Szaniawskiego

Szaniawski: Kiszczak na 95 procent stał na czele plutonu egzekucyjnego

"Kiszczak powinien się raczej zająć swoim życiorysem. On to ukrywa, ale jest pewne na 95 procent, że co najmniej raz stał na czele plutonu egzekucyjnego" - mówi w wywiadzie dla "Dziennika Gazety Prawnej" Józef Szaniawski, historyk i były pełnomocnik płk. Ryszarda Kuklińskiego.



KAMILA WRONOWSKA: Pułkownik Ryszard Kukliński agentem GRU – tak mówił w wywiadzie dla DGP gen. Czesław Kiszczak. Co pan na to?


Wywiad z Józefem Szaniawskim
JÓZEF SZANIAWSKI*: Kiszczak ma uraz z powodu Kuklińskiego, bo ten go wykiwał. Ale żeby sugerować, że był agentem GRU? Nie ma na to dowodów. Poza tym oznaczałoby to, że mylił się cały wywiad USA oraz sam prezydent Ronald Reagan, który dał płk. Kuklińskiemu złoty medal za uratowanie świata
przed III wojną światową. Kiszczak powinien się raczej zająć swoim życiorysem. On to ukrywa, ale jest pewne na 95 proc., że co najmniej raz stał na czele plutonu egzekucyjnego.

Kiedy?


W 1949 r., kiedy był szefem zbrodniczej stalinowskiej Informacji

Wojskowej Marynarki Wojennej na Oksywiu. Wtedy odbył się tzw. proces komandorów, czyli grupy oficerów polskiej Marynarki Wojennej, którzy nieopatrznie wrócili z Londynu do Polski. Wielu z nich siedziało w więzieniach, a kilkunastu zostało rozstrzelanych, m.in. na lotnisku Babie Doły w Gdyni. Kiszczak brał w tym udział jako 25-letni oficer, już w randze komandora. Chciał się wykazać przed swymi sowieckimi przełożonymi z GRU, którzy w 1946 r. mianowali go zastępcą attache wojskowego w Londynie. Rosjanie nazywali go "Czekiszczak"!

Ma pan na to dowody?


Dowody są tajne. Znajdują się w archiwum Informacji Wojskowej, które nie zostało przekazane IPN. Choć powinno.

Gdzie jest to archiwum? Przy ulicy

Oczki w Warszawie, gdzie była siedziba Informacji Wojskowej?


Tego nie wiem. Ale znam numery akt Kiszczaka. Wracając do Kuklińskiego...

Kiszczak powołuje się na wywiad radzieckiego attache wojskowego w Warszawie Jurija Ryliewa, w którym ten powiedział, że Kukliński to radziecki agent.


Strona sowiecka nigdy tego nie potwierdziła: ani marszałek Wiktor Kulikow, ani gen. Witalij Pawłow, ani gen. Anatolij Gribkow, ani inni dowódcy Układu Warszawskiego. Powiedział to tylko Ryliew. Może

po pijaku? Rosjanie sami wręcz przyznali, że Kukliński, przekazując Stanom Zjednoczonym cenne materiały, spowodował w Moskwie wielkie straty. William Casey, szef CIA, pisał w raporcie
do prezydenta USA: "Nikt na świecie w ciągu ostatnich 40 lat nie zaszkodził komunizmowi tak jak ten Polak".

Zdaniem Kiszczaka materiały od Kuklińskiego były bezwartościowe, bo dotyczyły jedynie Sztabu Generalnego. Wszystkie cenne dokumenty, np. dotyczące III wojny światowej, miały się znajdować w Moskwie.


Bzdura. Kukliński był oficerem łącznikowym między dowództwem Wojska Polskiego a dowództwem armii sowieckiej. Miał dojścia do marszałka Kulikowa i Dmitrija Ustinowa (minister obrony ZSRR – red.). Takich kontaktów nie mieli nawet generałowie armii sowieckiej. I Kukliński to wykorzystał. Dostarczył Amerykanom dane

, co Rosjanie planowali w pierwszych dniach ewentualnej III wojny światowej! Tam były wszystkie najważniejsze punkty dowodzenia w Związku Radzieckim.

Dlaczego radziecka wierchuszka zaufała

akurat jemu?


Uznanie Kukliński zdobył jeszcze w 1973 r. podczas największych w historii manewrów Układu Warszawskiego. Nad wielką polową mapą ćwiczono atak na Europę Zachodnią. Ustawiano strzałki, chorągiewki. I coś się nie spodobało marszałkowi Ustinowowi, ministrowi obrony Związku Radzieckiego. Zaczął krzyczeć. Objechał wszystkich marszałków, generałów. Nagle na mapę wszedł jakiś człowiek, bez butów, i zaczął poprawiać te strzałki i chorągiewki. To był Kukliński. Ustinow na oczach całego sztabu podszedł do niego, poklepał i powiedział: "Wot mołodiec". Od tego czasu był postrzegany jako zaufany człowiek samego Ustinowa, prawej ręki Breżniewa.

To wystarczyło?


Na tyle, że zaraz potem wysłano Kuklińskiego do Akademii Sowieckich Sił Zbrojnych im. marszałka Woroszyłowa. Do tej akademii nie wysyłano pułkowników. Trzeba było być co najmniej generałem brygady. Jego wysłali, bo był poza wszelkimi podejrzeniami. Trafił na elitarny "kurs

strategiczny", zresztą razem z Kiszczakiem. Mieszkali
w jednym pokoju. Kukliński nawet napisał Kiszczakowi pracę dyplomową na temat strategii
wojskowych.

Dlaczego napisał mu pracę?


Bo on był człowiekiem niesłychanie uczynnym, tytanem pracowitości. Sam gen. Jaruzelski mówił o nim, że to mrówka. Kukliński bardzo często jeździł do Jaruzelskiego późnym wieczorem, a nawet w nocy, i przywoził mu różne dokumenty.


Kukliński z Kiszczakiem byli przyjaciółmi?


Wiem, że bardzo się przyjaźnili. Nawet na dziewczyny

w Moskwie razem chodzili. Kiszczak lubił z nim chodzić, bo Kukliński miał powodzenie u kobiet
. Kuklińskiego bardzo lubiła moja była żona
. I ja kiedyś ją zapytałem: "Halinka, co on takiego ma?". A ona tak po babsku mi odpowiedziała: "On jest bardzo ciepły". I za to go kobiety lubiły, także żony radzieckich generałów. Kukliński przywoził im z Polski rajstopy, staniki, u nich takich rzeczy nie było.

Kobietom w ogóle nie przeszkadzało, że był niskim mężczyzną, podobnie zresztą jak Kiszczak. Kukliński nawet specjalnie nosił czapkę na bakier, bo to go trochę podwyższało. Z kolei Kiszczak wkładał buty na obcasie. Krawiec szył mu spodnie tak, że tego obcasa nie było widać.

Kukliński wiele ryzykował, współpracując z USA. Dlaczego się na to zdecydował? W Polsce czekała go kariera.


Rzeczywiście, mógł zrobić wielką karierę, nie potrzebował ryzykować. Pracował na niesłychanie ważnym stanowisku, miał zostać generałem, jeździłby na polowania z Kiszczakiem, piłby z nim koniak. Ale postawił wszystko na jedną kartę. Dlaczego? Były trzy motywy. Pierwszy: wiedział, że w Polsce jest broń atomowa i to grozi zagładą Polski. Drugi: masakra w grudniu 1970 r. ludności cywilnej na Wybrzeżu przez bojowe jednostki Wojska Polskiego, które miały służyć do obrony Polski. A z czołgów i broni maszynowej żołnierze strzelali do bezbronnych ludzi. Trzeci: całkowita zależność od Rosji. On Rosjan nienawidził, a oni go kochali, uchodził wśród sowieckiej generalicji za najmłodszego i najzdolniejszego polskiego sztabowca. W rzeczywistości był Konradem Wallenrodem XX wieku.

Kukliński kierował się czystym patriotyzmem? A może względy finansowe

też odegrały znaczenie?


Wyłącznie z pobudek patriotycznych. Z jego strony nie było jakiegokolwiek zainteresowania pieniędzmi. Nawet sąd, który skazał go na karę śmierci i degradację, nie dopatrzył się w jego działaniu żadnych pobudek materialnych.


Ale ci, co uważają Kuklińskiego za zdrajcę, twierdzą, że dziwnie szybko się wzbogacił. Miał dom

, jacht, podobno też niezły samochód...


Ta willa to tak naprawdę był segment. Takich samych segmentów w kwadracie ulicy Rajców, Burmistrzowskiej, Wójtowskiej i Kościelnej jest 42. Jeden należał do Kuklińskiego. Powstaje bardzo niebezpieczne pytanie: jeżeli Kukliński kupił to za srebrniki amerykańskie, to za jaką walutę

kupili identyczne segmenty jego sąsiedzi, np. gen. Hermaszewski. Może za ruble sowieckie? A za co swoje wille kupili gen. Kiszczak czy Jaruzelski? W Sztabie Generalnym założył jachtklub. Został jego prezesem. A jacht należał do sztabu. W 1980 r. rozbił się o falochron. Miał być zezłomowany, ale Kukliński go wtedy kupił za jakieś psie pieniądze
. Jednak już nie zdążył go wyremontować. Z kolei samochód to był 11-letni opel
. Kukliński musiał go ciągle naprawiać. Kupił go okazyjnie. Jego lepszym samochodem była służbowa czarna wołga.

Kukliński przekazał Amerykanom plany

wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. Dlaczego USA nic nie zrobiły z tą wiedzą?


Po pierwsze Kukliński wiedział, że jest planowany stan wojenny. Nie znał jednak ostatecznej daty. Bo ona zapadła w ostatniej chwili – w grudniu. A wtedy był już w Stanach. Poza tym co Amerykanie mogli zrobić? Wysłać komandosów? Zrzucić bombę atomową na Kreml? Mogli ostrzec liderów "Solidarności". Kilkudziesięciu ludzi by się gdzieś ukryło. A gdzie ukryłaby się reszta? Ostrzeżenie wszystkich oznaczałoby, że to, co się stało w kopalni Wujek, miałoby miejsce we wszystkich wielkich zakładach w Polsce. Polałaby się krew. Kierownictwo amerykańskie rozważało takie zagrożenia. Amerykanie zdecydowali się ostatecznie postawić bardzo twarde warunki ZSRR i gen. Jaruzelskiemu. Podjęli maksymalne działania dyplomatyczne.

Jakie?


Wprowadzili kompletną izolację na kontakty zagraniczne gen. Jaruzelskiego, Kiszczaka, na cały WRON. Na arenie międzynarodowej stali się zupełnie bezradni.


Według IPN gen. Jaruzelski tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego prosił ZSRR o pomoc

militarną.


Stan wojenny planowany był od 5 września 1980 r., czyli tydzień po podpisaniu układu w Gdańsku, Szczecinie i Jastrzębiu z "Solidarnością". Pierwsza wersja planu

była rozważana w gabinecie szefa WSW gen. Kiszczaka. Ta sama władza ludowa, która podpisała układ, szykowała się do zbrojnego spacyfikowania tych, z którymi siedziała przy stole
. Natomiast decyzja, że stan wojenny jest już nieunikniony, została podjęta przez Stanisława Kanię i gen. Jaruzelskiego w wagonie kolejowym w Brześciu nad Bugiem po sowieckiej stronie o 3 nad ranem 9 kwietnia 1981 r. Żądali od Związku Radzieckiego pomocy. Domagali się od marszałka Ustinowa i szefa KGB Andropowa, by do Polski wkroczyły oddziały sowieckie. Rosjanie jednak odmówili.

Ostateczna data została przyjęta w nocy z 8 na 9 grudnia 1981 r. Wpływ miały

warunki meteorologiczne zapowiadane na weekend: kilkunastostopniowy mróz i obfite opady śniegu
. I wtedy w grudniu Kulikow po raz kolejny Jaruzelskiemu odmówił. Rosjanie nie byli zainteresowani, by wprowadzać wojsko do Polski, bo tam już stacjonowały wojska sowieckie. W każdej chwili mogły one ruszyć do akcji. Zresztą na konferencji w Jachrance w 1997 r. Kulikow powiedział głośno, że interwencja militarna Rosjan była wykluczona. Na co gen. Jaruzelski krzyknął po rosyjsku do niego: "Po co to mi robisz?!".

Mówi pan, że Kukliński nie znał daty wprowadzenia stanu wojennego. A to, że uciekł do USA na miesiąc przed stanem, to przypadek?


Nie. Na początku listopada, na odprawie w Sztabie Generalnym zastępca szefa sztabu gen. Jerzy Skalski powiedział: "Towarzysze, wśród nas jest zdrajca". Ale nie wiedział kto. Powiedział, że Rosjanie wykluczają Jaruzelskiego, Kiszczaka i Siwickiego. Podejrzanych pozostało już tylko sześciu. Generałowie: Skalski, Szklarski, Puchała. Pułkownicy: Wit, Kukliński. I jeszcze jakiś jeden. Kukliński zdał sobie sprawę, że drogą dedukcji dojdą do niego. Dlatego poprosił o pomoc Amerykanów.


Czym zdekonspirował się "zdrajca"?


Jak Karol Wojtyła został wybrany na papieża w 1978 r., prof. Brzeziński przyjechał do Rzymu i w imieniu prezydenta Cartera obiecał papieżowi, że będzie miał dostęp

do wszystkich spraw, które mogą go interesować, w tym do spraw dotyczących Polski, o których Ameryka będzie tylko w stanie go poinformować. I tak się stało. Wśród dokumentów, które otrzymywał papież, były raporty
Kuklińskiego. Oczywiście Ojciec Święty nie wiedział, kto jest ich autorem. Prawdopodobnie kiedy Jan Paweł II leżał po zamachu w klinice Gemelli we wrześniu 1981 r., jeden z takich raportów Kuklińskiego na temat możliwości wprowadzenia stanu wojennego został wysłany do Rzymu. A że papież był w klinice, dokument trafił do watykańskiego sekretariatu, a stamtąd do Moskwy. A z Moskwy do Warszawy.

Dla pana Kukliński to bohater. Ale wielu uważa go właśnie za zdrajcę.


Ci, co uważają go za zdrajcę, zawsze mówią, że Kukliński złamał przysięgę. Tylko jakimś dziwnym trafem nie chcą powiedzieć, jaka była treść tej przysięgi. A tam było czarne na białym: "dochowanie wierności Armii Radzieckiej i innym bratnim armiom Układu Warszawskiego". Tak, tę przysięgę Kukliński złamał. Natomiast gen. Jaruzelski, gen. Kiszczak i inni chcą dochować dziś jeszcze przysięgi na wierność nieistniejącego już ZSRR. To oni są zdrajcami!

Pana też niektórzy uważają za zdrajcę. A wszystko przez list, który napisał pan w 1985 r. do gen. Edwarda Poradki. Napisał pan m.in., że nie był pan i nie jest wrogiem Polski Ludowej, że współpraca z Radiem

Wolna Europa to pana życiowy błąd i że chce się pan zrehabilitować.


To jest fałszywka. Manipulacja.

Nie napisał pan tego listu?


Oczywiście, że nie!


To kto go napisał?


Mieli dosyć specjalistów. Tak jak z Kuklińskiego próbują zrobić agenta GRU, tak ze mnie próbują zrobić agenta bezpieki. To są stare ubeckie metody.

Czyli według pana list jest w stu procentach fałszywką?


Tak.

I nikt panu tego listu nie dyktował?


Dyktowali.

Czyli napisał pan ten list!


List się pisze, siedząc w domu z własnej woli. A jak się siedzi na sześciu metrach kwadratowych więziennej celi na Rakowieckiej, obok jest dwóch oficerów bezpieki i mówią: "napisz to, napisz to, napisz to", i oni później z tego robią kompilację, to jest co innego. Pani powiedziała, że ja to napisałem. A ja tego nie napisałem. Ja zostałem do tego zmuszony.

Nie wszyscy dawali się zmusić do pisania takich listów.


Bo nie wszyscy siedzieli.

Mam na myśli tych, którzy siedzieli.


A kto siedział?

Na przykład Władysław Frasyniuk.


Nie wiem, każdy odpowiada za siebie.

Wstydzi się pan dziś, że dał się pan złamać?


Nie wiem, czy się dałem złamać.

A co pan dostał w zamian za list?


Nic. Ale mówili mi wtedy, że jak napiszę, to dostanę mniejszy wyrok. Oczywiście nie mówili tego wprost. Groziła mi kara śmierci. Jest mała różnica między mną a Frasyniukiem czy Michnikiem. Oni nie odpowiadali z art. 124 par. 1 zagrożonego karą śmierci. Dzisiaj jestem dumny z tego, że naczelny prokurator wojskowy "wycenił" moją działalność konspiracyjną na 15 lat więzienia, pisząc w akcie oskarżenia, że "swą działalnością oskarżony Szaniawski godził w same fundamenty PRL". Ale wtedy dosłownie trzęsły mi się nogi przed sądem stanu wojennego.

*Józef Szaniawski


historyk, publicysta, były pełnomocnik płk. Ryszarda Kuklińskiego w Polsce